Filipiny - - relacja z wakacji
Wstęp
Kiedy wracam myślami do życia sprzed podróżowania, to w pewnym sensie żałuję straconego czasu, ale z drugiej strony to irracjonalne, bowiem, nie można żałować czegoś , czego się nie znało, tęsknić za czymś, dalekim mentalnie, nieznanym zupełnie.
Byłem inny, unormowane życie, ustalone priorytety, tzw. żywot człowieka poczciwego, wszystko w miarę poukładane, do tego pierwszego wyjazdu .
Teraz cały mój świat kręci się wokół kolejnych wypraw, połknąłem sporego bakcyla wojażowania, (mój licznik wskazuje jedenaście procent zwiedzonego świata; odwiedziłem dwadzieścia dwa państwa), ale tego prawdziwego, odkrywczego, zapierającego dech w piersi.
W całej rozciągłości zgadzam się z Marcelem Proustem, który
powiedział : Prawdziwy akt odkrycia nie polega na odnajdywaniu nowych lądów, lecz na patrzeniu na stare w nowy sposób
Idąc takim tokiem myślenia, tym razem chciałbym was zaprosić do odkrycia moimi oczami Filipin, kolejnego przystanku na mojej podróżniczej mapie.
Poniższa foto relacja jest rejestrem wiosennego wypadu na Filipiny, to tam spędziłem tegoroczne święta wielkanocne, co jeszcze bardziej mnie uskrzydliło i uświadomiło, że odnalazłem swój raj na ziemi, czyli Wyspy Pamilacan.
Moja relacja z wyprawy jest spontaniczna, niekiedy zbyt rozciągła, bo coś mnie na wskroś urzekło, a w innych miejscach może zbyt zdawkowa, pobieżna, co świadczy tylko o tym, że nic z góry nie ustalałem, poszedłem za ciosem.
Nie znajdziecie w tej pozycji, przerysowań, trików turystycznych, kryptoreklam, powalających efektów foto-shopu, jestem wiarygodny w tym co piszę, co polecam lub z czystej przyzwoitości odradzam, bo wiem, co to znaczy się sparzyć, zwłaszcza w dalekim świecie, w pojedynkę.
Wszystkim moim podróżniczym przedsięwzięciom patronuje motto,
” kto podróżuje, ten dwa razy żyje ” pamiętajcie warto spróbować, stawka jest nader atrakcyjna.
Drogi odbiorco, jeśli cię nie zniechęciłem, a wręcz przeciwnie zainteresowałem, to nic innego tobie nie pozostaje, jak tylko przyłączyć się do mojej wyprawy po Filipinach, mam nadzieję, że będą momenty, które cię rozbawią, ale i też wzruszą i skłonią do jakiejś refleksji.
Dariusz Metel,
pseudonim Neronek
Tak jak obiecałem rok temu przyjaciołom z Pamilacan Island na Filipinach , Kochani ja tu wrócę,
obiecuję !!! A ja słów na wiatr nie rzucam.
Bilet już mam 1920 zł Air China, wylot Warszawa -Rzym-Szanghaj-Manila-Szanghaj-Londyn
od 25.03 do 17.04 2015. Czekałem na promocyjną cenę i wreszcie udało się na Wielkanoc. Dlaczego?
Koniecznie chcę zobaczyć Wielki Piątek w San Fernando, potem aktywny wulkan Mayon i okolice z wyspami + pływanie z rekinami i oczywiście Święta na Pamilacan Island, następnie Panglao, coś tam coś tam jeszcze, a może coś więcej ?
Nie tracę czasu, siedzę i szukam ciekawych ludzi i miejsc, które warto zobaczyć, a to dla podróżnika łakomy kąsek.
W związku z powyższym, gorąco Was pozdrawiam i zapraszam .
neronek
Już jestem spakowany, za pięć dni wylot, czyli za niespełna tydzień, rozpocznę kolejną wyprawę.
Pamiętacie Akcję, którą ogłosiłem na Facebooku „Twoje serce dla dzieci z Filipin”,
Wasza reakcja przerosła moje najśmielsze oczekiwania, odzew czterdziestu osób, włączenie się szkół, przedszkoli, świetlic środowiskowych etc. Tyle kochanych serc zabiorę
aż tak daleko.
