Nie jesteś zalogowany.
I jest cudownie.Zapominam o bozym swiecie.Ganges ,żyje swoim zyciem,pewnie niezmienionym od 2000 lat.Jest brudny,pełen smieci,worków,butelek,drzewa,odchodów,krowich trupów-nie widzimy jednak trupów ludzkich.Moze juz ich w całosci nie wrzucają tylko spopielone a może tak po prostu-NIE MIELISMY SZCZĘŚCIA .
NA BRZEGU JEDNAK TAK JAK W FILMACH ,KSIAZKACH ,PRZEWODNIKACH-PRACZE I LUDZIE DOKONUJĄCYCH ZWYKŁYCH I RYTUALNYCH KAPIELI.jAK ONI TO ROBIĄ ,ZE NIE UMIERAJA OD TEGO SYFU?
To jestt bardzo przerażające a jednoczesnie fascynujące.Przez moment czułam sie tak,że jakby mi pozwolili to pewnie wyszła bym z tej łodki i dołączyła do tego całego towarzystwa .
W pewnym momencie zdałam sobie sprawe,ze poziom wody jest bardzo,ale to bardzo wysoki.Swiątynie były mocno pozatapiane,syf przeogromny i wszystko dookoła gniło.Wszystko łącznie z naszą łodką.Narobiłam krzyku,ze zaraz łodz zacznie przeciekać,ze bedziemy sie topić,że musimy czym prędzej do brzegu.
DOPŁYNELISMY......
Wyszlismy z łodki w nadziei ,że nie załapalismy zadnej ameby,trądu,zakazenia bakteriami kałowymi.Przeciez bylismy poszczepieni na wszystko czym dało sie poszczepić-na wszystko oprócz wscieklizny-ale dzieki Bogu jeszcze nikt nas nie pogryzł.....Ja postanawiam jak najszybciej dostac sie do hotelu i wreszcie wziasc prysznic,teraz juz wiem ,ze musze .Mąż jednak protestuje,bo wie,ze jak z tego miejsca wyjdziemy to juz tu nie wrócimy a nie widzielismy jeszcze wszystkiego o co mu kaman......?
ZA CHWILE GANGES WIDZIANY NASZYMI OCZYMA.....
Maz spełnił swoje marzenie,spalił mnie na stosie i moglismy wrócic na upragniony prysznic z mydłem i ciepła wodą .
Po cudownej kapieli w kroplach wody nastał czas organizowania dalszej podróży.O pociagu nie było wogóle mowy-nawet szeptem wiec wyszlismy z załozenia,że zapłącimy 50 $ i polecimy samolotem do Katmandu.Przeliczyłam nasze oszczednosci,obilczyłam budzet i stwierdziłam ,ze nas na to stać.Dotrzemy szybko do Nepalu a przy okazji zaoszczedzimy zdrowie i nerwy.....
Pan w recepcji skumał o co nam chodzi kiedy pytalismy o bilety na samolot do Katmandu,zawołał jakiegoś riksiarza,który zawiózł nas do biura po bilety.Pełni nadzieji włązimy do środka ,ku naszej uciesze podchodzimy do okienka -zakratowanego zreszta jako pierwsi bo przeciez jedyni a tu.....
Wizyta w biurze Indian Airlines zakonczyła sie fiaskiem i to nie z mojej winy przecież........Najblizszy samolot odlatuje za godzine-kurwa,zeby nie te ogniska na bulwarze to bysmy spokojnie zdążyli-a nastepny samolot za 4 dni -kumacie 4 dni siedzenia jeszcze w tym syfie .
Ja na sma myśl dostaje gorączki,nie moge opanowac szału złości,mąz mnie uspokaja,ze nie zostaniemy tu dłuzej jak do jutra tak jak były plany bo możemy przeciez jechac autobusem albo POCIAGIEM.Na samą myśl o pociagu układam juz treśc wniosku rozwodowego,który złoże zaraz po powrocie do kraju.
