Dzień dobry TM! Przepraszam za tak długą nieobecność na naszej stronce. Powody: różne, ale postaram się nadrobić zaległości w podróżach i pooglądać Wasze wypady.
A teraz zapraszam wszystkich w podróż na Gwadelupę.
Gdyby ktoś w 2013roku powiedział mi, że w styczniu 2014 znajdę się po drugiej stronie Atlantyku i zobaczę perle Karaibów - Gwadelupę. To powiem Wam szczerze, że odpowiedziałabym kręcąc głowa z politowaniem i ironicznie wymawiając słowo „marzenia ściętej głowy”. Ale życie to jedna wielka niespodzianka, która lubi płatać figle, i czasami te dobre. I tak styczniowego wieczoru rozmawiając przez telefon z moją koleżanką Mają, nagle usłyszałam krakowianka a może byśmy gdzieś pojechały? Słońce, plaża z palmami, cieple morze i klimaty tropikalne. OOO!!! Zaświeciło mi się czerwone światełko. Mówisz Maja Pojechały, gdzie? Jest styczeń to trzeba lecieć za Atlantyk, albo Azja, albo dalej. A Maja a może skoczymy na Karaiby!!! Hoho pomysł niczego sobie, tylko jaka wyspa? Usłyszałam lećmy na Gwadelupę albo Martynikę. To departamenty Francji. Podobno jest co robić, pogoda ładna przez cały rok. Prześpij się z tym krakowianka i do jutra. A i jedziemy jak najszybciej.
No tak, przemyśleć nie było co, pomysł jest to należało go czym prędzej wcielić w życie. I tak resztę wieczoru spędziłam na buszowanie w necie. Już wiedziałam, że to kierunek drogi, ale ciekawy. W tamte strony jeżdżą przeważnie Francuzi, trochę Anglików, czasami Kanadyjczycy i Amerykanie. Po przejrzeniu cen biletów, wynajmu mieszkań i samochodu (po wyspie najlepiej jest poruszać się samochodem) i ofert biur podróży. Zrozumiałam, ze najlepiej będzie wykupić pobyt w biurze. Następnego dnia mając chwilkę wolnego czasu, wdepnęłam do znajomego biura podróży, mając nadzieję, że coś wyszukają mi ciekawego spod biurka. Godzinę później wycieczka była zapłacona, a za cztery dni miałyśmy lecieć. Szybko to wszystko poszło. Było mało czasu na przygotowanie planu pobytu, kupienie przewodnika. W ogóle mało jest relacji na temat Gwadelupy w necie. No cóż mowie może na lotnisku kupię przewodnik, albo na miejscu, albo zdamy się na miejscowych. Nie w moim stylu. Ale wyjazd na wariackich papierach, to wszystko trzeba brać z lekką filozofią.
Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu. Na lotnisku Orly (to drugie co do wielkości lotnisko francuskie po CHDG) byłyśmy trzy godziny przed odlotem. To lot transatlantycki to trzeba być wcześnie. Jedne z pierwszych oddałyśmy bagaże, i ruszyłyśmy na buszowanie po sklepikach lotniskowych. Ja za przewodnikiem, a Maja za bibelotami damskimi. Huraaa kupiłam przewodnik. Kamień z serca mi spadł. Miałam lekturę na najbliższe dziewięć i poł godziny. Tyle miał trwać lot. No i podróż się zaczęła. W samolocie miałyśmy miejsca w ogonie, dwa koło siebie, blisko kuchni i toalety. Maja wybrała miejsce przy oknie, mówiąc że chce oglądać krajobrazy. Ja śmiejąc się odpowiedziałam Krajobrazy powiadasz. Kobieto przez cały lot będziesz widzieć tylko białe bałwany chmur, i tak bez końca. Dla Maji miał to być pierwszy daleki lot i taka egzotyczna podróż. Lot minął spokojnie, pomimo tego ze fotele były niewygodne, wąskie, jedzenie bez wyboru i małe ilości, a ekrany które zamontowali na fotelach dla każdego pasażera nie działały jak należy. Po kilku próbach włączenia filmu dałam sobie spokój i zagłębiłam się w przewodniku. Maji ekran zablokował się na mapce przedstawiającej trasę naszego lotu, i tak przez cały czas mogliśmy śledzić jak nasz samolot powoli leci przez Atlantyk pokonując kilometr za kilometrem. A do przelecenia było dziewięć tysięcy km.
Po przekartkowaniu przewodnika, wiedziałam, że będzie trzeba wybrać najciekawsze miejsca do zobaczenia i wypocząć na maksa, a czasu miałyśmy tylko dziesięć dni. Po ośmiu i poł godzinie, pilot oznajmił nam że zaczynamy się obniżać. Mowie Maja zmieniamy się miejscami, chcę porobić zdjęcia. Im bardziej samolot się obniżał, tym powoli zaczęła się wyjawiać wyspa ze skalistym klifowym wybrzeżem, małymi wysepkami i bajkowym kolorem morza. Lądowanie odbyło się bez problemu w stolicy Pointe a Pitre.
