Tym, co najbardziej przyciąga do Wenezueli gości z całego świata, jest bez wątpienia niezmierne bogactwo natury. Wenezuela gwarantuje wszystkim wspaniałe krajobrazy oraz dziewiczą przyrodę.
Bardziej odważni podróżnicy próbują swoich sił w eksploracji delty rzeki Orinoko, amatorzy ciszy i spokoju oraz fani sportów wodnych ściągają na bajkowy archipelag Los Roques, miłośnicy historii, czekolady oraz dziewiczych plaż wybierają się na półwysep Paria, inni odpoczywają u stóp najwyższego wodospadu na naszym globie - Salto Ángel, a ci, którym zależy na wygodach i rozbudowanej infrastrukturze turystycznej, na rajskich wyspach - Margaricie i Coche.
W jednej z nadbrzeżnych restauracji na Margaricie toczę właśnie bitwę z ogromną pieczoną rybą, kiedy wysiada prąd. Gospodarze ze zrezygnowanymi minami opadają na krzesła. - Tak to się dzieje niemal każdego dnia. Chávez w ramach oszczędności zarządza kilkugodzinne przerwy w dostawie prądu w poszczególnych regionach. Kilka lat temu nakazał mieszkańcom, aby brali co najwyżej trzyminutowe prysznice, bo jest taka susza, że elektrownia wodna nie ma możliwości wytwarzać wystarczającej ilości energii. Pogrążeni w myślach delektujemy się pyszną strawą w półmroku. Przypominam sobie lotnisko w Caracas, gdzie na każdym kroku zaczepiali mnie taksówkarze i inni osobnicy mruczący pod nosem: cambio! cambio! change! change!. Gdy wymieniam w Wenezueli dolary czy euro na boliwary po oficjalnym kursie, to dostaję tylko jedną trzecią sumy, jaką oferują handlarze na czarnym rynku. Warto o tym pamiętać, żeby nie stracić pieniędzy.
Na północnym wschodzie tego południowoamerykańskiego kraju natrafimy na ogromne połacie dżungli i słynną deltę rzeki Orinoko. Charakterystycznym elementem tutejszego krajobrazu są domy Indian Warao, zbudowane na palach (palafitos). Na południowym zachodzie na podróżników czeka dżungla amazońska, którą zamieszkuje jedno z najbardziej prymitywnych plemion świata - Yanomami (Janomamowie). Na granicy Wenezueli i Brazylii położony jest bezkresny Park Narodowy Canaima (o powierzchni 30 tys. km2, czyli wielkości Belgii!) z najwyższym wodospadem na kuli ziemskiej - Salto Ángel - oraz Gran Sabaną (Wielką Sawanną). To kraina potężnych kaskad oraz majestatycznych tepuyes, najstarszych gór stołowych na naszym globie, wyłaniających się z obłoków. Znajdziemy tu również interesujące wioski rdzennych mieszkańców tych terenów - Indian Pemon.
Karaibska idylla - Margarita i Los Roques
Margarita oznacza po łacinie „perłę”, taką nazwę nosi właśnie najpopularniejsza wenezuelska wyspa na Morzu Karaibskim, która przyciąga obecnie turystów z całego świata (w tym coraz więcej Polaków!) licznymi hotelami typu all inclusive, białymi, piaszczystymi plażami, wyśmienitymi restauracjami oraz gorącymi imprezami w rytmach latino. Bogaci mieszkańcy Caracas przylatują tu często na weekend na odpoczynek. Kilku z nich siedziało razem z nami w samolocie na tę „Perłę Karaibów”...