No i zgadnijcie czym kontunuowalismy naszą podróż?Obiecuje,ze jak ktoś zgadnie to nie dostanie w nagrode biletu do Indii i
Jak w Delhi wsiadalismy do pociagu,który przyjechał pusty tak teraz musielismy najpierw przetrwac moment ,w którym fala hindusów wylała sie z pociagu prawie z całym swoim dobytkiem.Potem nie zwracajac juz uwagi na to do jakiego wagonu wsiadziemy wlezlismy tak ,gdzie szło najmniej ludzi .Ale mielismy towarzystwo-zwierzyna na zwierzynie-ale nie było czasu sie przesiadać wiec czym prędzej pognalismy do przejscia do nastepnego wagonu,potem do nastepnego az natrafilismy na naszą komore .
Pociag tym razem wydawał sie bardziej czysty od tamtego nie mylic z czystym no ale co z tego jak nasza komora znajdowała sie tym razem tuz przy kiblu więc całą noc musielismy wachać nie do konca przyjemne zapachy ,które dochodziły z niedomykających sie sąsiednich drzwi .
Cały czas utrzymywała mnie przy zyciu mysl ,że za 6 godzin wysiądziemy z tego grajdoła a potem to juz rzut beretem i bedziemy przy granicy nepalskiej O JA NAIWNA......
Ostatnio edytowany przez Kasia6555 (2015-03-26 20:06:24)
O 7-mej rano bylismy juz na wolnosci.Gorąc jak cholera,powietrze lepkie,my lepcy ,muchy glna do nas jak do g...... .Dookoła znowu pełno naganiczy z maślanymi oczyma,każdy chce wlepić nam jakis transport nie wiedzac nawet dokąd chcemy sie dostać .Omijamy ich wszystkich jak krowie placki odnajdujemy przystanek autobusowy ,na którym stoi wrak na czterech kołach i nabiera ludzi jadących w kierunku Sunauli.
Za 1 $ kupujemy bilety i za 15 minut mamy mieć odjazd-15 minut,jeszcze tylko 15 minut i ruszamy w kierunku raju.
Ładujemy sie z dobytkiem do srodka mimo usilnej szarpaniny i darcia,ze do srodka wchodza tylko pasażerowie a manele ,toboły i zwierzyna ma byc umieszczona na dachu.Wolimy nie ryzykowac.Jakos sie miescimy choć siedzimy bokiem a nogi mamy mocno podurczone.
15 minut "beczka bez dna" sie napełnia ,po czym o planowanym czasie ruszamy ,z tą nadzieja ,że zaraz bedziemy przy granicy .
NO TO TERAZ NASZA PODRÓZ.....HEHEHE.....
Wyjechalismy punktualnie.....3 metry stajemy..... zapytacie dlaczego stajemy ?bo jest nastepny przystanek,na którym przez nastepne 20 minut dobieramy nastepnych pasazerow .Kogo to obchodzi,ze nie ma miejsca,kogo to obchodzi,ze z tyłu na fotelach jest miejsce dla 6 osób a siedzi 12,kogo to obchodzi ,ze ludzie zwisaja z dachu-autobus jest przeciez pojemny a hindusi wychudzeni-kazdy sie zmiesci .A najbardziej to nie obchodzi biletera,który sprzedaje bilet przed wejsciem -przeciez jego wypłąta zalezy od ilości sprzedanych biletów ,zatem godnie pracuje na wypłate .
Ludzie juz upchani ,pełno ich na dachu ,na plecakach ,na innych ludziach -jest kiepsko ale autobus juz jedzie.Jedzie i zatrzymuje sie co kilka metrów upychajac nastepnych miejscowych.Mi zaczyna sie juz to podobać-żebym tego nie przezyła to bym nie uwierzyła ........
Ku naszemu zdziwieni po godzinie jazdy a własciwie konwulsyjnego szarpania docieramy do miejsca,z którego.........wyjezdzalismy przed godziną.
Tym razem mąz sie wnerwił,krew go mało nie zalała i gada do mnie-KURWA -ZDARLI Z NAS po 1$ I NIE WIADOMOCZY czy WOGÓLE GDZIES ZAJEDZIEMY-ja zrywam boki ze smiechu,jemu tez sie udziela.Udziela sie jemu i połowie naszych towarzyszy-a wiecie jak smiech zaraza .
