Jakieś 8 lat temu, albo nawet więcej. Gdy byłem na pierwszym roku studiów, moja przyjaciółka, a raczej jej chłopak wygrał w jakimś konkursie wycieczkę na Dominikanę. Jakże im wtedy zazdrościłem. Usiadłem do komputera by opisać Wam moją kolejną wyprawę. Siedzę i zastanawiam się co i jak mam opisać. Jestem w kropce. Nie bardzo wiem jak mam to zrobić. Pod wieloma względami była to wyprawa szczególna. Szczególna zarówno w sensie pozytywnym jak i negatywnym.
Tym razem postanowiliśmy udać się na przepiękną Hispaniolę. Pozostając w konwencji dziecięcych marzeń i lektur udaliśmy się śladami Kolumba. Naszym celem było północne wybrzeże Dominikany. Fakt, że nie jest tak popularne, prestiżowe i „turystyczne” jak Punta Cana, lecz równie piękne, zdecydowanie spokojniejsze i relaksacyjne. Lecąc na Dominikanę nie bardzo wiedzieliśmy czego mamy się spodziewać. Co prawda byliśmy już na Karaibach, ale na Kubie. A to jednak coś zupełnie innego. Ale cóż mieliśmy zrobić. Znów nas ciągnęło do rajskich zakątków.
Muszę przyznać, że sam wyjazd organizowany był na wariackich papierach. Urlop już od roku był zabukowany ale brak koncepcji co z nim zrobić. Na tydzień przed jego początkiem zdecydowaliśmy. Dotychczas, przy wyborze hoteli kierowaliśmy się raczej ceną niż ilością gwiazdek. Liczyło się to, że jesteśmy w jakimś ciekawym, egzotycznym miejscu a nie czy ober będzie serwował nam drinki na plaży. Dominikana jednak, a raczej hotel, który wybraliśmy, dał nam szkołę i nauczył zwracać jednak uwagę na te cholerne gwiazdki. Spokojnie, później wyjaśnię co i jak.
Lot był spokojny i w miarę krótki (ok.8h). Samo jednak lądowanie to wspaniałe przeżycie. Lotnisko w Puerto Plata znajduje się nad samym oceanem. Gdy samolot podchodzi do lądowania, z jednaj strony widać piękne turkusowe wody a z drugiej szmaragdowe wzgórza i góry porośnięte lasem deszczowym. Niesamowite wrażenie. O jego wadze niech świadczy fakt, że pisze to nałogowy palacz, który po 8 h suszy skupił się na widokach a nie na „najpierwszych” potrzebach! Po doświadczeniach na lotniskach w Mombasie czy na Kubie, Puerto Plata zaskoczyła nas bardzo mile. Same procedury celno-wizowe trwały dosłownie kilka minut. Gorzej z odbieraniem bagażów ale nie można mieć przecież wszystkiego. Tu nasuwa się kolejne porównanie. Kto czytał relację z Kuby ten będzie wiedział o co mi chodzi. Wyjście z chłodnego samolotu nie wiązało się z szokiem termicznym. Proszę, nie zrozumcie mnie źle. To nadal był upał, wysoka wilgotność. Ale jednak ze względu na otaczające miasto pasma gór i wzgórz, powietrze było bardziej rześkie i mniej męczące.
Po przylocie dano nam dosyć dużo czasu na pierwszy odpoczynek po wielogodzinnym locie. Mogliśmy się przemyć, przebrać, napalić. Sama jazda do hotelu trwała mniej więcej półtorej godziny i nie ze względu na odległość ale na jakość szos. Na Dominikanie bardzo często dochodzi do podmywania dróg przez monsunowe deszcze. W czasie jazdy kilkakrotnie widzieliśmy na zboczach wzgórz miejsca gdzie spływała woda. Rejestracja w hotelu odbyła się szybko i sprawnie. Hotel ładny. Plaża śliczna. Pokój czysty choć nie powalający urodą. Ale jak to już pisałem nie to było dla nas najważniejsze. Spędziliśmy tam dwa tygodnie pełne wrażeń. Hmmm te wrażenia.
Pierwsze kilka dni organizowaliśmy fakultatywne wycieczki. Poznawaliśmy hotel, współwczosowiczów i hotelowy „animation team”, który musiał już mieć do czynienia z polskimi „turystami”, ba jak tylko rozkminili skąd jesteśmy zaczęły się całonocne imprezy na plaży (że suto zakrapiane nie muszę chyba dodawać?). Więc planogram wyglądał następująco: dzień na zwiedzanie, opalanie się, odpoczynek a noce można opisać jak to współprzygodożerca malowniczo opisał - łup, łup, łup 4 albo i 5. Wiec resztę możecie sobie wyobrazić.