Po paru dniach sielankowego nicnierobienia znów zaczyna rozpierać mnie energia, ruszam więc na podbój wyspy. Najsłynniejszym zabytkiem jej stolicy - La Asunción - jest Fort Santa Rosa. Hiszpanie próbowali zaszantażować i zmusić do poddania się jednego z bohaterów walk wyzwoleńczych - Juana Bautistę Arismendi, zamykając w 1815 r. jego oczekującą dziecka, 16-letnią żonę (Luisę Cáceres de Arismendi) w ciasnej celi. Ciarki przechodzą mi po plecach, gdy wchodzę do ciemnego lochu. Zdaje się, jakby ściany wciąż opłakiwały bohaterów tej smutnej historii. Drugą atrakcją Margarity jest Bazylika Mniejsza Matki Bożej z Doliny (Basílica Menor de Nuestra Senora del Valle), która znajduje się w Dolinie Ducha Świętego (El Valle del Espíritu Santo). Przechowuje się w niej cudowny posąg patronki wyspy, rybaków oraz Marynarki Wojennej Wenezueli. Niezliczone są historie o niezwykłej mocy Matki Bożej z Doliny i o cudownych uzdrowieniach. Po południu udajemy się do Parku Narodowego Laguna de La Restinga pełnego naturalnych kanałów. Wokół mnie plączą się gałęzie mangrowców, skrzeczą ptaki. Robię zdjęcia pelikanom, flamingom i głuptakom, podczas gdy nasz przewodnik zgrabnie manewruje łodzią po tym wodnym labiryncie.
Jeżeli Margarita jest perłą na morzu, to archipelag koralowych wysp Los Roques jest po prostu rajem. Widok, jaki się roztacza z pokładu niewielkiego samolotu zbliżającego się do lądowania, po prostu zapiera dech w piersiach - pod nami pełno maleńkich, białych skrawków ziemi oblanych turkusowymi wodami. Na żadnej z ok. 50 wysp Parku Narodowego Archipelag Los Roques nie ma samochodów ani hoteli. Znajdziemy tu tylko klimatyczne rodzinne pensjonaty - posadas. Niemal wszyscy mieszkańcy tego prawie 2-tysięcznego archipelagu, oprócz pojedynczych osób, żyją na głównej wyspie - Gran Roque. Wypływamy stąd z samego rana katamaranem na wycieczkę po tym morskim parku. Jego krajobraz jest dziewiczy, obecność człowieka zdradzają co najwyżej pojedyncze chatki w karaibskim stylu czy przycumowane przy brzegu jachty. Zakładam płetwy i zanurzam się w krystalicznie czystej wodzie otaczającej malutką wyspę Madrisquí. Na dnie morza żyje nieprawdopodobna ilość różnych istot: skorupiaków, małż, gąbek, rozgwiazd i koralowców o pięknych barwach. Dookoła mnie pływają kolorowe ryby. Teraz już wiem, dlaczego Los Roques uważa się za jeden z najbogatszych ekosystemów wodnych na świecie.
Paria - ziemia pachnąca czekoladą
Po dniach spędzonych w raju kieruję się na ląd, moim celem jest półwysep Paria. Kiedy w sierpniu 1498 r. Krzysztof Kolumb wpłynął do Zatoki Paria, od razu zachwyciło go piękno tego miejsca. Jednak to nie jemu zawdzięczamy dzisiejszą nazwę Wenezueli. Rok później przybyli w te rejony Alonso de Ojeda (hiszpański żeglarz, gubernator i konkwistador), Juan de la Cosa (kartograf z Hiszpanii) oraz Amerigo Vespucci (słynny włoski podróżnik, służący wówczas Królestwu Kastylli-Leónu) i odkryli jezioro Maracaibo. Tubylcy mieszkali nad nim w osadach wzniesionych na platformach opartych na palach wbitych w dno (palafitos, palafity) i przemieszczali się z jednego punktu do drugiego po małych drewnianych pomostach oraz za pomocą czółen. Widok ten przywołał na myśl odkrywcom Wenecję. Dlatego też nazwali to miejsce Golfo de Venezuela (Zatoką Małej Wenecji). Wkrótce słowo Venezuela przylgnęło do całego kraju.