Ale generalnie mamy ta swiadomośc ,iz na dobra sprawe jeszcze nie wyruszulusmy a juz mamy tej podrózy po dziurki w nosie.
W bólach,cierpieniach i zwielkim trudem,unikajac wypadków i taranowania przez ciężarówki i inne drobiazgi ,w tumanach kurzu ,przy prawie deszcowym niebie wtaczamy sie do Sunauli .I jeszcze tylko mały kroczek i bedziemy przy granicy )))
Ostatnio edytowany przez Kasia6555 (2015-03-26 20:22:03)
Jestesmy jednak zmeczeni ,nie mamy noclegu ale mamy jakis plan.
Dajemy sie złowić jeszcze na lotnisku włścicielowi małego hoteliku za pieniądze mieszczące sie w budzezcie.Miły przytulny pokoik z czysta łazienką,niedaleko jakiegos jeziora,z tarasem,z którego rozciągał sie cudiwny widik na góry.A w zasadzie miała sie rozciagać,ale pogoda była jakas taka nijaka.Jednak warunki były bardzo fajne.
Jednak jeszcze tego samego dnia wydarzyło sie coś ,co nie powinno sie wydarzyć a co zaowocowało na nasz dalszy bobyt .
Plan mieliśmy taki....dwa dni siedzimy na dupie potem lecimy do Jomosom,dalej do Muktinath,do Marphy i kilka dni jestesmy w górach.NIE NA DARMO PÓŁ PLECAKA TO RZECZY ZIMOWE.W sumie na bilet w dwie strony maieliśmy przznaczone 100$.Aby zarezerwowac bilety właściciel hotelu zawiózł nas do biura Royal Nepal Airines w Pokharze.
SZOK......Pan wyjął jakieś listy,pokreslone nazwiska i na pytanie co to jest odpowiedział-SYSTEM REZERWACYJNY.....Po dosć głośnej dyskusji z hotelarzem i jeszcze tam kims ,po skresleniu następnych kliku nazwisk oznajmił,że za dwa dni możemy lecieć.Na pytanie meza o rezerwacje powrotu -pan zrobił karpika i powiedział,ze to niemozliwe bo nie maja łączności z lotniskiem Jomosom.I jak juz polecimy i bedziemy chcieli wracac to musimy isc na tamto lotnisko i czekać - KUMACIE.....?No i sa trzy mozliwości:
SAMOLOT PRZYLECI I BEDĄ MIEJSCA-WTEDY LECIMY
SALOLOT PRZYLECI I NIE BEDZIE MIEJSC
SAMOLOT NIE PRZYLECI Shok A MY MAMY PRZCECIEZ BILETY POWROTNE DO POLSKI-czyli co ryzyko?
Miły pan poinformowała nas równiez,ze możemy u niego zapłacić za ten bilet powrotny,jednak jedyny bilet,który dostaniemy bdzie biletem OPEN bez gwarancji powrotu.Kiedy mąz mi to wszystko prztłumaczył na mój ojczysty jężyk ,to teraz ja zrobiłam karpika i wypowiedziałm słowa,które jak sie potem okazało były znamienne dla dalszego obrotu spraw"ALE PRZECIEZ TO JEST DODATKOWE 100 $".
PIERDOLIC TAKA KSIĘGOWĄ.......JUZ WTEDY WIDZIAŁAM,ZE MĘŻOWI MIĘKNIE WSZYSTKO,WYKRZYCZAŁ,ZE TE 100 $ JEST PRZECIEZ ZATWIERDZONE W KOSZTACH PODRÓŻY,ZE MOŻEMY JE WYDAĆ.
To ,ze linia lotnicza jest nieudolan nie oznaczało przeciez ,ze nie możemy skorzystac z innej lini,lini prywatnej .
DLA MNIE OZNACZAŁO-BYŁ BUDZET TO JA NIE WYDAM KILKU DOLARÓW WIECEJ NA LINIE PRYWATNĄ.CHODZI O ZASADY,jak cos ustalamy to nie poddajemy ustalen w watliwość.