Ekwipunek z darami gotowy, torb sztuk dwie, każda po 23 kg, a w nich, morze kredek, farb, pisaków i góra pluszaków; i przede wszystkim najcenniejsze świąteczne kartki z Polski, najszczersze dary, od dzieci dla dzieci, które mogą tylko pomarzyć o takich skarbach z tak odległego kraju.
„A wszystko to (…)” zabiorę w pojedynkę w dwa konkretne miejsca,.
[img]http://i60.tinypic.com/rwsb5i.jpg[/img]
Pierwsza torba powędruje do Manili, na Cmentarz Północny, gdzie biedne rodziny z dziećmi mieszkają w grobowcach, o czym pisałem na blogu rok temu, to tam udałem się śladami Martyny Wojciechowskiej.
Drugi bagaż trafi do maleńkiej szkółki, na wyspie Pamilacan, mam informację, że dzieci już o tym wiedzą i z niecierpliwością oczekują mojej wizyty.
A teraz krótki zarys mojej trasy;
Moja podróż potrwa od 25.03.2015 do 17.04.2015,
Warszawa- Rzym- Szanghaj- Manila; Naga, Caramoan Island, Lagazapi, ( wulkan Mayon ) Manila , San Fernando, Pampanga ( gdzie spędzę Wileki Piątek), Pamilacan ( Wielkanoc ), Panglao i znowu Manila.
I nadszedł ten dzień, poprzedzony urodzinami mojego taty, ale już o czwartej rano zwarty
i gotowy oczekiwałem godziny „W” , jak się później okazało, określenie w pełni adekwatne.
Ruszyłem, jednak, bardzo szybko zorientowałem się, że nie jestem w pełni gotowy, ku mojemu zdziwieniu stwierdziłem: „Gdzie moje dolary? Gzie mój bilet na Polski Bus? „
„O w mordę jeża”, panika w oczach, wróciłem się z ojcem i szwagrem do mojego mieszkania i naprędce niczym J. Bond zbudowałem awaryjny plan działania: ojciec i szwagier skoczą po kasę do domu, a ja tymczasem zahaczę o pracę i wydrukuję ponownie bilet
na autobus do Wawy. Przekazałem stosowne instrukcje ojcu wraz z kluczami do mojej betonowej twierdzy, zaś szwagier pozostał w aucie i niby borowik swym sokolim wzrokiem kontrolował teren.
I nagle dostaję telefon od szwagra , wiadomość, brzmiącą mniej więcej tak: „Darek, tata złamał klucz w drzwiach!”
Krzyczę, „Coooooo ???”, to było moje najwyższe „C”, jakie do tej pory udało mi się wyartykułować, po czym dodałem „ Nie, tylko nie to…”
W błyskawicznym tempie dotarłem na miejsce zdarzenia, ogarnąłem sytuację, złamany klucz, ale na szczęście od klatki schodowej, Ufffffffff, zeszło ze mnie ciśnienie.
Podjąłem kolejną akcję, czyli wybudzanie kogokolwiek, żeby otworzył mi te pechowe drzwi, z których wystawała resztka klucza.
Dobrych kilka chwil balansowałem palcami po klawiaturze domofonu, od góry do dołu, nic tylko grobowa cisza, pomyślałem: „Hallo, jest 4.30; czas na „Kiedy ranne wstają…”.
Brak reakcji moich sąsiadów, jeszcze bardziej zmobilizował mnie do kolejnego zmasowanego ataku na tabliczkę z numerkami. I przed tym ruchem powstrzymała mnie jedna, jedyna sąsiadka, od tej chwili moja ulubiona Pani , która otworzyła wrota. Wpadłem na chatę chwyciłem kasę i sruuuuuu na dworzec.
Autobus już czekał, wszystko poszło według planu, dwie 23 kg torby i 14 kg plecak, kierowca nie robił żadnych problemów z nadwagą ( oczywiście nie moją nadwagą, )
Około ósmej rano dotarłem do Wawy, zarzuciłem moje bagaże i musiałem przejść 300 m,
Kochani, to była istna droga krzyżowa albo jak to kto woli droga przez mękę, krok po kroku, żółwim tempem, ale z sukcesem osiągnąłem cel. Po tej przeprawie, wsiadłem do taxi Grosik i prosto na Okęcie.
O 13.25. pierwszy podryw wietrzny do Rzymu, jak się potem okazało tak rozpoczęła się moja najdłuższa podróż do Azji!!!
