Po zwiedzeniu świątyni hinduskiej w Grand Bassin znowu wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy dalej w kierunku zachodnim.
Po drodze krajobraz zmieniał się co chwilę, lasy zniknęły, a pojawiły się plantacje małych ananasów - Viktoria (są pyszne w smaku), plantacje bananów i trzciny cukrowej.
Poza tym spotykaliśmy po drodze krzewy z małymi zielonymi owocami. Były dla nas nowością, więc nasz miły kierowca zatrzymał samochód i zerwał nam na spróbowanie. Owoce w smaku podobne są do agrestu. Podczas postoju nagle znikąd pojawiły się bezpańskie psy, robiąc popłoch. Kierowca wyjaśnił nam, że nie są groźne - „chciały się tylko przywitać”!!! Ale my woleliśmy je omijać z daleka. W ogóle na Mauritiusie jest bardzo dużo psów chodzących sobie samowolnie. Nie mam pojęcia czym się żywią, czy maja właścicieli, ale nikt im nie robi krzywdy. Żyją swoim pieskim życiem.
Zobaczyliśmy po drodze również największy zbiornik wody pitnej na wyspie - Mare Aux Vacoas. To ogromne jezioro zasila w wodę wszystkie większe miasta Mauritiusa.
Droga cały czas pięła się pod górę. Jechaliśmy żeby zobaczyć z tarasu widokowego - Plaine Champagne (744 m. n.p.m.) mały wodospad - Chutes Alexandra. Przepiękny widok. Podchodzi się do barierki i przed oczami rozciąga się las i góry pokryte bujną roślinnością. A z prawej strony widzi się małe pasmo białej wody spadające z gór. To wodospad, który spływa cicho szumiąc pośród dzikiej roślinności. Niesamowity widok piękna natury. W tym miejscu ogarnęła nas cisza i spokój, czas się zatrzymał. Byliśmy tylko my i natura.
Kolejnym etapem wycieczki było Chamarel. Miasteczko zamieszkałe przez kilkaset osób. Ludność zajmująca się głownie uprawą trzciny, ananasów i kawy. Jest to jedyne miejsce na wyspie, gdzie rośnie kawa i gdzie się ją produkuje. Można kupić w sklepach kawę Chamarel. Ma specyficzny smak, który warty jest spróbowania dla smakoszy tego czarnego napoju.
Jednak miejsce to słynie nie tylko z kawy. W miasteczku tym dawno, dawno temu wieśniacy podczas plantacji trzciny cukrowej odkryli kolorową ziemię nazwaną Terres des Sept Couleurs. Żeby dojechać do tego miejsca trzeba przebyć kretą trzykilometrową drogę pomiędzy polami trzciny cukrowej. Najpierw dojeżdża się do małego parkingu. Tu nasz kierowca kazał nam wysiąść i iść w gorę małą dróżką wśród palm. Po pięciu minutach dochodzimy do kolejnego tarasu widokowego, z którego ujrzeliśmy wodospady. To wodospady Chamarel Falls, które spływają ze skał z ostygłej lawy na głębokość 107 m. Za wodospadami widać góry, pola uprawne, a w dole lasy należące do Parku Narodowego Riviere Noire. W tym miejscu znowu chwila kontemplacji. Jaka piękna jest natura i co potrafi stworzyć...
Po wodospadach nadszedł czas na ujrzenie ziemi kolorowej. Do niej tez dochodzi się małą dróżką wysadzana kamieniami. Idzie się i nagle widzi kawałek terenu ogrodzony płotkiem. Po bliższym podejściu, w końcu ukazuje się kolorowa ziemia. Stanęliśmy i patrzyliśmy na ziemię, która miała siedem kolorów: różowy, fioletowy jasny i ciemny, szary, popielaty i niebieski. A kolory zmieniały się w zależności od nasłonecznienia w danym momencie i pory dnia. Niesamowity widok i wizualne wrażenie.
Oprócz ziemi kolorowej, w tym miejscu można spotkać ogromne żółwie sprowadzane z Seychelles.
Po tej wycieczce i po tych cudach zobaczonych zgadzam się z tym co powiedział Mark Twain „Mauritius został stworzony zanim powstał raj, posłużył jako model jego budowy”.
Wejście do Terres des Sept Couleurs kosztuje 100 Rs od osoby. Dobrze jest mieć z sobą lornetkę do oglądania wodospadów.
Brak komentarzy. |