Grande-Terre to większa wyspa Gwadelupy. Na niej mieszkałyśmy i też trochę ją zwiedziłyśmy. Ale to była kropla w morzu, z tym co można zobaczyć w tej części Gwadelupy. Po ostatniej wycieczce, która była niewypałem, jakoś odleciało mi się ruszać z hotelu. Najchętniej czas spędzałam na plaży, pływaniu i czytaniu. Maja się wściekała z mojej otępiałości i ciągle tylko słyszałam „krakowianka ruszamy gdzieś, to do ciebie niepodobne tak siedzieć...”. Ano niepodobne, ale po prostu nie miałam ochoty na kolejne, nieudane wycieczki. Czas płynął szybko i prawdę powiedziawszy czas było ochłonąć i przemóc się do dalszego zwiedzania wyspy.
I tak przez przypadek na plaży poznałyśmy dwa sympatyczne starsze małżeństwa francuskie. Nazwałyśmy ich dziadkowie. Dziadkowie, a właściwie Dziadek Michel zaczepił nas, bo usłyszał polską mowę. A że jego dziadkowie pochodzili ze Śląska, to rozpoznał nasz język. Znał kilka polskich słów, był w Polsce i bardzo chwalił nasz kraj, był ciekawy nowinek i chciał żebyśmy mu opowiadały co słychać w kraju jego dziadków. Okazało się, że dziadkowie przyjechali na Gwadelupę po raz czwarty i tym razem przywieźli ze sobą swoich najlepszych przyjaciół, żeby pokazać im wyspę.
Dwa dni po zapoznaniu się z dziadkami zaprosili nas na całodniową wycieczkę po Grande-Terre. Mieliśmy zobaczyć najpiękniejsze i najciekawsze miejsca widokowe, zwiedzić destylarnie rumu, popływać w Morzu Karaibskim i jeszcze inne atrakcje ujrzeć. Spadli nam z nieba z tą propozycją. Oni wszystko zorganizowali, a my ze swojej strony miałyśmy tylko zabrać dobry humor, aparat fotograficzny, stroje kąpielowe i wodę dla ochłody. Wyjazd był o 7 rano, więc pobudka wczesna. Nawet Babcia Arlet przyszła nas obudzić. Bali się, że zaśpimy. Po dobrym śniadaniu i obudzeniu się po filiżance kawy stawiliśmy się przed recepcją. Dziadkowie już czekali. Jak na starszych państwa byli w lepszej kondycji, niż my - starsza młodzież...
Po naszą grupkę przyjechał małym busikiem kierowca Rudy. Od razu, po pierwszym przywitaniu nabrałyśmy do niego sympati. Rudy był ogromnym, tęgawym Kreolczyliem z wielkim poczuciem humoru i kopalnią wiedzy na temat wyspy. Program dnia został ustalony przez dziadka Michela i zatwierdzony przez Rudiego.
Ruszamy w drogę i kierujemy się do pierwszego punktu widokowego Pointe-Des-Chateaux na Grande-Terre. Od naszego hotelu, czyli Saint-Francoise to ponad dwadzieścia kilometrów. Droga wiedzie wzdłuż plaż i miasteczek takich jak St. Francoise, St. Anne, ale tylko przez pierwsze kilometry. Potem po drodze oprócz pojedynczych domów schowanych za ogrodzeniami z palm nie ma nic. Droga wąska, kręta, zakręt za zakrętem, taka ślepa uliczka bez końca. Trzeba mieć pełny bak benzyny, bo po drodze nie uświadczy się stacji benzynowej. W samochodzie atmosfera wesoła. Dziadek Michel i Rudy ciągle coś opowiadają i się przekomarzają.