Powróćmy jednak do półwyspu Paria. W jego górzystej części wschodniej ustanowiono w 1978 r. Park Narodowy Półwysep Paria chroniący tutejszą bogatą faunę i florę, wspaniałą dżunglę, rozległe sawanny i spektakularne plaże. Część zachodnia słynie zaś z plantacji kakaowca i kawy. Produkuje się tu też doskonałe czekolady i likiery. Przejeżdżając przez liczne wioski, widzimy jak rolnicy suszą ziarna kakaowca na ogromnych płachtach. Rozkładają je przed domami, na ulicy.
Jadąc z uroczego miasta Río Caribe w kierunku przepięknej plaży Medina, trafiamy do tradycyjnej hacjendy kakao, w której wytwarza się czekoladę, nalewki i likiery. Jeden z właścicieli Hacienda Bucare oprowadza nas po plantacji, a potem po zakładzie. Zwiedzanie kończy mała degustacja słodkości i alkoholi. - Kakao z Wenezueli jest najwyższej jakości, ale niestety prawie w całości idzie na eksport. Skupują je najsłynniejsze fabryki czekolady na świecie. Potem wraca do nas już gotowy produkt, za który musimy dość drogo płacić - stwierdza smutno. - W XVII-XIX w. kakao było najważniejszym produktem Wenezueli. Później, kiedy odkryto złoża ropy naftowej, wszystko się zmieniło. Zapomniano o rolnictwie i hacjendach. Rząd w niczym nas dzisiaj nie wspiera. Ale my się jeszcze trzymamy, nie poddamy się tak łatwo. Wiemy, że nasze kakao jest najlepsze na świecie.
Po wizycie w pachnącej hacjendzie kakao jedziemy na południe. Nagle mój wzrok pada na przydrożnego kupca smażącego placki wielkości małego talerza. Zatrzymujemy się, a ja próbuję przyrządzoną z mielonej kukurydzy i owiniętą w liść bananowca cachapę, z której słynie Wenezuela. Jest słodka, tłusta i bardzo pożywna. Po kilku kilometrach docieramy do miasteczka Caripe, znanego także jako „Caripe Tłuszczaka” (Caripe del Guácharo), ponieważ w pobliskim Parku Narodowym El Guácharo w ponad 10-kilometrowej jaskini (Cueva del Guácharo) żyje ogromna kolonia tych niezmiernie rzadkich ptaków. Dla turystów przygotowano tu trasę o długości 1,5 km. Powietrze w podziemnych korytarzach jest chłodne i wilgotne, niewiele widać poza snopem światła rzucanym przez lampę naszego przewodnika. Za to jest czego słuchać, gdyż tłuszczaki robią przeraźliwy hałas w środku. Już ciemnieje, kiedy wydostajemy się z groty. Nagle za plecami słyszę głośny trzepot skrzydeł. Niczym w filmie Hitchcocka, ptaki ze strasznym jazgotem wylatują chmarą z ukrycia i przelatują nad naszymi głowami. Dowiaduję się, że to ich codzienny rytuał. Zawsze o zmierzchu wylatują na nocne łowy. Tłuszczaki jedzą wyłącznie owoce oleiste, od czego tyją ich pisklęta. Stąd właśnie wzięła się nazwa gatunku. Dziś ptaki te znajdują się pod ochroną, ale jeszcze sto lat temu miejscowi łapali pisklęta, a ich tłuszczu używali do smażenia potraw oraz do lamp.
Strażnicy delty
Największa rzeka Wenezueli - Orinoko - wije się przez ponad 2 tys. km, aż w końcu dociera do Atlantyku. Wcześniej dzieli się na mnóstwo odnóg, tworząc ogromną, wachlarzowatą deltę. Zamieszkuje ją druga pod względem liczebności społeczność indiańska kraju (po Wayúu) - liczące ok. 40 tys. osób plemię Warao. W Boca de Uracoa wsiadamy do łodzi (bote) i wyruszamy w podróż po krainie delty. Nad brzegiem rzeki ciągną się domy na palach i rozpadające się chaty, dzieci w łachmanach skaczą nad wodą i machają do nas radośnie na powitanie. Zatrzymujemy się w jednej z odnóg i wkraczamy do dżungli. Co dla mnie jest dzikim gąszczem, dla naszego indiańskiego przewodnika stanowi dobrze zaopatrzony supermarket. Wie on doskonale, co gdzie znaleźć... Z pnia palmy wyjmuje miękki i jadalny trzon - tzw. serce palmy (palmito), z kory drzewa sączy wodę pitną, liście jakiegoś krzewu przemienia w pieniące się mydło, łowi też wreszcie za pomocą prostej indiańskiej wędki groźną piranię. Na koniec z zielonej łodygi wyczarowuje niczym mag przepiękny czerwony kwiat.
