Salwador - Republika Salwadoru, państwo w Ameryce Środkowej, lezące nad Oceanem Spokojnym ze stolica San Salwador. Najmniejszy pod względem powierzchni kraj międzymorza środkowoamerykańskiego. Największe miasta: San Salwador, Santa Ana, San Miguel. Kraj górzysto-wulkaniczny (z 61 wulkanami wygasłymi i czynnymi), przez ktory przebiega pasmo Sierra Madre z największym szczytem 2169 m n.p.m.
To państewko było na naszej liście. Po Gwatemali przyjechaliśmy do Salwadoru, kraju gangów narkotycznych, plantacji trzciny cukrowej i kawy, i prześlicznych miasteczek, które pragną spokojnego i bezpiecznego życia.
Po przekroczeniu granicy nasz busik z naszą grupką i przewodnikiem szybko jechał, nigdzie się nie zatrzymując po drodze. Oczywiście szybko, w cudzysłowu, bo drogi są w złym stanie, a górzysto-wulkaniczna powierzchnia kraju nie sprzyja prostym drogom.
Kiedy zapytaliśmy naszego przewodnika, dlaczego „nie możemy się zatrzymać i czemu po zapadnięciu zmroku lepiej nie znajdować się na drodze”. Odpowiedział w kilku zwięzłych zdaniach „kraj niebezpieczny, gdzie broń, narkotyki i gangi to codzienność, a turyści są łakomym kąskiem”. To nam wystarczyło za odpowiedź.
Droga od granicy gwatemalskiej ciągnęła się przez jedno z najpiękniejszych miejsc w kraju tzw. Ruta de las Flores - Droga Kwiatów. Swoją nazwę zawdzięcza kolorowym kwiatom, które jak myśmy jechali nie kwitły. Wielka szkoda!
Ale droga wiła się pośród zieleni, domków prywatnych w ogóle nie było widać, są tak schowane wśród plantacji kawy i palm kokosowych. Ciągną się kilometrami. Na drodze oprócz nas, ani jednego samochodu. Trochu to było niepokojące, ale dopóki nas nikt nie zatrzymał to po co myśleć o najgorszym.
Naszą bazą docelową było miasteczko Juayua co w języku Nahuati oznacza „Rzeka fioletowych orchidei”. Położone jest na wysokości 1025m n.p.m. Wokół miasteczka ciągną się plantacje kawy, kawy i jeszcze raz kawy.
Nasz hotel to było jedyne dobre lokum w tym miejscu i ponoć nie najgorsze... Dla nas pieski hotel, z dziwnym zapaszkiem, pokoje duże z WC i łazienką. Ale Wc i łazienka oddzielone nie drzwiami od pokoju, tylko zasłoną. Możecie TO SOBIE WYOBRAZIC!
Jak tylko była możliwość, to chodziliśmy za potrzebami fizjologicznymi do innego wolnego pokoju. Trzeba sobie radzić.
I jak zawsze, zostawiamy plecaki i ruszamy na mały rekonesans. Akurat w samym miasteczku odbywał się targ, festiwal i był 31 październik i mieszkańcy przygotowywali się do Święta Zmarłych. Ulice zaludnione kramami z kwiatami, jedzeniem i czym się da. Do zobaczenia dla turystów kolonialny Kościołek-Santa Lucia(bardzo religijny obiekt dla całego regionu).W wewnątrz można zobaczyć witraż czarnego Jezusa, umieszczony w samym centrum ołtarza. Poza tym kościół słynie z dzwonów, które wygrywają najróżniejsze melodie. Do zobaczenia jest również malutki cmentarz, na którym byliśmy. Przed wejściem na cmentarz stoją kramy głownie z jedzeniem i kwiatami. Okazało się, że w tej części półkuli ziemskiej na 1 listopada nie zapala się świeczek. Groby są malowane wesołymi kolorami (różowym, zielonym, żółtym i niebieskim) i przepięknie dekorowane bukietami kwiatów. Są to albo sztuczne, albo prawdziwe kwiaty. A na samym cmentarzu wokół grobów gromadzą się cale rodziny jedząc, pijąc, rozmawiając i tańcząc. To jest dla nich Wesoły Dzień. Tak czczą pamięć zmarłych.
Miasteczko można zwiedzić w godzinę. A co robić potem? Albo siedzieć w hotelu pieskim, albo ruszyć jeszcze raz na miasteczko. Wdepnąć do dużego sklepu dla turystów, zjeść smażonego banana na targu i co dalej?
W sumie ja wróciłam do hotelu odpocząć. Mój żołądek mi dokuczał, więc dobrze było odsapnąć.
Drugi dzień mieliśmy pójść zobaczyć Gejzer na plantacji kawy. W nocy mocno padało, ale z rana pogoda była słoneczna. Nasz przewodnik powiedział nam, że droga nie daleka, łatwa i ubierzcie się na lato, bo potem idziemy jeszcze na wodospady.