W końcu po pół godzinie jesteśmy na miejscu. Stajemy na małym parkingu i wysiadka. Czas na mały spacer pod górkę, na której stoi olbrzymi monumentalny krzyż. Raz w miesiącu przy nim odbywają się msze dla wszystkich okolicznych mieszkańców (mieszkańcy wyspy w dużej większości są katolikami). Idziemy spacerkiem pod górkę, wąską ścieżką wśród krzewów kolczastych. Słyszymy szum morza i rozbijających się fal o brzeg, skrzek mew. Po drodze spotykamy krzyż indiański trzykolorowy (biały, niebieski i czerwony), na którym są rysunki i znaki. Od razu zapytałam naszego kierowcę, czy dzisiejsi Indianie wyspy odbywają przy nim swoje uroczystości religijne. Odpowiedział mi, że „spotykają się tu Indianie kilka razy do roku w rocznice swoich świąt”. I tak doszliśmy na sam wierzchołek, do krzyża. To z tego miejsca rozpościerał się magiczny widok na Atlantyk. Z prawej strony w morzu stojące trzy skały od największej do najmniejszej. Te skały z wyglądu przypominały trzy zamki. W dali widać było zarys wyspy La Desirade. Z lewej strony rozpościerał się brzeg morza ciągnący się kilometrami poprzecinany małymi klifami i plażami. Atlantyk przeszedł siebie. Po raz pierwszy w życiu widziałam takie kolory tego Oceanu, niebieski z granatem i turkusem łączył się razem, a nad tymi kolorami pływały białe bałwany fal. Przecudny widok zapierający dech. Staliśmy i patrzyliśmy jak pod nami fale Atlantyku rozbijają się z hukiem o wzgórza Petite Saline, La Roche lub o cypel Kolibrów, które tworzą to skaliste wybrzeże. Rudy nam mówił, że każdego roku całe ściany falez zawalają się i możliwe jest, że pewnego dnia morze całkowicie zawładnie tym zakątkiem. Każdy z nas stał i patrzył na potęgę Atlantyku i cudnie wyrzeźbioną naturę. Przyjechałam na Gwadelupę, żeby zobaczyć te cuda na własne oczy. W tym momencie i w tym miejscu byliśmy tylko my. Była wczesna godzina i jeszcze turyści się nie zjechali. Mogliśmy spokojnie pobyć krótką chwilę w tym magicznym miejscu. Rudy zaczął nas poganiać, czas naglił i trzeba wrócić do samochodu i dalej kontynuować podbój wyspy.
Następnym krótkim przystankiem było miasteczko rybackie Le Moule. W dosłownym tłumaczeniu: „le moule” znaczy „małż jadalny”, w przenośni: „głupiec, tępak”. Pochodzenie Le Moule nie ma nic wspólnego ze słynnym mięczakiem morskim, którego można jeść. Słowo „mole” w jezyku kreolskim oznacza konstrukcje drewnianą, która w XII wieku ochraniała wejście do portu. Tutejszy port był tak dobrze chroniony przez swoje molo, że pozostał najważniejszym portem Gwadelupy aż do początku XX wieku. Dochody z rybołówstwa i przemysłu cukrowniczego przekształciły małą wioskę rybacką w drugie miasto Gwadelupy. Świetność i czas rozkwitu szybko minął, ze względu na położenie geograficzne miasteczka (usytuowane frontem do wiatrów, chłostane było silnymi uderzeniami cyklonów) i upadek przemysłu cukrowniczego. Dzisiaj Le Moule jest cichym, spokojnym miasteczkiem. Małe kolorowe domki czekają na turystów, a restauracje zachęcają do skosztowania potraw lokalnych.
My zatrzymaliśmy się na moment tylko w porcie, raczej byłym porcie. Dzisiaj zamiast wielkich kutrów rybackich są maleńkie lodzie do połowu. Ta chwila spędzona w porcie, gdzie nic się nie dzieje, nie rusza i nie ma huku, skrzypienia maszyn, przypomina senne śpiące miasteczko, które może kiedyś na nowo się obudzi i zatętni życiem...
Znowu wsiadamy w samochód i kierujemy się dalej, dalej na północ, do drugiego punktu widokowego Porte d’Enfer - w dosłownym tłumaczeniu „Drzwi do Piekla”, albo jak to miejsce nazywają Kreolczycy „Koniec Świata!”.
Faktycznie z tego punktu już nic nie widać. Jeszcze z prawej strony w oddali widać zarys Pointe Des Chateaux. Ale przed nami nie ma nic... Atlantyk po horyzont, woda, woda i woda. Staliśmy chwilę i patrzyliśmy na wybrzeże, ale wiało tak strasznie, że nawet nie było słychać co kto mówi. Trzaśniecie kilku zdjęć i heja w drogę.
Dziadkowie chcieli jak najszybciej dojechać do Port Louis, miasteczka położonego w zachodniej części wyspy, nad Morzem Karaibskim. Port Louis słynie z przepięknych plaż z sypkim piaskiem, palm pochylających się na wietrze i chłodzących przed skwarem. W tym miasteczku mieliśmy też zamówiony obiad. Ponieważ dla Francuzów posiłek to świętość, którą czczą jedząc długo i zapijając, więc już przed godziną 12 siedzielismy w maleńkiej restauracyjce z bajkowym widokiem na morze. Siedząc i czekając na posiłek, chłodziliśmy się popijając ponch - tutejszą wodę ognistą. Na obiad podano danie królewskie Gwadelupy - krewetki lokalne z ryżem i jarzynami. Pychotka, palce lizać, potem lody waniliowe. Haha było wesoło jak to na wycieczce! Po tak sutym posiłku i z pełnym brzuszyskiem Rudy odwiózł nas na plażę, żebyśmy ochłodzili ciała i głowy po obiedzie.