Klamka zapadła.Nie polecielismy w góry i mi tez było tego bardzo żal.Góry widzielismy dzisiaj z samolotu,zobaczymy je zaraz przy zachodzie słońca i jutro rano przy wschodzie.
I do dzis nie przyznałam sie mężowi,ze szkoda,ze sie wtedy nie uparł i nie postawił na swoim .....
Następny dzień spędzilismy na rowerach...a co w Nepalu tez sa rowery.Najezdziliśmy sie do bólu.Rozruszalismy obolałe mięsnie i kosci.Bylimy przy wodospadzie Davida.Miejsce troche dzikie a troche i nie.Otoczone przez centrum handlowe Tybetanczyków sprzedających pamiątki.Było tam pełno staganó,kiosków ,budek z drogimi i obrzydliwymi rupciami-taka typowa komercha.
Pojechaliśmy tezdo wioski uchodzcow tybetanskich,gdzie niby te pamiatki były wytwarzane.KOSZMAR.Gowno pierwszej wody a ceny kosmiczne.Tybetanki cwane i beszczelne.Zdzierały mnóstwo kasy za kiczrodem z Chin.Tam chyba w amoku,tym razem nie ja a mój zrobił chyba najwieksze głupstwo naszej wyprawy-kupił za 10 $ pierdzielony swiecznik ,który straszy mnie do dzis i nie mozna go wypierdzielic (przepłącony co najmniej o poowe) oraz tybetanskie kadzidełka za 20$ przepłącone o niewiadomo ile a włąsciwie wiadomo bo u nas to nawet teraz nawet 10 zł to nie kosztuje.
Pozwiedzalismy sobie jakies wioski i mimo tego,ze drogi sa nawet w dobrym stanie wieczorem wrócilismy z poobijanymi tyłkami.
Wieczorem jeszcze troche spaceru,potem jedzenie,potem spacer-CO ZA NUDY-ILE MY TAK WYTRZYMAMY?Taki pobyt tu to nie ma sensu .
Wymylsiłam sobie ,ze moim marzeniem jest jazda na słoniu - mieliscie kiedys takie marzenie....?....Maż mi mowi,ze jak mam takie marzenie to znajdziemy słonie i pojezdzimy i bedzie fajna zabawa .
U własciciela hoteliku kupilismy pakiet z dowozem do parku narodowego Chitwan za 10$-jak jeszcze dobrze pamietam i było to duzo taniej niz byśmy mieli sami sobie ten dojazd kombinować.
No to jutro jedzemy do Chitwan gdzie spedzamy dwie noce i "cudowny" dzień na trekingu -czyli spełna sie moje marzenia z dzieciństa.....
Nepal nie Nepal ale historia lubi sie powtarzac ....
Wieczorem się spakowalismy,ja setny raz z kolei przeliczyłam nasze oszczedności,zapakowałam wszystko szczelnie to oddzielnego porfela do plecaka,troche kasy padzieliłam do drugiego portfela i schowałam go z wyrobionymi juz kliszami do innej kieszeni w plecaku oczywiście wszystko do tego co dokumenty, bo tego plecaka pilnowałam jak oka w głowie.Troche kasy na drobne wydatki maz schował do kieszeni.Potem naogladałam sie prospektów z wycieczki ,na którą jutro miemiśmy jechać i nie mogłam spać całą noc.Wczesnie rano pobutka,sniadanie i.....no właśnie...miało byyć tak:WYJAZD O 6-TEJ.PRZYJAZD O 13-TEJ.AUTOBUS TURYSTYCZNY.
A BYŁO TAK:
Rano włściciel hotelu odprowadził nas na parkin autokarowy.O zgrozo...ludzi tłum a na parkingu tłoczy se kilka autokarów,które przede wszystkim jada do Kathmandu.Jeden z nich-tylko dlaczego znowu ten najgorszy-ano dlatego,ze najbliżej jedzie do Chitwan.To nie jest pomyłka-ni jedziemy autobusem turystycznym.Jedziemy znowu z tubylcami.Wpakowalismy sie do autobusu,który nie był odziwo załądowany milionem osób.Plecaki powedrowały do bagaznika z tyłu a torma z aparatem i mój plecaczek do schowka nad siedzeniem-czyli autobus klasa-ma schowki nad siedzeniem i nie ma bagażnika na dachu i
Och Ach...co to była za podróz.......!