Zwierzęta również ma w jednym palcu. Ja rozpoznaję papugi, tukany, kolibry, ale on pokazuje mi znacznie więcej gatunków. Co dla mnie jest dużą, rdzawą kulą na drzewie, dla niego jest wyjcem. O pumach, jaguarach, tarantulach, anakondach, jadowitych wężach mógłby opowiadać godzinami, ale ja wcale nie żałuję, że nie spotykamy tych bestii. Pod koniec dnia zwiedzamy wioskę Indian Warao. Kiedy dobijamy do brzegu, zaczyna się wielka krzątanina, kobiety wypakowują plecione ręcznie koszyki oraz rzeźby, dzieci wieszają na rękach łańcuszki zrobione z jagód i nasion pochodzących z dżungli. Niektóre z nich mają ubrania, ciała innych zakrywa tylko brud. Ich chaty są prymitywne, wyposażone jedynie w hamaki i kilka podstawowych przedmiotów. Całe życie spędzają na polowaniu, połowie ryb i zbieractwie. Chociaż cieszą się z pieniędzy otrzymanych od turystów, to tak naprawdę utrzymuje ich przyroda.
Dusza Diabła
Następnego dnia ruszamy w dalszą drogę - naszym celem jest Park Narodowy Canaima, bajkowa kraina wodospadów i olbrzymich gór stołowych (tepuyes), która od 1994 r. figuruje na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Docieramy do Puerto Ordaz (Ciudad Guayana), gdzie przesiadamy się do samolotu. Za oknem, jak okiem sięgnąć, nad zielenią bezkresnej dżungli wznoszą się majestatyczne góry stołowe o płaskich szczytach i dziwacznych kształtach. Geolodzy uważają je za najstarsze na świecie, a jedna trzecia tutejszych roślin nie występuje nigdzie indziej na naszym globie. W dziewiczej Canaimie ciężko znaleźć jakąkolwiek drogę, większe odległości można pokonać tylko awionetkami, tudzież płynąc tradycyjnymi łodziami (curiaras) po miejscowych rzekach Caroní, Carrao i Churún.
Region ten zamieszkują Pemonowie. W ich języku Canaima oznacza „Duszę Diabła”. Indianie Pemon wierzą, że góry stołowe, które nazywają tepuyes, są siedliskami Mawari - demonów kradnących dusze żywych. Ich tradycja zabrania wejścia na święte szczyty i dopiero od niedawna niektórzy z nich odważają się sprzeciwić temu zakazowi, pracując jako przewodnicy dla turystów. Znają oni, podobnie jak Warao, dżunglę niczym własną kieszeń. Lasy dostarczają im materiału na domy, hamaki, sandały czy fujarki. Znają lecznicze właściwości poszczególnych roślin - od tej wiedzy często zależy ich życie, ponieważ w tym rejonie trudno o lekarzy.