Po odprawie paszportowej, której nie ma (Gwadelupa należy do Unii Europejskiej) nareszcie wyszłyśmy przed budynek portu lotniczego. Pierwsze co rzuciło się w oczy to palmy chwiejące się pod wpływem wiatru. Dotarło do nas, że wakacje się rozpoczęły. Na lotnisku odebrała nas przesympatyczna Kreolka, zapakowała do autokaru, powiedziała śmiejąc się parę zdań typu wieje zimny północny wiatr, który przybył z USA (akurat w tym samym czasie w Stanach były straszne zimna) i temperatura powietrza i wody jest niższa o parę stopni. Wieczorem państwo musicie ubierać polar. Hahaha! Chyba tak zimno aż nie będzie?
Nasz hotel-klub mieścił się jakąś godzinę jazdy od lotniska autobusem. Droga kręta, wąska, pełna zakrętów. Tu dolina i przepaść, tam skały a za chwilę znowu przepaść. Nie na moje nerwy taka jazda, lepiej było oglądać krajobraz, albo kimać (powoli zaczęłyśmy odczuwać zmianę czasu, sześć godzin do tyłu). Na Gwadelupie kierowcy maja swoje prawa i jeżdżą jak chcą. Dla nas Europejczyków to wariacka jazdaaa. Nareszcie hotel. Po małym powitalnym aperitifie, na który był ponch ruszamy do naszego biało-niebieskiego domku. Pokój miałyśmy na piętrze. Szybki prysznic i idziemy na kolacje. Za oknem ciemna noc. Na Gwadelupie słońce zachodzi miedzy 17-18 godziną. Po kolacji mały spacer po resorcie, wieczorek powitalny i organizm zaczyna domaga się snu. Dobranoc Europo a dzień dobry Gwadelupo.
Następnego dnia pobudka o szóstej rano(w Paryżu jest 12:00) jeszcze żeśmy się nie przestawiły. Śniadanie przy basenie, ćwierkające ptaszki, szum Atlantyku. Czego jeszcze potrzeba do odpoczynku człowiekowi?!
Po pysznym śniadaniu: świeże owoce, mocna kawa która stawia na nogi idziemy zobaczyć resort. Pierwsze kroki to plaża. Siadamy na leżakach i patrzymy na Ocean. Plaża mała, a miejsce do kąpieli to mała laguna otoczona skałami. Maja nie chce się ruszyć i maślanym głosem mówi do mnie krakowianka proszę Ty idź na zebranie informacyjne a Ja zajmę miejsca na plaży. Śmiejąc się mówię cwana bestia z ciebie. Ty się będziesz wylegiwać a ja mam załatwiać za nas dwie. Ale rozumiałam ja. Dla Maji te klimaty to było coś innego, nowego, i jeszcze się nimi nie zachłysnęła, dopiero je kosztowała. A ja je już znałam. Poszłam na nudne zebranie, na którym potwierdziły się moje wiadomości, że za wycieczki zabulimy słono, ale tutaj są takie ceny dla turystów. Ale najpierw odpoczynek upragniony.
Dwa bite dni baczyłyśmy się na plaży pod parasolem, pluskały w wodzie i nurkowały. Można było pooglądać różnokolorowe małe rybki. To były dni leżenia, czytania i nie myślenia o Europie. Telefon został wyłączony, i tylko włączałam go rano na kilka minut żeby odczytać maile. Odpoczynek z przyrodą i na jej łonie. Leżakowanie z umiarem, żeby potem nie trzeba było używać jogurtu lub lodu do chłodzenia się...
A nasz hotel-klub to ful na maska. Kompleksy basenowe, korty tenisowe, sale ćwiczeń, sala teatralna itp. Ze wszystkiego można było korzystać ile się miało sił. Dla mnie to typowe miejsce dla starszej grupy ludzi, ale jak się okazało było bardzo dużo młodych ludzi takich jak my, którzy przyjechali wypocząć w luksusie na parę dni.
Po dwóch dniach nadszedł czas na mały rekonesans okolicy. Jednym słowem czas ruszyć w drogę...
Ale jeszcze parę słów na temat samej Gwadelupy.
Gwadelupa jest terytorium zamorskim Francji, leżącym w Ameryce Środkowej, w Archipelagu Małych Antylii. Stolica Pointe a Pitre, leży we wsch. części kraju. Wyspę zamieszkują w większości ciemnoskórzy Kreole, jest też dosyć liczna grupa Francuzów białych, którzy osiedlają się na Gwadelupie po przejściu na emeryturę. Wyspa została odkryta dla Europy przez Kolumba podczas swojej drugiej podróży do Nowego Świata w 1493 roku.
Gwadelupa kształtem przypomina motyla. Są to naprawdę dwie wyspy połączone w porośniętym mangrowcami przewężeniu mostem. Dla miejscowych jest to cieśnina z płynąca małą rzeka Riviére Salée (Słona Rzeka).