Mieliśmy swoje ulubione miejsce na plaży. Tuż przy falochronie (taki był chyba cel tej grobli), gdzie dno wolne było od jeżowców, rozgwiazd i innych tego typu niespodzianek, i gdzie morze mieniło się tak cudownymi kolorami... Widziałem już w swoim życiu wiele różnych plaż. Piękne polskie plaże, kamieniste plaże Lazurowego Wybrzeża, białe plaże Pilar na Kubie, czy szerokie plaże Mombasy. Każda jest inna. Każda ma swój urok. Mnie ta na Dominikanie podobała się najbardziej. Może mój osąd jest nieco zwichnięty tymi nocnymi łupowaniami? Nie wiem. Sami oceńcie czy Wam się podoba. Tradycyjnie już z całego pobytu wybrałem trzy epizody. Zwiedzanie Puerto Plata, rejs katamaranem oraz najazd tubylców.
Puerto Plata to najstarsze na północnym wybrzeżu miasto Dominikany i jedno z najstarszych na całej wyspie. To stąd syn Krzysztofa Kolumba rządził Hispaniolą i stąd ruszali koloniści na podbój Ameryki Południowej i Łacińskiej. Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od rozlewni rumu Brutal - najpopularniejszej marki na Dominikanie i jednej z bardziej znanych na świecie. Gdyby nie degustacja trunków na koniec prezentacji chyba bym mało co zapamiętał z tej „atrakcji”. Kolejnym punktem zwiedzania było muzeum bursztynu. Dominikański jantar wydobywa się w kilku kopalniach i różni się od bałtyckiego tym, że jest znacznie od naszego starszy oraz że bardzo często zawiera w sobie czy to rośliny czy owady a nawet małe zwierzątka. Osobnym działem muzeum była ekspozycja Larimaru. Jest to piękna odmiana turkusa, wydobywana w jednym miejscu na świecie - na Dominikanie właśnie. Pamiętacie film Jurassic Park? Twórcy filmu przygotowując się do produkcji odwiedzili Puerto Platę i to właśnie muzeum szukając wskazówek i informacji o bursztynie.
Kolejnym przystankiem był Fart San Felipe. Pięknie położony nad nadmorskimi bulwarami u podnóża góry Isabel de Torres. Sam fort niczym się specjalnie nie wyróżnia na tle innych podobnych budowli w dawnych koloniach. Mimo wszystko jest jednak malowniczy i „fotogeniczny”. Najpiękniejsza część Puerto Platy to nie fort czy wiktoriańska dzielnica kolonialna lecz Góra Isabel de Torres i Park Narodowy na jej szczycie. Pozwólcie, że przy tym temacie zatrzymam się chwilkę. Nadal, po kilku miesiącach, gdy wspomnę sobie tę górę i park na jej szczycie zapiera mi dech w piersiach. Muszę stwierdzić, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc, które kiedykolwiek odwiedziłem podczas moich podróży. Do południa cała góra jest pięknie nasłoneczniona. Lecz codziennie po południu od ok godziny 13, zaczynają się zbierać nad szczytem chmury, które z czasem przysłaniają cały wierzchołek. Wydawałoby się, że odpowiedni czas na zwiedzanie tego miejsca to przedpołudnie. Nic bardziej mylnego. Gdy w ciągu dnia zwiedzaliśmy kolejne atrakcje i widzieliśmy chmury zbierające się nad górą, byliśmy coraz bardziej zmartwieni, co nasz przewodnik kwitował tylko pobłażliwym uśmiechem i słowem „suprise”. No, ok jeśli niespodzianka to niespodzianka, niech Ci tam będzie. Na szczyt, do parku można iść pieszo wspinając się pośród lasu deszczowego, lecz jest to wyprawa kilkugodzinna i do tego bardzo męcząca. Ale dzięki Bogu jest też sposób daleko bardziej łatwy i przyjemny. Zmyślni Dominikańczycy zainstalowali kolejkę linową. Pomimo sezonu turystycznego, nie było ani nadmiaru turystów, ani tłoku. Wsiedliśmy do kolejki i ruszamy na szczyt. I trzeba przyznać, że im wyżej tym widok cudowniejszy. Początkowo widać jedynie leżące poniżej miasto, z plątaniną ulic, dachów i nadmorskimi bulwarem. Ale później widok powala na kolana. Miasto i seledyn karaibskiego morza.... Tego się nie da opowiedzieć. Nie potrafię tego opisać, to trzeba zobaczyć. Nawet fotki nie oddają całego piękna widoków. Po jakiś 10 min jazdy dotarliśmy do strefy chmur. Wydawało się, że to straszne, że tracimy piękne widoki. Jednak gdy wjechaliśmy w chmurę, świat co prawda się zmienił, ale nadal był piękny. Tętniący życiem, bijący zielenią las deszczowy spowity mgłą. Pamiętacie może film pt. „Goryle we mgle” z Sigourney Weaver? Pamiętacie z filmu las spowity mgłą? Taki właśnie widok otworzył się przed nami. Czasami tylko pomiędzy strzępami chmur dostrzegaliśmy lazur morza i błękit nieba. Na szczycie góry stoi wierna replika brazylijskiego Cristo Redentor z Rio de Janeiro. Sądziłem dotychczas, że te ustawiane fotki z „atrakcją w tle” to domena egipskich naganiaczy. Jakże się w swej naiwności myliłem. Wstyd mi ale podzielę się z Wami tym szkaradzieństwem (najgorsze, że musiałem się uśmiechać i udawać zaskoczenie taką zmyślną sztuczką i zapłacić za to!!).