W Wiecznym Mieście czekałem pięć godzin, po których poleciałem do Szanghaju, jedenaście godzin; tam wytrwale wypatrywałem lotu do Manili, małych dziesięć godzin, który potrwał bagatela tylko cztery pełne koła wskazówki.
Tyle doznałem tych zmian czasowych, że byłem zakręcony jak słoik od dżemu, a może bardziej od ostrej musztardy, bo to była naprawdę ostra jazda bez trzymanki, i wysoko nad ziemią.
Spędziłem w Rzymie pięć godzin i ziściło się utarte powiedzenie, a mianowicie „być
w Rzymie i nie widzieć papieża” i tak może się zdarzyć, jeśli zdecydujecie się wybrać do dalekiej Azji moją trasą, zachęcam. No cóż nieco ospały przemierzałem strefę bezcłową, moje otępienie wzrastało, bowiem za szklaną ścianą po prostu padało, zero rzymskich wakacji, słonecznej kąpieli. Ta nierzymska, nietypowa, barowa aura skłoniła mnie do zanurzenia ust w lekkim, wakacyjnym, na pewno relaksującym Peroni; i tak sącząc gazujący trunek, zawieszałem wzrok na ludziach, gdzieś się spieszących, a to na produktach, tłoczących się na pierwszej linii do odstrzału dla złaknionych klientów – pasażerów.
W takiej bezcłowej atmosferze mój postój dobiegł końca, jakże wyczekiwanego przeze mnie.
Już o godzinie 20.45. wygodnie zasiadłem w samolocie linii China Eastern, którym to w ciągu jedenastu godzin miałem dotrzeć do Szanghaju. Pomimo ogromnego dystansu do pokonania
i wielogodzinnej podróży, miejsce miałem wręcz wymarzone, wyobraźcie sobie, piękne wnętrze statku powietrznego, pierwszy rząd, miejsce przy oknie, za którym widoki są na wagę dobrego i głębokiego snu i obok mnie wolne miejsce, czyli zyskałem większą powierzchnię do odpoczynku. A wierzcie mi, trochę świata przeleciałem i to w różnym towarzystwie, nieraz możesz trafić na marudnego, wiercącego się pasażera, który „tak umili ci lot…”, że marzysz tylko o tym, żeby rozpłynął się w powietrzu lub zamilkł na bardzo, bardzo długo, czyli na wieczność.
Bogaty w powyższe doświadczenia, oddawałem się rozkoszy wypoczynku, gdzieś bardzo wysoko, cudownie!
Co do linii China Eastern w skali od 1 do 10, daję im 6, ponieważ jedzenie takie sobie, jak poniżej widać, na zamieszczonej pełnej fotograficznej dokumentacji ( zdjęcie nr…); jedyny plus to piwko i winko, oferowane free, ale już po pięciu godzinach, nie robi to żadnego piorunującego wrażenia. Z resztą miałem swoje zaopatrzenie, zakupiłem w ramach patriotycznego obowiązku, żeby mieć przy sobie te nutę polskości, Żubrówkę, która okazała się niezłą ambasadorką na pokładzie linii China Eastern, w asyście chińskiego soku jabłkowego pełniła swe dyplomatyczne powinności.
Do akcji promowania kultury spożywania narodowego trunku zaprosiłem, siedzących za mną bardzo zaciekawionych Włochów. Moi tylni sąsiedzi zasmakowali się w złocistej cieczy, wychwalając ją na wszystkie możliwe sposoby: były uśmiechy, poklepywania i osławiony język ciała, sztandarowa cecha krwistego Włocha. I w takiej oto międzynarodowej atmosferze ja z ziemi polskiej a oni z włoskiej zabrakło, tylko Dąbrowskiego, szczęśliwie i wesoło mknęliśmy chmurami, ponad górami i nad wielkimi wodami. Podczas tego lotu zrozumiałem, że praca ambasadora, w tym wypadku ambasadora polskiej marki trunku, jest bardzo wyczerpująca, jeden, mały bankiet w chmurach i człowiek zasypia, obudziłem się godzinę przed lądowaniem, obsługa podawała jakiś posiłek, ale nie mogłem się zorientować czy to kolacja? a może śniadanie? Coś w rodzaju mickiewiczowskiego czy to przyjaźn? Czy to już kochanie?; po prostu ogarnęła mnie niepewność. I zaczęło się kołowanie nad Szanghajem, za oknem widok, za którym nie przepadam, masakra, setki drapaczy chmur, wyrastały w miarę obniżania, niczym grzyby po deszczu, to na pewno nie są moje klimaty, stronię od betonowych osad, szklanych powierzchni, wabi mnie nadal pierwotność tego regionu, szukam nieskażonych terenów i prawdziwych Azjatów.
