Basse-Terre, inaczej Male Antyle, to zachodnia wyspa Gwadelupy. Na niej znajduje się Narodowy Park Gwadelupy, jeden z największych na Karaibach. Ta cześć wyspy słynie ze spadających wodospadów ukrytych pośród przepięknej zieleni, jeziorek lodowatych, małych baseników termalnych w środku lasu tropikalnego, wulkanu La Soufriere i przepięknych plaż i wybrzeża klifowego.
W parku jest ok. 250 km szlaków turystycznych, wijących się pomiędzy palmami, drzewiastymi paprociami, dzikimi orchideami. Największą atrakcją parku jest sam wulkan La Soufriere - inaczej ujście siarki. Mieszkańcy śmiejąc się dobrotliwie nazywają wulkan Stara Lady. La Soufriere ma 1467 m wysokości, jest czynnym wulkanem. Ostatnia erupcja miała miejsce 8 lipca 1976 r. W kilka godzin zwały błota, poprzedzone chmurami popiołów i pary stoczyły się po zachodniej stronie wulkanu i pokryły okoliczne wioski (Matuba i St.Claude). Osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców zostało ewakuowanych z miejsca wybuchu. Do domów mogli powrócić dopiero po kilku miesiącach, a nawet i latach. Od tego wybuchu, aktywność wulkanu jest cały czas kontrolowana z obserwatorium wulkanologicznego w Mont Houelmont w Gorach Karaibskich. Na szczyt wulkanu można wejść, a z góry przy dobrej pogodzie można podziwiać przepiękne widoki na całą wyspę Basse-Terre, jak i na okoliczne wyspy: La Desirade lub Marie-Galante.
Skoro ta cześć wyspy jest tak urozmaicona, to dla turysty prawdziwy raj.
Na tą całodniową wycieczkę wybrałyśmy się z innymi klientami hotelu. Wycieczka została wykupiona na plaży hotelowej od faceta - cwaniaczka oferującego swoje usługi turystyczne typu: wszelkie wycieczki całodniowe jeepem po dwóch wyspach, statkiem na okoliczne wyspy. Facet umiał podejść klienta, miał dobrą gadkę, przyklejony uśmiech, przepiękny album ze zdjęciami, który pokazywał co oferują wyspy, ceny ciut mniejsze niż w hotelu. I tym sposobem łapał klientów na wędkę... Chcąc nie chcąc wykupiłyśmy taką wycieczkę z innymi poznanymi ludźmi. Mnie rajcował wulkan, a Maje las tropikalny i baseniki termalne.
I tak następnego dnia miałyśmy wyruszyć na pierwszą większą eskapadę jeepem na Basse-Terre.
O 7 rano zbiorka przy wjeździe na teren hotelu, a właściwie przy rampie pilnowanej przez ochronę. Czekamy chwilę, i wręczcie podjeżdżają nasze bryki-jeepy. O! ludzie, mała konsternacja, patrzymy na siebie, nikt nic nie mówi. Nasze jeepy okazały się starymi dryndami, z tych modeli powojennych. Lekki szok i trzeba jakoś się władować do środka. Większy krok i jestem we wnętrzu dryndy. Siedzenia wąskie niewygodne, nogi prawie pod brodą. Jestem malej postury i zazwyczaj taki komfort mi nie przeszkadza. Ale tym razem nawet dla mnie za ciasno. O zgrozo tak jechać, jak śledzie w beczce na wycieczkę! Nie ma rady, wycofać się za późno, a chęć cos zobaczenia wygrywa z warunkami. Jedziemy. Kierowca jest młody Kreolczyk. Drynda rusza i cos w niej zaczyna trzeszczeć, skrzypieć, jakiś taki dziwny hałas! Pierwsza się odzywam i pytam „Czy jest problem techniczny z samochodem”? Kierowca odpowiada spokojnym głosem - „tak dzisiaj rano zgłosiłem mojemu szefowi, że mam problem ze skrzynią biegów. Nie martwcie się, jakoś dojedziemy, mam nadzieję”!!! Wszyscy dyskretnie się popatrzyliśmy na siebie, pokiwaliśmy głowami i pewno każdy sobie powiedział „będzie co będzie”!