Przewodnik zaczął nas oprowadzać po Parku. Na terenie parku znajduje się mała jaskinia. W czasach przedhiszpańskich, gdy Hispaniolą władali Indianie w grocie tej żyła rodzina czy też klan Indian Taino. Niestety cały lud Taino został przez Hiszpan wybity. Jaskinia wygląda jak dziura w ziemi. Otaczają ją dziko rosnące krzewy jaśminu, kępy przepięknych kwiatów zwanych „rajskimi ptakami”. Kto powiedział, że podróże kształcą był geniuszem. W parku spotkały nas dwie hmm ciekawostki. Oczywiście widzieliśmy wiele różnych roślin, nawet zwierząt, których nazw nie znam nawet w ojczystym języku. Widzieliśmy drzewo tulipanowca (kwiaty wyglądały jak kiście takiej fajnej odmiany tulipana, który ma postrzępione płatki kwiatów). Widzieliśmy jaszczurę, która się w nas wpatrywała. Ale wracajmy do tych „kształcących” ciekawostek. Pierwszą z nich była gwiazda betlejemska. Każdy z nas zna ten mały doniczkowy kwiat, tak popularny w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Dowiedzieliśmy się skąd pochodzi jego nazwa. A stąd, że „kwitnie” to znaczy przybiera ten piękny purpurowy kolor właśnie na przełomie listopada, grudnia. Dowiedzieliśmy się również jak ten „kwiatek” wygląda. W rzeczywistości ów kwiatek jest wielkości, hmm czy ja wiem..., może drzewa jabłoni, lecz w gęstości gałęzi przypomina bardziej polski zwykły bez. Nie jestem ani z wykształcenia ani z zainteresowania paelobotanikiem, lecz dotychczas sądziłem, że coś takiego jak drzewiasta paproć wymarła już daaawno daaawno temu, mniej więcej wraz z dinozaurami. Jakie było moje zaskoczenie gdy w trakcie spaceru po parku natknęliśmy się na kępkę paproci wyrastających na wysokość 3 metrów. Zdaję sobie sprawę, że nie dokonałem botanicznego odkrycie wieku, ale i tak było to bardzo ekscytujące.
W pewnym momencie wyszliśmy na polanę, półkę na skale, nie wiem jak mam to nazwać. Lecz widok był cudowny. Poniżej nas roztaczał się widok na plantacje kawy, trzciny cukrowe, gaje bananowe. To tu spotkaliśmy jaszczurę wygrzewającą się na murku. Sądzimy, że była do głębi zbulwersowana naszym wtargnięciem, bo skubana uparcie odwracała się do nas ogonem.... Nie będę tego komentować. Po upale i duchocie panującej w dole, w mieście. Pobyt w parku był cudowny. Owiewało nas przyjemnie chłodne rześkie powietrze (o wilgotności bliskiej skraplaniu). Aż nie chciało się wracać. Musieliśmy jednak. Gdy szliśmy już do kolejki chmury rozstąpiły się i ukazała się Puerto Plata na tle lazurowych wód oceanu. Pięknie było.