I stało się o 14.45. samolot dotknął płyty lotniska Pudong, Welcome Szanghaj, to powitanie raczej wywołało we mnie mega negatywne emocje, płacz parł mi na oczy, jeszcze ta perspektywa, jedenastu tym razem godzin na duty free.
Szanghaj najdłuższy przystanek na Duty Free tylko 9 godzin.
Szanghajskie lotnisko jest przeogromne, stąd przez chwilę zastanawiałem się, czy
wypuścić się w miasto, można opuścić port lotniczy bez wizy na 24 godziny.
Mimo pokusy, pozostałem na miejscu, za tą decyzją przemawiały: fundusze lokalizacja, lotnisko znajduje się na obrzeżach Szanghaju, daleko od centrum, a poza tym zapewne już wiecie, nie kręcą mnie takie klimaty, drapacze chmur, szklane budynki, najczystsza komercja, korpoludki, ostatni argument bagaż, ponad dziesięć kilogramów, kto wie, jakby wyglądała później odprawa bagażu? I tak Duty free wciągnęło mnie na jakieś dziewięć godzin.
Topografie\ę strefy bezcłowej znam już na pamięć, łącznie z obsługą, zacząłem przemierzać sklep, po sklepie. W perfumerii spędziłem chyba dwie godziny, przetestowałem na sobie kilkanaście perfum, marki z najwyższych półek pokryły zapachem mój tshirt, przez co dziwna zapachowa aura spowiła moją osobę. Ekspedientki z perfumerii z lekkim zaciekawieniem i może strachem przyglądały mi się, chyba wyczuwały ten mix rożnych nut zapachowych, niestety ja też. Może trochę przedawkowałem w perfumerii, stąd dotknęły mnie intensywne nudności, kryzys przyszedł po ośmiu godzinach. Znalazłem się w szponach dołującej nudy, istna męczarnia, owszem było Wi Fi, ale bardzo kiepskie, wypatrzyłem trzy komputery, ale to były stanowiska stojące, ta opcja odpadła w przedbiegach. Wokół mnie przemieszczali się, bądź stali Chińczycy, bezustannie coś przeżuwający, przyjmowanie pokarmów to chyba ich drugie imie. Popłynąłem, skusiłem się w Familly Market na dużą zupkę chińską, okazała się wściekle ostra, nie do przełknięcia, konsekwencje wierzcie były bardzo dotkliwe.
Po tym posiłku moje znudzenie, zmieszane ze zmęczeniem zaowocowało wciśnięciem się w fotel, wodziłem wzrokiem to raz na płytę lotniska, a to na rozświetlone witryny sklepów, ten zgiełk uniemożliwiał mi krótką kimkę. Na dodatek zapomniałem wyłączyć w telefonie „dane kontaktowe” w Play i tak w mordę jeża pobrało mi jakieś dziadowskie aplikacje na łączną kwotę 250 zł! Bez komentarza pozostawiam ten fakt.
Zmordowany, wypachniony, wynudzony, z bolącymi bokami doczekałem godziny 23, to czas na odprawę do Manili. Poczułem przypływ energii, zdecydowanym krokiem ruszyłem w stronę bramki, a tama 99% Filipińczyków czeka już na swój lot do utęsknionego domu i jeden ja, niczym słoń w składzie porcelany. Wzbudziłem zainteresowanie, poczułem tłum oczu na sobie, już wiem, co to znaczy być na przykład inny, jakiś Ktoś, wszyscy byli mili, posyłali mi uśmiechy, miłe spojrzenia, może to były gesty pocieszenia, w stylu, „nie bój się dolecimy cali i zdrowi albo zobaczysz, pokochasz nasz kraj, jak swój…” Trochę mieli racje, ja leciałem do mojego raju, a oni zaś do swoich domowych pieleszy, ogólnie byliśmy pozytywnie nastawieni.
Manila - Terminal 1
Dokładnie o piątej rano samolot linii China Estern delikatnie dotknął płyty lotniska w Manili, terminal 1, ta wzmianka o terminalu jest istotna, bowiem w Manili są cztery terminale, usytuowane w różnych częściach miasta, aby tam dotrzeć należy zabrać się taxi lub jeepnay.