Jedna cześć na której leży stolica Pointe a Pitre i lotnisko nazwana jest Grand Terre (Duża Ziemia). Teren płaski, więcej miast z najpiękniejszymi plażami, rafami kolorowymi i wysokimi falami, które są marzeniem surferow i ciągnącymi się kilometrami wybrzeżem klifowym.
Druga cześć-to zachodnia wyspa Basse Terre (Mala Ziemia lub Male Antyle). Jest bardziej górzysta, pokryta lasami. W tej części wyspy znajduje się czynny wulkan La Soufriere (o wysokości 1467 m). Ta francuska wyspa z pięknymi wodami leży na niespokojnej drodze huraganów, cyklonów i trzęsień ziemi, między zwrotnikiem Raka i Równikiem.
Saint-Francois małe miasteczko położone na Grand Terre. Leży w odległości trzech kilometrów od hotelu. Można było do niego dojść plażą. Ale Maja nie jest dobrym piechurem, a ja nie chciałam nadwyrężać nogi w pierwszy dzień zwiedzania.
Taksi zawiozło nas na główny plac kościelny. Kościół jest miejscem, do którego się można schronić podczas cyklonu albo huraganu. Na jednej ze ścian kościoła jest tablica mówiąca o tym, że budynek przetrwa żywioł. Plac mały, na środku stoi różowy kościół, obok pełno małych restauracyjek i sklepików. Akurat była niedziela, w kościele odbywała się msza. Ludzi pełno, wszyscy ubrani świątecznie. My po sportowemu, aż wstyd wejść do kościoła. Postałyśmy chwilę, posłuchałyśmy mszy. Jest inna: dużo śpiewają, mniej się modlą, trwa krócej. Po mszy ksiądz wita się z każdym parafianinem, z turystą również, dla każdego ma chwilkę i z każdym zamieni choć jedno słówko. Nastrój jest wesoły, ludzie uśmiechnięci i tacy spokojni. Wszystko odbywa się powoli i na luzie, bez nerwów. Nie ma pośpiechu.
Po mszy spacerujemy po uliczkach z kolorowymi, małymi domkami. Przeważnie są to domy jednopiętrowe z płaskimi dachami. Jedne z drewna, drugie z cegły pomalowane jakimś kolorem. Życie mieszkańców odbywa się na werandach, na nich jedzą, odpoczywają, oglądają telewizję. W domach jest za gorąco, a na klimatyzację nie wszystkich stać. Wokół każdego domu rośnie przepiękna roślinność, która chłodzi przed skwarem. Przy każdym domu, na podwórku jest przynajmniej jedna palma kokosowa. W razie biedy mieszkańcy jedzą i pija kokos. Więcej domów jest zaniedbanych, walących się i czekających na rozbiórkę. Domy są budowane wtedy jak już trzeba. Tam mieszkańcy żyją od huraganu do cyklonu. Te żywioły niszczą wszystko na swojej drodze, dlatego też mieszkańcy mało inwestują w budynki mieszkalne.
W miasteczku jest również targ z owocami i przyprawami z całych Karaibów. O ludzie jeszcze tylu przypraw nie widziałam, te zapachy przyprawiają o zawrót głowy. Są pięknie wyeksponowane w woreczkach z kolorowego materiału w kratkę. W taką kratkę ubierają się też Kreolki i ta kratka króluje wszędzie. Wyspa słynie z produkcji rumu, na targu można go kupić w postaci czystej, albo jako ponch. W całym swoim życiu się nie nakosztowałam tyle tego trunku co na Gwadelupie. A muszę przyznać robią dobry, i jak się za dużo pokosztuje to są efekty.... No ale po to się jeździ, żeby poznać i kosztować. Nieprawdaż?
I tak spacerowałyśmy po Saint-Francois patrząc na ludzi, i nie wierząc własnym oczom że można żyć powoli i nie w biegu. Słońce zaczynało przygrzewać, wdepnęłyśmy do kafejki w stylu latino koło kościoła na ichniejsze piwo. Stoły drewniane przykryte obrusem w kolorową kratkę, zimne piwo, lekka muzyczka i się odpoczywa w swojskiej atmosferze. Można pokosztować również jedzenia ulicznego typu: ryż z owocami morza, krewetki popielate smażone na grillu i sałatki. Do miasteczka przybywają liczni turyści.
Plaże tutaj są piękne, biały piasek z palmami pochylającymi się do morza. Ciągną się na długości około 7 km, więc jest się gdzie rozłożyć i nie czuć sąsiada. My na plaży nie byłyśmy, bo to ta sama co w naszym hotelu. Później przeszliśmy się kawałek plażą i faktycznie, są piękne i takie jeszcze dzikie. Do Saint-Francois wróciłyśmy jeszcze dwa razy, żeby nacieszyć się tym spokojem i powoli biegnącym czasem...
lidonek | fantastyczna wyprawa i super opis :) |
Pawel_88 | Bradzo fajny obszerny opis :) pozdrawiam |