W drugim tygodniu pobytu wybraliśmy się na rejs katamaranem. Nie wiem kto to wymyślił. Część towarzystwa cierpiała na chorobę morską (inna rzecz, ze byli na kaczorku - w nocy łup,łup było), ja jakieś dwa dni wcześniej dosyć mocno poparzyłem sobie prawe ramię. Jednym zdaniem rejs nie był zbyt udanym doświadczeniem, szczególnie gdy towarzycho zdycha pokotem na pokładzie. Ale byliśmy twardzi. Piękne morze, przeźroczysta woda, pod nami rafa koralowa, nad nami bezchmurne niebo. Płyniemy od zatoczki do zatoczki. Każda jak z obrazka w folderze reklamowym raju. W jednej z nich można było skoczyć do wody bezpośrednio z pokładu katamaranu. Skok nie był zły. Za to kontakt poparzonej skóry z słoną wodą był doświadczeniem niezapomnianym...
No dobrze. Teraz się trochę pośmiejemy prze łzy. Wracam do wspomnianych już cholernych gwiazdek. Jak już pisałem nigdy na to nie zwracałem większej uwagi. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy na Dominikanie był ładny, zadbany i cichy. Do momentu. Tuż przed pierwszym weekendem dostaliśmy wiadomość z recepcji, że został dla nas zarezerwowany stolik na kolacje w jednej z restauracji. Jako, że nie bardzo lubimy korzystać z tego rodzaju usług hotelowych zignorowaliśmy list. Jednak głupota to choroba bezbolesna i bezobjawowa. W piątek zaczęło się robić tłoczno przy barze na plaży. Kolejka po lody wydłużyła się parokrotnie. Ale co tam, po co zwracać uwagę na niepokojące fakty. Prawda? Otrzeźwiło nas gdy udaliśmy się wieczorem na kolację. Mieliśmy zwyczaj chodzić na wczesną kolację, krótko po otwarciu stołówki. Po kolacji szliśmy nad główny basen na kawę, drinka, papieroska a potem szło się na plaże na imprezę z animatorami. Tak też zrobiliśmy w piątek.
Jakież było nasze zaskoczenie gdy podeszliśmy do drzwi stołówki a tam zastaliśmy dziesiątki „miejscowych” szturmujących bufety z wystawionym jedzeniem. Porównanie ich do szarańczy mam niejakie wrażenie jest obraźliwe dla tych mało przyjemnych stworzeń. Jako ludzie raczej dobrze wychowani i kulturalni i do tego bez jakiś rasistowskich poglądów, grzecznie stanęliśmy w ogonku i cierpliwie czekamy na swoją kolejkę. Cóż z tego skoro koleś przed nami ładował dziesięć talerzy i ktoś ciągle po nie dochodził. Cóż, uwielbiamy układać puzzle, więc cierpliwość jest nam nieobca. Ale szlak człowieka trafia, gdy kolejna potrawa kończy się tuż przed nami albo gdy musimy wyskrobać resztki w tacy. Obsługa hotelowa czuła się winna. Gdy w końcu udało nam się nabrać trochę jedzenia, nasz kelner zwinął nas i zaprowadził do naszego ulubionego stolika, który już wcześniej zastawił (na wypadek gdybyśmy jednak przyszli). Trzeba przyznać, że miejscowi musieli sami chodzić sobie po napoje, wino, piwo, po słodkie. Nam kelner wszystko sam przynosił. Byliśmy zdegustowani, zmęczeni hałasem. Jednak doceniliśmy jego starania. Po kolacji gdy przyniósł kawę i popielniczkę staraliśmy się dać mu ekstra napiwek. Nie przyjął. Gdy wychodziliśmy przyszedł przeprosić za warunki. Uprzedził nas też, że niestety posiłki będą tak wyglądać aż do niedzieli. Trochę podłamani poszliśmy się upić.
Jednak człowiek to zwierz szybko adaptujący się. W sobotę stanęliśmy na wysokości zadania. Byłem z nas dumny. Nabieranie jedzenia, przeciskanie się, i galopada do stolika poszła nam niezgorzej niż miejscowym. W kolejny weekend przypadało jakieś Dominikańskie święto i najazd miejscowych miał być jeszcze większy. Rzeczywistość okazała się gorsza niż przypuszczaliśmy. Kolejka po talerze ciągnęła się aż za stołówkę, hałas o sile niezłej dyskoteki. W takich warunkach po prostu nie da się jeść. Ale ktoś z obsługi skierował nas do drugiej, otwieranej tylko w specjalnych okolicznościach, stołówki gdzie mogliśmy się spokojnie najeść. Nie wiem dlaczego ale przez cały ten fatalny weekend na tej stołówce było w miarę luźno i spokojnie gdy tymczasem w starej dochodziło ponoć do dantejskich scen. Jakoś to przeżyliśmy ale od tego czasu zwracamy jednak większą uwagę na ilość gwiazdek mimo, że ma to raczej charakter orientacyjny niż obligatoryjny.
Brak komentarzy. |