Chóry anielskie
Lagunę Canaima można zwiedzić tradycyjną indiańską łodzią curiarą. - Hacha, Wadaima, Golondrina, Ucaima - nasz przewodnik wymienia szybko nazwy tutejszych wodospadów. - Niedługo będziecie podziwać jeden z nich z drugiej strony - dodaje z intrygującym uśmieszkiem. Cumujemy na końcu laguny, a po krótkim spacerze już stoimy przy wodospadzie Sapo. W strojach kąpielowych wyruszamy w dalszą wyprawę, balansując na krawędzi skały, tuż obok ściany wody. Szybko orientuję się, że nie jest to niewinny spacerek dla emerytów. Po niedawnych czerwcowych opadach woda burzy się dziko i jest tak zimna, że kiedy spada z impetem na moją głowę, zaczyna brakować mi tchu. Na wpół ślepa trzymam się mocno liny, staram się nie wywrócić na niezmiernie śliskich kamieniach i przetrwać do końca tej wyprawy. Powoli tracę nadzieję, że jest jeszcze inna droga powrotna...
Po zmaganiach z piekielną siłą wodospadu, z ulgą rozciągam się w fotelu samolotu. Z zachwytem obserwuję z góry, jak z majestatycznej szarej skały spada najwyższe salto świata - anielski Salto Ángel. To wyjątkowo piękne miejsce odkrył w czasie przymusowego lądowania w 1937 r. amerykański pilot Jimmy Angel. Biały strumień spadający z wysokości 1000 m z góry stołowej Auyantepuy przyciąga turystów niczym magnes. Wielu z nich nie odstrasza nawet 6-, 8-godzinna wyprawa do stóp wodospadu.
Powoli mijamy bezkresne zielone dywany sawanny oraz groźnie wyglądające tepuyes. Nasz samolot zmierza do Caracas. Mój mózg wyświetla bajkowe obrazy przyrody - lazurowe fale Los Roques i dżunglę delty Orinoko, ale niczym ciemne chmury ukazują mi się przed oczami także slumsy i wioski najbiedniejszych, ich rozpadające się domy, dzieci w podartych łachmanach... Zastanawiam się nad tym, jak to jest możliwe, że w kraju, który jest 10. co do wielkości producentem ropy naftowej na świecie, wydobywającym 2,3 mln baryłek dziennie, połowa ludności żyje poniżej progu ubóstwa. Jednocześnie wszędzie na ulicach widać billboardy i plakaty chwalące prezydenta oraz jego program gospodarczy. Telewizja państwowa emituje zaś programy w stylu: Budujemy socjalizm XXI w. lub Boliwariański socjalizm.
Dzięki programom socjalnym Cháveza rzeczywiście poprawiła się sytuacja najuboższych Wenezuelczyków. Otrzymali oni opiekę zdrowotną, ziemie, domy, pracę i tanie artykuły spożywcze. Dlatego biedniejsze warstwy społeczeństwa są wdzięczne przywódcy, popierają go i ciągle głosują na niego w wyborach. Druga połowa ludności Wenezueli (ta bogatsza i lepiej wykształcona) z rozpaczą obserwuje, jak ogromne dochody z ropy naftowej rozpływają się we mgle. Pieniądze marnowane są często na nieprzemyślane działania socjalne, pomoc bratnim krajom, na utrzymanie rozbudowanego aparatu urzędniczego, wywiadu czy wojska. Coraz więcej Wenezuelczyków czuje, że prawdziwą motywacją Cháveza jest żądza bezgranicznej władzy i utrzymania się przy niej aż do końca życia...
W naszym samolocie do Caracas rozmawia głośno i śmieje się duża grupa młodych Latynosów. Wracają ze spotkania zorganizowanego przez rząd Boliwariańskiej Republiki Wenezueli. Na ich plecakach i koszulkach widać z daleka napis ALBA (Alianza Bolivariana para los Pueblos de Nuestra América). Nagle jeden z młodzieńców wykrzykuje spontanicznie: Que Viva Chávez! (Niech żyje Chávez!). Cała reszta odpowiada mu zgodnym chórem: Que viva! (Niech żyje!). - Que viva Venezuela! - głosi następny okrzyk. - Que viva! - nie wiadomo kiedy i my dołączamy się do latynoskiej młodzieży. Tak, po naszej wspaniałej podróży po tym kraju i po spotkaniach z jego sympatycznymi mieszkańcami, także i my możemy teraz śmiało powiedzieć: Que viva Venezuela!
Brak komentarzy. |