Posłuchaliśmy. A co z tego wyszło zaraz zobaczycie.
Przed hotelem dowiedzieliśmy się, że oprócz naszego przewodnika, będzie jeszcze jeden przewodnik, który jest policjantem i oprócz tego mamy eskortę w postaci dwóch policjantów, przyznaną przez miasteczko. Grupa licząca więcej, niż osiem osób, ma ochronne. Fiu, fiu, ciekawie się zapowiada dzień! Czyli może być rożnie po drodze.
Ale idziemy, już po wyjściu z samochodu droga okazała się drużką błotnistą, ze śliskimi kamieniami. A my ubrani w krótkie spodenki, spódnice, sandałki i adidaski. Przeklnięcie, pomruczenie i idziemy dalej. A drużka zaczęła biegnąc wśród plantacji kawy. Przewodnik salwadorski szedł na przodzie i torował drogę maczugą i odstraszał żmije. Ponoć są w tamtych okolicach. Osoby z grupki idąc za nim miały cykora lekkiego, bo nikt nie miał odpowiedniego obuwia. Ja szlam na samym końcu po przetartym szlaku. Nie wiem jak odnajdywał drogę przewodnik, ale chyle mu głowę. Było ślisko, schodziliśmy, a właściwie jechaliśmy po błocie, trzymając się drzewek kawowych, które są naprawdę wytrzymałe. I niektóre części szlaku były naprawdę ciężkie. Ile poleciało.....sami się domyślcie. Szliśmy wśród kawy, która jeszcze była niedojrzała. Po drodze były już drzewka z dojrzałymi owocami, które czekały na zbiór. Właściwie to był początek rozpoczęcia zbioru kawy.
A Gejzer już dymił z daleka. Jak podeszliśmy pod sam Gejzer tylko słychać było huk, widać parę i gorąc przeokropny wionął. Dla takiego widoku warto było taką drogę przebyć. W stylu japońskim parę fotek i powrót tą samą drogą. Brr, znowu leciały siarczyste słowa, ale okolica piękna i pomyśleć, że miałam baaardzo ciekawy spacer wśród plantacji kawy. Nasza ochrona spisała się w porządku. Pomagali nam po drodze, podawali rękę, i nas chronili.
Dobrze, że nikomu się nic nie stało. Bo przygotowani byliśmy zerowo. Wina naszego przewodnika, który podszedł do tej wycieczki bardzo lekkomyślnie. Zresztą powiedzieliśmy mu swoje zdanie na ten temat.
Po takim wyczynowym spacerze pierwsze co to kierunek na dobra kawę i umycie zbłoconych nóg szlaufem.
Po południu zwiedzaliśmy jeszcze w naszym policyjnym towarzystwie pobliskie wodospady ukryte pośród bujnej roślinności - Los Chorros de la Calera.
Żeby do nich dojść trzeba znowu iść dobre poł godziny przez dżunglę, ale wydeptaną ścieżką. A same wodospady nie zrobiły na mnie wrażenia. Przychodzą na nie okoliczni mieszkańcy, żeby zażyć chłodnej kąpieli. Nie ma miejsca na położenie ręcznika, ani na to żeby usiąść. Wszystko na stojąco. Nie lubię takiego klimatu. My popatrzyliśmy, porobiliśmy zdjęcia i znowu busik i kierunek najpiękniejsze miasteczko w okolicy Apaneca.
Apaneca położona jest na wysokości 1477m n.p.m. Jest najwyżej ulokowanym miastem w kraju. Otoczone samymi plantacjami kawy salwadorskiej, która słynie za jedną z najlepszych na świecie. Miasteczko małe z jednym deptakiem, urzędem miasta i prywatnymi domkami. A domy kolorowe i na każdym z nich coś wymalowane, są to tzw. Murale Apaneca. Prześliczne malowidła nadające szczególny, miły charakter temu miejscu. Spacerowaliśmy po nim i co rusz w sumie każdy domek trzeba byłoby sfotografować. Mieszkańcy żyją sobie spokojnie, bez stresu ,i pomimo trudnego życia i zagrożenia są uśmiechnięci.
W tym miasteczku również widzieliśmy ochronę policyjna dla samochodu dostawczego do jedynego sklepu. Taki obrazek robi wrażenie, dla nas Europejczyków.
Dzień minął z przygodami i dość intensywnie. Zresztą jak każdy podczas tego wyjazdu.
Ale to co widziałam pozostanie na zawsze w mojej pamięci.
Kolka | Nieźle z tą eskortą...ale dobrze, że ją dostaliście. Przy okazji ostatniej dyskusji na temat aborcji w Polsce, znalazłam taką opinię o Salwadorze: ...cyt:"Kraj, który tak się troszczy o życie nienarodzonych, jest jednocześnie śmiertelnie niebezpieczny dla już żyjących"...szczególnie dla kobiet :( Chyba bałabym się bardzo. |