Pierwszy etap podróży biegł przez Grande-Terre. Po drodze za oknami przemijały pola trzciny cukrowej, jakieś małe mieścinki. I taki krajobraz się ciągnął aż do rzeki Riviere Salee, która przecina te dwie wyspy. Po przejechaniu mostu widok za oknami się zmienił. Roślinność stała się bardziej zielona, więcej palm i innych tropikalnych roślin zaczęliśmy spotykać. Z autostrady wjechaliśmy na małe boczne drogi wijące się pomiędzy miasteczkami i plantacjami bananów.
W końcu wjechaliśmy na słynną drogę Traverse, która przecina Park Narodowy Basse-Terre. Droga wąska, kręta, przy przejeżdżaniu niektórych zakrętów, kierowca najpierw trąbił, czekał czy z na przeciwka cos nie jedzie, i dopiero jechał. Pomimo obaw nasza dryndzia żwawo pokonywała kilometry i kolejne ostre zakręty. Ja chwilami zamykałam oczy, a Maja mówiła zdrowaśki. Dla niej to był chrzest bojowy!
W pewnym momencie nasz znajomy zapytał „czy daleko jeszcze mamy do wulkanu, jak długo będziemy szli”. A nasz kierowca ze stoickim spokojem odpowiedział nam „Nie będziemy wychodzić na wulkan, bo jest brzydka pogoda na szczycie i nic nie zobaczymy. Zwiedzimy za to jezioro (przepraszam nie pamiętam nazwy), wykapiemy się w basenie termalnym w środku lasu i popatrzymy na wodospady”. Wierzcie mi, myślałam, że mnie nie napiszę co rozniesie. Innych współtowarzyszy wycieczki też. Każdy aż sapał i zgrzytał z nerwów i tej bezsilności turysty, który dał się nabrać cwaniaczkowi. Po cichu uzgodniliśmy sobie, że następnego dnia na plaży naszemu sprzedawcy wycieczki zrobimy piękną, gorącą i głośną REKLAMEĘ, tak żeby inni wczasowicze słyszeli.
Ponieważ to były wakacje, a na nich trzeba się cieszyć z każdej chwili i ze wszystkiego, więc wkurzenie szybko przeminęło i powoli ruszyliśmy w drogę pieszo do jeziorka. Dzięki Najwyższemu, że podpowiedział mi wziąć ze sobą i ubrać buty do trekkingu. Do jeziorka najpierw zeszliśmy po kilku schodkach, a potem szło się dobre dwadzieścia minut po śliskiej ścieżce. Zamiast patrzeć na otaczającą nas przyrodę, robić zdjęcia, to patrzyło się pod nogi, gdzie zrobić krok, żeby się nie potknąć o korzeń lub jakieś inne zielsko. Roślinność piękna, te barwy zieleni, brązu, ten spokój, ta duchota i czasami śpiew ptaka była przyjemnością i ukojeniem dla nie potrzebnych nerwów. I tak idąc w końcu ukazało się jeziorko. Było małe, naokoło otoczone lianami, paprociami i koloru granatowo-niebieskiego. Można było się w nim wykąpać. Ale żeby zejść do wody trzeba było przejść parę kroków po dość śliskich kamieniach. Ja osobiście nie chciałam ryzykować skręceniem nogi, i kto wie jeszcze czego! Za to nasi Panowie powskakiwali do wody nie namyślając się długo. Chcieli się ochłodzić po jeździe i stresie związanym z wulkanem. Ochłodzili ciała w lodowatej wodzie. Zamiast śmiechu było - Alllle zimmmna!
