Po 3 dniach pobytu w Kuala Lumpur część z naszej grupy czekała na wylot do Langkawi a my pakowaliśmy się do małego busa by odbyć 6 dniową wycieczkę po Malezji. Naszych dwóch przewodników Azrai i Boy (którego przezwaliśmy Sandokan) wiozła nas w naszą wielką przygodę...
Ruszyliśmy autostradą z Kuala Lumpur w stronę gór Cameron (nazwa pochodzi od brytyjskiego geodety który w 1885 roku odkrył te rejony Malezji). Wzdłuż całej drogi po prawej stronie mijaliśmy wysokie wzgórza i góry, które rozdzielają Malezję na pół - dzieląc ją na tą zagospodarowaną i ekonomicznie rozwiniętą (26 miejsce na świecie) i tą dziką, trudno dostępną z silnymi opadami deszczu. Wzdłuż autostrady ciągnęły się małe miasteczka z polami ryżowymi, plantacjami palm olejowych i kamieniołomów. Olej z palm dodaje się tam do paliwa dzięki temu, że Malezja posiada też własne platformy naftowe, cena benzyny to około 1,90 RM czyli około 2,20 zł!
Pierwszy przystanek po 3 godzinach podróży to wodospad Chelik, który odkryto w listopadzie 2011. Jest to jeden z najwyższych wodospadów w Malezji ma około 30 m. wysokości. Nazwę wodospadu tłumaczy się „oczy szeroko otwarte”. Po 30 min marszu (cześć wydeptaną drogą przez wieśniaków, którzy w dżungli zbierają fasolę goa) droga cięgnie się pionowo w górę i raptem z pośród gęstwiny wyłania się ogromny wodospad - nazwa oczy „szeroko otwarte” wydaje się już jasna! Po orzeźwiającej kąpieli mała przekąska pod małym wodospadem, który łączy się z większą rzeką, gdzie tubylcy robili pikniki i panie w pełnym ubraniu - czadorach lub burkach brały kąpiele.
Wieczorem dotarliśmy do serca Cameron Highland temperatura po zmierzchu to 15 stopni, duża ulga po wcześniejszych upałach. W samym centrum miasta wieczorem rozkłada się bazar, wszystko truskawkowe - ta część Malezji słynie z uprawy warzyw, herbaty i truskawek. Koszulki, kapcie, piłki, dżemy, truskawki smażone, suszone, z czekoladą itp. całe truskawkowe szaleństwo! Kupiliśmy małe opakowanie świeżych truskawek i... wielkie rozczarowanie, gdzie im do naszych! Nie maja tego smaku i aromatu - w pełni doceniłam nasze truskawki!
Malezyjczycy traktują tą część kraju jak kurort, chwila oddechu od upału plus wspaniałe widoki, teraz zrozumiałam czemu w czasie podróży widziałam tak wiele aut z truskawkową poduszką na tylnej desce - Cameron to kurort i prestiż w Malezji, wśród tylu ludzi tylko jedna para białych prócz naszej 8 osobowej ekipy. Kiedy w oddali było słychać nawoływania mułłów do ostatniej modlitwy my szykowaliśmy się do snu, jutro wielka wyprawa w las deszczowy i zdobycie dwóch szczytów.
8 rano gotowi do wspinaczki, po drodze przystanek na wzgórzach herbacianych. Cóż za widoki, mgła wśród wzgórz cisza i spokój - pięknie. Nasi przewodnicy zaprowadzili nas najpierw na platformę widokową skąd roztaczał się niesamowity widok na góry. Wspaniałe widoki! Potem powrót do ścieżki na trasę do Irau Mountain. Azriaj wygłosił krótkie przemówienie o zasadach bezpieczeństwa na szlaku, wszyscy zbyliśmy go lekkim uśmiechem - potem zmieniliśmy zdanie, to nie był zwykły górki spacer. Po wejściu do lasu zmieniliśmy nastawienie. Wilgotność 99%, nasze oddechy mimo dodatniej temperatury zmieniały się w parę, las z koszmaru, cichy, wilgotny, pełen mchów i niesamowitej zieleni. Przeprawa wymagała małpiej zręczności, korzenie drzew, małe bagna, przeprawy pionowo w górę lub w dół po skałach i korzeniach ... 800 metrów w czasie 1,5 godziny a zostało jeszcze 3-4 km, brak tchu na tej wysokości. Teraz już nie bagatelizowałam słów Azraja.
Po 2,5 godziny dotarliśmy na mały szczyt 6666 stup przed nami jeszcze 2 godziny do następnego szczytu plus powrót razem kolejne 6,5 godzin do powrotu - chcieliśmy być dzielni ale na szczytach wśród chmur widoków zero, a my zwłaszcza dziewczyny byłyśmy wykończone - dość, to tylko wakacje nie dam się zarżnąć. To nie zawody, przekąska na górze i powrót, zwłaszcza, że miało tam padać, więc nawet najwięksi twardziele odpadają. Ślisko bez deszczu a co dopiero z nim? Powrót przy tym zmęczeniu był jeszcze gorszy, co rusz ktoś z nas wpadał w bagno po kolana, ześlizgiwał się i marzył o powrocie do cywilizacji. Ale było warto!