Moje obawy o bagaż okazały się na wyrost, nie było nadzwyczajnej kontroli, odetchnąłem
z ulgą. Wreszcie wyszedłem na zewnątrz, uderzyła mnie fala ciepła, wschodzące słońce, budzący się dzień przywitał mnie w Manili.
Przed terminalem rozsiadłem się i oczekiwałem Francisa, czyli Franka, Filipińczyka z Manili, do którego zadzwoniłem tuż po wylądowaniu, to on miał być moim przewodnikiem
i pomóc mi rozdać dary na Cmentarzu Północnym. Wcześniej skontaktowałem się z nim na Facebooku, spoko gość.
Głośne „Hello Darek”, wyrwało mnie z porannej kontemplacji, to był Franek, toczka
w toczkę, jak ze zdjęcia, na pierwszy rzut oka, sympatyczny koleś, z małym plecaczkiem, uśmiechnięty od ucha do ucha, biegle mówiący po angielsku. Wsiadamy do taxi i ruszamy
do centrum, pierwszy przystanek to kantor wymiany walut; następnie śmigamy do miejsca, gdzie mogę zostawić jeden plecak z darami, które zabiorę w dalszą podróż, a mianowicie na wyspy Caramoan, ale o tym nieco później. W GH przepakowałem się w dalszą podróż, zostawiłem depozyt całe 20 Peso przechowanie bagażu na jeden dzień, czyli torba pełna prezentów dla dzieci z małej wyspy na Pamilacan, bezpiecznie oczekiwała na swoją ostatnią podróż.
W lodówce zostawiłem smakołyki na śniadanie wielkanocne, szynka i kabanosy, polskie akcenty zawitają na stole na Pamilacan.
Kiedy umieściłem w bezpiecznym miejscu mój balast wreszcie ruszyłem z Frankiem na Północny Cmentarz, na którym, na obszarze 3km mieszka nieoficjalnie dziesięć tysięcy ludzi, wśród nich sporo zapomnianych dzieci przez resztę świata. Ci biedni ludzie mieszkają w grobowcach, za zgodą właścicieli tychże monumentalnych nagrobków, za tę możliwość muszą dbać o grobowce, czyścić je, w razie potrzeby odmalować, zapewnić tym kamiennym pozostałościom po umarłych pełną konserwację. W „grobowych domkach” mają swoje małe kuchnie, toalety, sypialnie, tam rodzą się i umierają członkowie ich rodzin. W tej nekropolii biegają radosne, uśmiechnięte dzieci, dla których to jest ich naturalne środowisko, bowiem tutaj przyszli na świat, tutaj żyją dniem codziennym, to dla nich wiozę dary od polskich rówieśników. Dokładnie rok temu, przekroczyłem bramę tego kamiennego świata, udałem się śladami Martyny Wojciechowskiej, ale za nim znalazłem się po drugiej stronie, musiałem użyć pewnego fortelu. A mianowicie nie wolno turystom wchodzić na teren cmentarza, jedynie można wejść za zgodą szefa posterunku Policji, która znajduje się obok. Poszedłem do szefa tutejszego komisariatu, początkowo nie było mowy, ale gdy usłyszał, że znam Martynę W. od razu zmiękł, oddelegował nawet policjanta, który oprowadzał mnie po cmentarzu prawie trzy godziny. Wtedy, kiedy zobaczyłem tę jakże inną rzeczywistość, ludzi, którzy starają się „ normalnie żyć”, aczkolwiek w tak odmiennych warunkach, sąsiadując na co dzień z umarłymi, pomyślałem, że trzeba im pomóc, w takim zakresie, w jakim jestem w stanie, zorganizować siebie i innych.