Po jeziorku przyszła kolej na wodospad i basen z gorącą (40 °C) wodą nazwanym Cascade Paradise. Do tych cudów natury szło się korytem rzeki, po kamieniach dużych, małych. Początek wędrówki biegł tą suchszą częścią rzeki, a potem trzeba było przechodzić bród po kamieniach, albo wodzie. Gdzieniegdzie wymagało to pomocy drugiej osoby. Ale co się nie robi, żeby zobaczyć cos nowego.
Basen okazał się dołem otoczonym kamieniami. Wokół rzeka, las i dwa wodospady. Po takiej przeprawie z przyjemnością zamoczyłam się w cieplutkiej wodzie. Patrząc naokoło zauważyliśmy, że woda do jeziorka spływa z otworu ziemnego usytuowanego w kamieniach. Widocznie było to jakieś podziemne źródło cieplej wody. Miejsce w jeziorku jest góra na trzy osoby, każdy chwila się pomoczy i oddaje swoje miejsce drugiemu. Fajnie miejsce, tylko jest to atrakcja, do której przychodzi dużo turystów. Nie ma czasu żeby spokojnie nacieszyć się tym miejscem. Wszystko odbywa się w biegu. Po kąpieli, już w dobrym nastroju wracamy. Aż tu nagle ściana deszczu spływa z nieba. Ulewa pięciominutowa. Jak przyszła tak nagle przeszła. Podobno jest to częste zjawisko w tym regionie. Przyroda ma swoje prawa.
Po lesie tropikalnym ruszyliśmy w kierunku plantacji bananów, z których słynie Gwadelupa. Eksportują je do całej Europy. Po drodze jeszcze wdepnęliśmy na mały obiad. Menu bananowo trzcinowe, tzn. frytki z trzciny cukrowej, puree z banana, kurczak polany sosem bananowym. Dosyć dobre oprócz puree. Na deser banany zapiekane z karmelem. Jeszcze nigdy nie jadłam bananów pod takimi postaciami.
Plantacje bananów ciągną się kilometrami. Można wjechać na plantacje, pospacerować wśród palm, przejrzeć się bananom zawiniętym w worki, zerwać kwiat bananu i pozbierać kiście lezących owoców na ziemi. Nasz Kreolczyk wytłumaczył nam, że to co leży na ziemi jest do zebrania. W styczniu podczas mojego pobytu banany powoli dojrzewały. Mieli je zacząć zbierać dopiero w kwietniu. Teraz mamy maj i u nas w sklepach już od jakiś dwóch tygodni pojawiły się banany z Gwadelupy. Nie będę was zanudzać samą hodowlą tych owoców. Warto dla takiego laika jak ja zobaczyć taką plantację z bliska i pokosztować owoców zebranych przez siebie. Mają zupełnie inny smak, niż te kupowane w Europie.
Zobaczyliśmy jeden mały kawałek Basse-Terre. Wielka szkoda, że nie wdrapałam się na wulkan i nie zobaczyłam go w swojej okazałości i nie pooglądałam tych widoków pocztówkowych. Był moim priorytetem w tej wycieczce.
Co do naszego sprzedawcy, dostało mu się następnego dnia od całej ekipy. Ja osobiście też powiedziałam parę mocnych słów. Chyba przeszłam siebie, bo zazwyczaj jestem spokojna. Jednak tym razem miarka przeszła i trzeba było powiedzieć co siedziało na wątrobie.
A wycieczka była kolejną przygodą podczas tej podróży!
Wszystko co napisałam, pomimo mojej przygody.
piea | Agnieszka, ale fajnie to wszystko opisałaś:) wiem jak to jest, jak się człowiek na coś nastawi, a to niewypali.... grrrr, az chce się gryźć i drapać:)), ale w sumie udała wam się ta piękna wycieczka mimo braku wulkanu:), a jazda takim zdezelowanym gruchotem tez ma swoje zalety, tzn te lokalne smaczki:) Super wyprawa! tylko pozazdrościć |