Wiekszośc pasazerów tego kiwającego się rzęcha byli to lokalni rolnicy,uczniowie,matki z dziecmi.A to dlatego,ze podczas naszego pobytu trwało najwieksze nepalskie świeto-znowu swieto-ale o im wspomne potem bo teraz jedziemy.W związku z tym swietem Nepal podrózował,spotykały sie rodziny,dzieci nie musiały iśc do szkoy a rolnicy na pola.Wszyscy jechali gdzies świetować.
Autobus ruszył.Tradycji staa sie zadośc i cały czas dobietalismy ludzi az był ich w autobusie milion.
Znowu Was zanudze ale jazda znow stała sie koszmarem.Pstój co 30 km,dodatkowo przed każdym mostem ale tu w Nepalu z powodu kintroli wojskowych.Nas kontrolowali w autobusie ale te całe tabuny ludzi musiały wychodzic z tego pudłai i poddawac sie ewidencji,przeszukiwaniu itp.A wszystko żeby zabezpieczysc sie przed kolejnym zamachem stanu.Nam podobnie jak celnicy na lotnisku przeszukiwali torby i plecaki ale tu byli łaskawi i nie zagladali w organy i
Mniwj wiecej koło południa zatzrymalismy sie na obiad,który mielismy w cenie a cały autobus czekał na nas przywilejowanych turystów przed knajpą .
Po obiedzie ruszamy dalej w droge przez przełęcz-cudowny Nepalu-uchroń nas .
NIESPODZIANKA-KOLEJNE 10 KM PRZEJEZDZAMY W ZAWROTNYM TEMPIE...4 GODZINY.DLACZEGO-zarwana,zapadnieta,zawalona droga oraz mosty zniszczone przez monsun.Ruch odbywał sie jedna czwarta cześcią drogi i korki były jak na Gierkówce.....Od czasu do czasu jakis przełądowany pojazd -czyt.autobus wpadał do rowu,lub ku uciesze tłumu wpadał w gorskie otchłanie
a krajobrazy były zistnie przepiekne co ajkis czas wzbogacone przewróconymi wrakami np cieżarówek.
O MOJ BOŻE !!!!TO ,ŻE PRZESZLISMY TA DROGE I PRZEZYLISMY TO CHYBA TWÓJ DOPUST!!!!CHYBA PIERWSZY RAZ W ZYCIU TAK NA SERIO SIE BAŁAM I BARDZO ŻAŁOWAŁAM,ZE NIKT TAK NA SERIO NIE WIEDZIAŁ GDZIE WYBRALISMY SIE NA URLOP.WSZYSCY WIEDZIELI,ZE NA WCZASY ZAGRANICZNE -NAPRAWDE NIE BYŁO FAJNIE.....PRZESTAŁAM MARZYC O SŁONIU.....
DO celu a własciwie do celu bo nie do samego Chitwanu a do pierwszej cywilizowanej wioski dotarlismy po 12-tu godzinach podrózy ,zdojeni jak po westernie na najbardziej dzikich koniach ale na szczescie ,zgodnie z planem zostalismy odebrani z autokaru i zawiezieni do naszego lesnego osrodka gdzie spedzilismy dwie noce.
Nsz pokój w lesnym hotelu znacznie odbiegał od standartu pokoju w Pokharze ale był o wile lepszy niz w Delhi.Choc i tak moge powiedziec ,ze odbiegał od jakichkolwiek standardów.Ale czego mozna by sie spodziewać po lesnym hoteliku w buszu na koncu swiata???KOMARY-DOBRZE,ZE MIELISMY NA NIE JAKIES USTROJSTWA BO MOSKITIERY POD,KTÓRYMI BYŁO DANE NAM SPAĆ PRZYPOMINAŁY SZMATY ,KTÓRE PRZED CHWILA PRZEZYŁY ATAK GRUBEJ ZWIERZYNY-DO TEGO MÓWKI(NIEZLICZONE) I TO CZEGO OBAWIAŁAM SIE NAJBARDZIEJ (CHOC JESZCZE PRZED PRZYJAZDEM TAM NIE WIEDZIAŁM,ZE AZ TAK BARDZO BĘDE SIE BRZYDZIĆ TEGO OBŚLIZŁEGO ŚWINSTWA ) TO MAŁE ,PASKUDNE,ZWINNE JASZCZURKI.Do tego wilgoć .ale i to chyba najfajeniejsze zapach dzikiej przyrody i palonego drewna.
