Opuszczając Południową Wyspę - mieliśmy zaplanowany nocleg w Picton i ranek na zwiedzanie tego maleńkiego, acz urokliwego miasteczka na północnym krańcu wyspy, a ok. godz. 13-tej prom na Wyspę Północną - do Wellington.
Plany planami, a życie - życiem. Okazało się jednak, że zwłaszcza zimą nie wszystko jest tu możliwe do precyzyjnego rozplanowania. Pogoda ma swoje prawa i to ona właśnie dyktuje warunki!
Początkowo wszystko szło bardzo sprawnie. Wypoczęci, po wygodnym noclegu, udajemy się na spacer po Picton... Jest piękny, słoneczny dzień, leniwie wędrujemy po tym naprawdę niewielkim miasteczku z przystanią promową i jachtową w zacisznej zatoczce, stanowiącej końcówkę dość długiego fiordu od Cieśniny Cook’a. Zwiedzamy, co się da: kościółek katolicki - Św. Józefa, akwarium, muzeum z jednym z najstarszych na świecie, zachowanym do dziś statkiem - E.Fox, z 1853 roku, sklepiki z pamiątkami (i to oryginalnymi, made in New Zeland, a nie China!) no i z pasją robimy zdjęcia, bo sceneria temu sprzyja.
W południe udajemy się na prom, a tu - niespodzianka: ogłaszają opóźnienie: 2 godziny. Ze względu na silny sztorm w cieśninie wszystkie rejsy zostały opóźnione, może w godzinach popołudniowych będzie spokojniejsze morze. Hm, 2 godziny można przeczekać w terminalu. Akurat dobra przerwa na lunch, jeszcze na lądzie stałym. Jednak po tych 2 godzinach padła tylko informacja, że godzinę odpłynięcia przesuwa się na godz. 16-tą. A o 16-tej?... Co prawda, prom z Wellington przypłynął, jednak nie wyruszył w powrotny rejs; nadzieja dopiero na następny dzień. Cóż, tak to bywa. Trudno nam wyobrazić sobie ten sztorm, gdy tu tak spokojnie, ale wiadomości w TV i prasie pokazały grozę sytuacji i fale sięgające powyżej górnego pokładu promu, jaki wypłynął z Wellington do Picton.
Na szczęście w tym samym hotelu była możliwość przedłużenia pobytu na kolejną noc, nawet w tym samym pokoju. I następnego dnia rzeczywiście warunki się poprawiły, choć nie o 10-tej (jak pierwotnie podawano), lecz ok. 14-tej prom wyruszył z Picton, w 92-kilometrowy rejs.
Najpierw sielankowo, wzdłuż fiordu, piękne widoki po prawej i lewej stronie, charakter okolicy przywołuje podobieństwo do norweskiego Sognefjordu... Sielanka jednakże skończyła się wraz z końcem fiordu. Jeszcze przed samą Cieśniną Cook’a było widać wysokie fale (na oko 6-7-metrowe) u wylotu fiordu. Początkowo jesteśmy jeszcze na górnym (otwartym) pokładzie, ale wkrótce rozsądek, a i komunikat podany przez głośniki, nakazuje powrót do środka. Przecinamy Cieśninę „na wysokich emocjach” i przy wysokiej fali, sięgającej powyżej 7-8, a nawet i 9-go pokładu. Okienko co chwila jest zalewane, jeszcze robię zdjęcia, ale słabo wyszły. Mimo, że prom jest całkiem spory, bujało zdrowo! Niektórzy mieli problemy „zdrowotne”, a osoby z obsługi promu chodziły cały ten trudny czas po pokładach pasażerskich i rozdawały kubeczki z kostkami lodu. Mnie choroba morska tym razem nie dopadła (choć różnie to ze mną bywa!), myślę, że to dlatego, że przez cały czas byłam zajęta wypatrywaniem przez okno, co też tam widać i ... łapaniem chwil obiektywem aparatu.
Dopiero bliżej celu, brzegu Północnej Wyspy i przystani w Wellington woda się uspokoiła, a i zdjęcia znów zaczęły wychodzić. Dopłynęliśmy bezpiecznie - po 17-tej. Jednak Wyspa Południowa pożegnała nas „z przytupem”!
W Picton jest hostel, sporo hoteli, przedstawicielstwa wielu firm wypożyczających auta, a także wypożyczalnia jachtów. Można skorzystać z lotów widokowych nad okolicą małymi, sportowymi samolotami.
Brak komentarzy. |