To były boskie chwile i najmilsze plażowanie. Woda ciepla, koloru turkusowego, mało ludzi na plaży. Byliśmy w raju stworzonym przez naturę i tak potrzebnym człowiekowi do zżycia. Chłonęłam oczami te przepiękne widoki na zapas. Żeby zapamiętać je i odtwarzać podczas szarawych i deszczowych dni. Sielanka kończy się szybko. Czas minął i znowu przed nami droga...
Następnym miejscem które mieliśmy zobaczyć był Petit-Canal, czyli mały kanał. Miejsce poświęcone niewolnictwu. To obowiązkowy punkt w zwiedzaniu Gwadelupy. Każdy turysta przybywający na wyspę musi przybyć w to miejsce i zobaczyć jak wyglądała droga niewolników.
Pierwsi niewolnicy przybyli na Gwadelupę w XVII wieku. Zostali przywiezieni ze środkowej Afryki do pracy przy trzcinie cukrowej. Pod koniec siedemnastego wieku dzięki Rewolucji Francuskiej w 1794 roku ten proceder zostaje zniesiony. Niewolnictwo obalone a wszyscy niewolnicy otrzymują wolność. Na krótko mogli stać się ludźmi wolnymi. Po dojściu do władzy Napoleona, na nowo zostaje przywrócone niewolnictwo na 50 lat. W 1848 roku zostaje zniesione całkowicie. Czarna ludność otrzymuje wolność. To taka krótka historia.
Statki przypływające na Gwadelupę z niewolnikami z Afryki, zatrzymywały się w Petit-Canal. Niewolnicy, którzy nie przeżyli podroży, byli wyrzucani za burtę do wody. Rudy nam opowiadał, że dwa lata temu po letnim cyklonie, w tym miejscu na powierzchnie wypłynęło ok. trzystu ciał. Po badaniach okazało się, że byli to niewolnicy przywiezieni na wyspę w XVII wieku. To nie był pierwszy przypadek tego typu. Na całej wyspie są podobne historie. Niewolnicy, którzy przeżyli tygodniową podróż statkiem, zakuci w kajdany i łańcuchy musieli przejść kilkaset metrów droga od Petit-Canal do schodów prowadzących na plac kościelny. Jeśli wyszli schodami na plac, zostali skierowywani na plantacje. Ci niewolnicy, którzy upadali wchodząc po schodach, albo byli dobijani na miejscu, albo oddawano ich do pracy jako pomoc domowa. Schody i plac i kościół istnieją do dnia dzisiejszego. Na schodach poustawiane są pojedyncze mury, na których widnieją napisy miast niewolników.
Wyszłam na górę tymi schodami, jak skazaniec. Podeszłam na plac kościelny, ale moja ręka była drętwa do robienia zdjęć. Wyobraźnia działała i obrazy tych ludzi przelatywały mi przed oczami. To tak jak w naszym Oświęcimiu. Szybko zeszłam na dół i po krótkiej dyskusji na ten temat opuściliśmy to miejsce w ciszy i refleksji.
Ostatnim punktem wycieczki było miasteczko Morne-A-L’Eau słynące z cmentarza z nagrobkami w kolorze szachownicy. Cmentarz położony jest na wzgórzu. Podchodząc już z daleka widzi się nagrobki w kratkę biało-czarną, albo biało-różową. Wygląda to niesamowicie. Taka jedna duża szachownica jako ostatnia droga życia!
To była najsympatyczniejsza i naj najfajniejsza wycieczka na Gwadelupie. Dziadków zesłały nam niebiosa. Starsi państwo okazali się ludźmi do tańca i do różańca. Oboje małżeństwa uśmiechnięte, wesołe i mające siłę przyciągania ludzi do siebie. Spędziłyśmy z nimi nie zapomniane chwile i dzięki nim zobaczyłyśmy najpiękniejszą część Gwadelupy. Ten dzień zasłonił nam nieudaną wycieczkę na Basse-Terre.
Zegnajcie Karaiby i Gwadelupo. Może jeszcze kiedyś znowu wrócę! Kto wie...
krakowianka | Mieszkaja,ale nie WOLNO im robic zdjec.Sa bardzo niechetnie nastawieni do turystow.Napisalam to w mojej relacji.Pozdrawiam |
srilankapolonia | Wszystko super, wycieczka itp. Ale czy w ogole tam mieszkaja jacys ludzie -bo na zdjeciach to zadnego lowieka oprocz pani bialej nie bylo. Boja sie zdjec, czy nie ma ludzi? |
papuas | Przeczytałem relację z zainteresowaniem i podbudowałem się na duchu. Wynika z niej bowiem, że dziadkom się jeszcze chce (czasem), a młodzi sfrustrowani na plaży. |