I tak wsiadłem z Frankiem w trycykla i ruszyliśmy rozdawać dary, zatrzymaliśmy się przy grobowcu Prezydenta Ramosa, mój przewodnik zawołał dzieci. Na początku przybiegło około dwudziestu osób, zaś potem chyba z dwieście wraz z rodzicami. Farbki, kredki, pisaki z wypchanej po brzegi torby powędrowały do wyciągniętych niezliczonych rąk, za którymi odsłaniały się zabiedzone, zasmarkane, ubogo ubrane szkraby, i podrostki ale na wskroś wesołe, uśmiechnięte, jak to naprawdę wyglądało oddają liczne zdjęcia, które nie są przekoloryzowane, tylko wiarygodne do bólu. Resztę darów rozdałem jadąc trycyklem dzieciakom, które nie wiedziały o tej akcji lub nie dobiegły na miejsce spotkania, bowiem mieszkają w dalszej części cmentarza. Oprócz prezentów dla najmłodszych, miałem też wpłatę pieniężną, którą przekazałem najbiedniejszej rodzinie, zamieszkującej Cmentarz Północny. Po trzech godzinach byliśmy totalnie wykończeni, ale zadowoleni z przeprowadzonej akcji, te uśmiechnięte twarze rekompensowały wszystkie bolączki dotychczasowej podróży. Zapomniane dzieciaki przez świat, ale nie przez nas, może za pomocą tych kredek, pisaków i farbek choć trochę pokolorują sobie swoje szare dzieciństwo.
To były moje najpiękniejsze i najbardziej wzruszające chwile w mojej już 12 letniej podróży po Azji . Po wypełnionej misji udałem się z Frankiem do pobliskiej knajpki Ping Ping,
w której zamówiliśmy Lechon Pork, czyli prosiaczek z rożna i browara.
Następnie Franek oprowadził mnie jeszcze po Manili, chciał jechać taksówka, ale ja stanowczo odmówiłem, wolałem jeepneyem, to amerykańskie, kolorowe auta, które zastępują autobusy, których w Manili nie ma. Po prostu wsiadasz i raczej nie wiesz, dokąd jedziesz, z przodu jest jakaś kartka, ręcznie napisany kierunek np. Cubało, kurs to przeważnie max dziesięć Peso ( czyli sześćdziesiąt groszy ).
I tak nudziliśmy się przemierzając stolicę, jedyne ciekawe miejsca dla turystów to market albo walki kogutów, czyli sarong manok.
Po wojażach miejskich, pożegnałem się z Frankiem, podziękowałem za pomoc obrałem kierunek dworzec autobusowy. Tam już poczułem zbliżające się Święta, czuć je wszędzie, tłumy na dworcu, wszyscy obładowani kurami, jajami, małymi świnkami, pełne torby jedzenia. Autobus do Naga już stał, kupiłem bilet i o pierwszej w nocy miałem dotrzeć na miejsce, mini Vanem do Sabong , a stamtąd łodzią na wyspy Caramoa, gdzie w końcu zrzucę plecak i po trzech dniach i trzech zmianach czasowych wreszcie odpocznę,
Naga długa noc.
W nocy dotarłem planowo do miasta Naga, czekała mnie długa noc na dworcu autobusowym, niestety brudnym, raczej niesprzyjającym podróżnym, zwłaszcza, biorąc pod uwagę serwowaną głośną muzykę, która rozbrzmiewała na dworcu. Może te głośne tony miały powstrzymać podróżnym przed zapadnięciem w sen? Żeby nie przegapili swego autobusu? Liczne pytania rodziły się w mojej głowie, nie udało mi się zgłębić tego tematu, po prostu, używając słów obecnej pani Komisarz UE, „ sorry, taki mamy klimat” , które bez problemu można włożyć w usta Filipińczyka, żeby puentować taki stan rzeczy.
Tak dotrwałem w kontemplacji do siódmej rano, nuda nie opuszczała mnie na krok.
Kiedy obudził się w pełni dzień, ruszyłem na oddalony o jakieś pięćset metrów mały dworzec mini vanów, czyli białych, małych busów , to takim wehikułem miałem pojechać
do Sabang Port, z którego popłynę łodzią do Caramoan Island, gdzie wreszcie po trzech bardzo długich dniach i nocach, zrzucę plecak i zasnę, tak po ludzku, piękne, jakże już bliskie marzenie i skwituję całą sytuację dwoma słowami „WELCOME PHILIPPINES!!!”, dla takich chwil warto żyć… Parafrazując polską Ikonę muzyki rozrywkowej „ Wsiadam do vana nie byle jakiego,, ściskając w ręku bilet, patrzę jak wszystko zostaje w tyle…” Za dwie godziny wysiądę w Sabang Port.
Naga nocą dworzec autobusowy
Sabong Port
O dziewiątej rano mały, biały bus, nie „biały mały miś”, zacumował przy samym porcie Sabang, w związku z czym, wyskoczyłem i po dokonaniu zakupu kolejnego biletu do Guijalo Port, to będzie mój kolejny przystanek, za dwie godziny, cena tej przyjemności tylko …
Poczułem przypływ energii, coraz bliżej celu, nawet wąska, mała łódź i perspektywa podróży w ścisku, niczym upchane sardynki w puszce, nie była w stanie popsuć moje nastawienia, chociaż mdłości, brak tlenu nie odstępowały mnie podczas wodnej przejażdżki.