Noc zleciała szybko.Rano szybko wskakujemy w wyjscioer stroje-czyli szorty i gumowe japonki ,idziemy na snadanie do lesnego baru-tost ,omlet,kawa-smakowały wysmienicie.
Po sniadaniu zabiera nas przewodnik...mierzy z góry na dół ,pyta czy juz jesteśmy gotowi....GOTOWI JAK NIGDY DO TEJ PORY....PROSPEKTY PRZESTUDIOWANE W SZERZ I ZDŁUŻ ,mozemy prawie isc na polowanie .
Krotki marsz przez wioske po czym zaokretowanie na Canoe.Nia płyniemy około 40 minut w dół rzeki,gdzie mielismy podziwiac krokodyle i wodne ptactwo.Podziwialismy i owszem-jaskółke.która przez przypadek zbładziła w okolice naszego szlaku .
Z łodki wydalismy sie na Jungle Walk.Ojoj......Małpy ,nosorozce,leniwce,węze,zwoerzyna przy wodopoju no i tygrysy bengalskie....WOW!WOW!WOW!......Wszystko to na prospektach,ulotkach ,obietnicach.......No ale co....no ale w końcu to jest natura,zwierze może sie wystaszyć i uciec....no nie?NO TO SIE WYSTRASZYŁO I UCIEKŁO.
Nie uciekły tylko pijawki.Obrzydlistwo nie bardziej paskudne od jaszczurek!!!!Co kawałek przystawalismy ,zeby nasz przewodnik powyciagał je naszym towarzyszom podrózy zza skarpetek ,które mieli pozaciagane az po kolana .....My cały czas na bierząco otrzepywalismy je znaszych gołych stóp i łydek.Skąd na swiecie bierze sie takie krwiożerce poczwary????
Kto by pomyslał...w tym upiornym srodowisku spedzilismy 3 godziny.Toże nie umarlismy,ja nie dostałam udaru,zawału ,smiertelnych wymiotów zawdzieczamy chyba tylko mojej żarliwej modlitwie do LOSU.
Po zapoznaniu sie z cała zwierzyna parku wrócilismy do hotelu.W cenie z noclegiem (jakby nie było mieliśmy wykupiony pakiet wycieczkowy) mielismy lunch ,na który była własnie teraz pora.Tradycyjnie jemy momosy -tym razem najgorsze jakie kiedykolwiek jadłam-w rozgotowanym ciescie sladowe ilosci niedogotowanej kapusty albo czegos podobnego-ustalam ,ze była to kapusta .
Jeszcze tylko woda "pitna",prysznic,dezynfekcja jako tako utrzymanego w dobrym stanie ciała,krótka drzemka i.....unikat wyjazdu czyli punkt kulminacyjny programu JAZDA NA SŁONIACH PRZEZ DZUNGLE .....
Zaokretowanie około 3-ciej po południu.
Jezdziliscie na słonich np w Taj,na Sri lance-wiecie jak jazda wyglada-generalnie mozna powiedzieć wygodne kanapy z prowizorycznymi oparciamy wyścielone jakims miekkim albo i nie materiałem,z przodu i po bokach jakies porecze do podtrzymywania sie podczas jazdy.Nie mówiąc o tym ,ze na tagiego olbrzyma wchodzi sie z jakis podestów....a tu....