Wieczorem powrót do naszego nowego kempingu i tu wielkie zaskoczenie! Jest toaleta (zimna woda, powietrza temperatura + 15 stopni ) ale namioty bez mat na gołej ziemi. Wielkie zdziwienie naszych przewodników - po co nam karimaty tutaj śpi się na ziemi. Byliśmy zmęczeni ale spanie na twardej ziemi nam nie leżało! Po grillu i przebraniu się 2-godzinna podróż do Gopeng.
Znów dopadł nas upał, cykady, turkucie podjadki i szczekanie gekonów. Zamieszkaliśmy w bambusowych domkach - bez klimatyzacji, na podłodze na materacach, jedna lampka, bez drzwi i okien. Domki stały nad strumykiem i te wszystkie „hałasy” skutecznie mnie uśpiły po wyczerpującym dniu.
Ranek - jesteśmy w raju! Pięknie, pachnie dżunglą, w koło dzikość i spokój - raj na ziemi. Śniadanie na liściach bananowca i znów przygoda - rafting. Ubrani w kaski i kamizelki najpierw trenowaliśmy body rafting spływ po rzece „ciałem”. Potem przesiadka do pontonów i znów małe szkolenie, kiedy przewodnik mówi bu - bum trzymając się linki wpadamy do pontonu i modlimy się o życie - super zabawa. Mały stan wody na rzece powodował jump-jump czyli skakanie na pontonie by przepłynąć kolejną skalę. Zabawa przednia, wraz ze wspaniałymi widokami.
Wieczorem rozmowy Polaków z Malajami... Mogą mieć do czterech żon, wszystkie muszą żyć na tym samym poziomie, zimno które u nas było -20 było dla nich niewyobrażalne, średnia pensja to około 1200 RM. Pytaliśmy się czemu tak wiele jest knajpek, czyżby u nich w domu się nie gotowało? Zasada w Malezji jest taka tam gdzie kobieta pracuje tam nie gotuje i rodzina żywi się na zewnątrz. Zupa to 3-4 RM drugie danie 5-6 RM, to po co gotować?
Dla turystów jedną z atrakcji tego regionu jest różnorodność świeżo wyciskanych soków z owoców. Na ulicznych straganach w ciągu kilku sekund można otrzymać sok z mango, arbuza, pomarańczy, karamboli lub innych owoców, pychota za 2 zł! W klimacie tropikalnym najlepszym sposobem szybkiego ugaszenia pragnienia jest - paradoksalnie - wypicie gorącego napoju, na przykład herbaty. W Malezji w miejscowych kawiarniach herbatę podaje się ze skondensowanym mlekiem. Z wyjątkiem hoteli kawę podaje się raczej słabą i też z mlekiem.
Następny dzień to poszukiwanie Raflezji ale wiedzieliśmy, że nic z tego, nasi przewodnicy nas o tym poinformowali, ten kwiat zakwita raz na 5-7 lat i kwitnie do 7 dni - to jak szukać naszego kwiatu paproci. W zasięgu naszych możliwości Raflezji nie było. Poszliśmy znów do dżungli oglądać motyle i samą dżunglę. Motyle przepiękne zbierały się przy ciekach wodnych - samce potrzebują minerałów pijąc wodę odcedzają ją - jednocześnie „sikają” - zabawny widok. Ja i parę osób weszliśmy do dżungli, było świeżo po deszczu pijawki szalały. Po 500 metrach miałam ich z 10 na butach i spodniach - dałam za wygraną!
Reszta poszła, przynieśli świeże Rambutay - (pod czerwoną lub żółtą skórką pokrytą kolcami znajduje się słodki, biały miąższ) i masę pijawek. W drodze na północ oglądaliśmy plantację drzew Gaharu - to sprowadzone drzewo z Japonii, na plantacji 300 hektarowej przepięknie rośnie w Malezyjskim klimacie. Jego żywica posiada właściwości lecznicze, wytwarza się też perfumy, które ponoć bardzo poruszają wszystkie ssaki ;).
Noc spędziliśmy w muzułmańskim mieszkaniu, pełnym Koranu, dywaników do modlitw i jak dla mnie lekko cygańskiej atmosfery. Azraj kupił nam nawet plastikowe kubki na alkohol byśmy nie plugawili alkoholem tego mieszkania.
Następny przystanek to Orang Utan Island - 2 wyspy - jedna to 7000 hektarów ze szpitalem i wybiegami dla wyleczonych małp, druga nie dostępna dla turystów, gdzie orangutany żyją na wolności na 35 tyś metrach kw. Małe orangutany były wspaniałe słodkie i komunikatywne jak małe dzieci, nie chciało się z stamtąd wracać. Zaczynałam rozumieć ludzi którzy poświęcają życie dla takich ginących gatunków. Potem dalsza podróż, następny przystanek to Kuala Kedah i prom na Langkawi.
Brak komentarzy. |