Samo wejscie na słonia to jak zdobycie kilkutysiecznika ale udao się.Siadamy bezposrednio na cielsku tego skądinąd bardzo sympatycznego stworzenia i utrzymujemy sie za pomocą drewnianej lektyki.Kazdy ma oczywiście swój pojazd.Rozkraczeni,przygarbieni,bez oparcia wyuszamy na przygode w dzungli-juz prawie wieczorowa porą ...
hmmmmm....ja spełniam swoje marzenie a meża po godzinie marszu zaczyna trafiac szlag.Faktycznie-kregosłup boli,nogi bolą,wszystko boli-biedny ten mój mąż ,bujamy sie z boku na bok,a tu dzungli ani sladu.Cały czas wedrujemy przez wioske w nieznanym i nieokreslonym nam kierunku.Po kilku dodatkowych minutach dotarlismy do przystani komunikacji słoniowej ,gdzie zabralismy nastepnego pasazera,potem jeszcze jednego w koncu weszlismy do lasu zwanego dzunglą .
Słoniska przedzierały sie przez błota,zarosla ,łamały krzaki,przewracały małe drzewa ...o zgrozo...no i co jakis czas robiły olbrzymie kupska co było oznajmiane przez donosny odgłos spadającego miękkiego pocisku -a ja byłam skupiona na tym ,zeby przypadkiem z tego pojazdu bez resorów nie pierdyknac na ziemie.
Zmrok zapadł a my wędrowalismy i wędrowalismy i poczułam sie tak jak pewnie kiedys moje dzieci jak posadzilismy je w wesołym miasteczku na kazruzele ,która po 10 -ciu minutach sie zacięłą a pan z obsługi znikł a dzieci ze znurzenia mało nie pozasypiały poprzypinane do słoników.
Ani ptaków,ani tygrysów,ani niczego innego.No przepraszam-raz trafilismy na nosorozca mamusie z malutkim nosorozcem.Widok fajny nawet w ciemnosciach ,jednak w swojej wredocie i całokształcie tego wyjazdu ,podejrzewam ,ze zwierezta te były przyspawane do ziemi ,albo jak kto woli w wersji skrajnej-były to dmuchane lalki.W końcu turysta musi cos zobaczyc i to właśnie było to coś .
Cztery godziny.Cztery godziny jazdy na wymarzonym słoniu.Cztery godziny to stanowczo za duzo.Bardziej niz stanowczo.
Słoń wrócił na swój dworzec gdy było juz ciemno. I my doczłapalismy sie do hotelu gdy było juz ciemno-połamani,zniechęceni,zli ......
CZY KTOŚ MARZY JESZCZE O JEZDZIE NA SŁONIU-SPEŁNIAJCIE SWOJE MARZENIA ALE NIE W NEPALU ......
Kolacje zjedlismy w hotelu i "krótką" częśc wieczoru spedzilismy w towarzystwie jednego z Nepalczyków-"krótką" bo niestey dopadła nas zemsta indyjsko-nepalska,przed którą do tej pory udało nam sie obronic-sraka w dosłownym słowa tego znaczeniu,której sprawca były zapene kapusciane momosy.
Rozmowa towarzyska z tematu dlaczego Chitwan jest takie chojowe zaeszła na tematy polityczne -było o królu,biedzie,komercji i takich tam co potegowało nasze dolegliwości żoładkowe.
Noc spedzilismy naprzemiennie na kiblu ,zajadajac co chwile nifuroksazyt i oddajac reszki naszych wnetrzosci.
Mysl na temat drogi do Katmandu,którą mielismy odbyc rano i która miała wiesc znowu przez powalone drogi i mosty nie była w tym momencie przyjemna.
Wieczorem dowiedzielismy sie jeszcze ,ze jest święto-znow jakies świeto-i autobusu generalnie nie ma.Znaczy sie ma myc jakis,którym miejscowi pojada swietować do Katmandu ale nie wiadomo jaki i nie wiadomo o której godzinie czli znowu nic nie wiadomo .
Na miejscu musimy byc rano bo autobus może być o 9-tej,może byc o 8-ej a moze być o 14-tej.Trzeba byc i czekać.....Jednak do samego rana nie wiedzielismy czy nasz stan agonalny sie poprawi i czy damy rade zniesc tą podróz .
Dzieki Bogu do rana sie unormowało,było ok możemy jechac dalej......