Opornie wypłynęliśmy, wreszcie nadszedł odpływ, zaś spory balast w postaci pasażerów, nie ułatwiał rozkołysania się na tafli, uśpionej jeszcze wody, majtki Stanley na wysokości zadania, odbili od brzegu. Podczas tej akcji ratowali się ogromnymi, długimi bambusami, którymi odpychali się z całych sił, raz po raz nie omieszkali wskoczyć do wody, ale te wszystkie zabiegi przyniosły zamierzony efekt, popłynęliśmy, wychylały się na początku takie przeciętne widoczki, jeszcze wtedy nie wiedziałem, że zmierzam do raju,
do małego El Nido
Caramoan Island - jeszcze mało znane wyspy ale już robią furorę , takie małe El Nido
Po dwóch godzinach męczarni w łodzi, nareszcie w oddali wyłoniło się Guijalo Port, a na przybrzeżnych schodach gromadzili się ludzie z ofertami noclegu na Caramoan
Nie znoszę takich sytuacji, gdy ktoś za wszelką cenę próbuje mnie przekonać do jakiejś oferty, od razu włącz mi się mały agresor, krew mnie zalewa. Wysiadłem z łodzi, uiściłem opłatę klimatyczny podatek w wysokości 20 peso.
Niejaki Denis na skuterze uczepił się mnie jak rzep psiego ogona i ruszył za mną, koniecznie chciał zawieźć mnie do celu, czyli do wioski Paniman, zaś ja stanowczo odmawiałem, byłem strasznie zmęczony, pomimo tego dzielnie dreptałem sobie, upajając się wręcz boskimi widokami, a ten mi zrzędził. Denis po ludzku mnie wkurzył i uniemożliwiał oddawanie się rozbrajającym widokom, zmiękłem i zgodziłem się na podróż skuterem z męczącym aniołem stróżem, który nie odstępował mnie na krok, po dotknięciu mymi stopami lądu.
Denis był wniebowzięty, dopiął swego, zarzucił mój plecak przed siebie, zapłaciłem
i pojechaliśmy, prosto do Paniman, gdzie miałem przenocować aż trzy dni.
Po dwudziestu minutach dotarliśmy do wioski, w której panował totalny spokój, słychać było jedynie piejące manoki, czyli koguty, bo przecież każdy Filipińczyk musi mieć chociaż jednego manoka.
Wioska wyglądała jak opustoszała osada, dochodziła jedenasta rano, zero ludzi, gwaru, paraliżująca cisza.
Z tej zanurzonej we śnie wioski nieopodal wyłoniła się piękna plaża, ani biała, ani złota, tylko szara, pomimo tej smutnej barwy ujęła mnie swym urokiem, przycumowane łodzie, zwane tutaj bankami , jedna przy drugiej, sieci rybackie rozciągnięte na piasku i wciągający zapach morza.
Później mój filipiński anioł stróż zaprowadził mnie do miejsca, gdzie miałem wreszcie jak człowiek przenocować, taki standard, łóżko, jakaś pościel lub jej brak, taki za maksymalnie 300 peso. Wyszedłem z domu w Bydgoszczy 25 marca o piątej rano, stanąłem przed pokojem, którym miałem zasnąć 28 marca o dwunastej w południe, biorąc po uwagę wszystkie zmiany czasu, to była moja dotychczas najdłuższa podróż bez spania.
Pewnie moi drodzy czytelnicy kręcą nosem albo głową, mówiąc nie warto się tyle męczyć.
Kochani, uwierzcie mi, że warto było się przemęczyć, bo każda długa podróż zawsze pisze nam ciekawe historie, a zmęczenie minie, jak wczorajszy katar.
I tak udało mi się przespać tylko godzinę, może ta zmiana czasu, taki zamulony ruszyłem zwiedzić wioskę. Wyglądałem chyba dziwnie, bowiem wszyscy bacznie mi się przyglądali, jak jakiemuś przybyszowi z kosmosu, no cóż, miałem podpuchnięte oczy, lekko wybrzuszony, po prostu taki jestem. Biegające dzieci po plaży posyłały mi uśmiechy, za co
w miarę sił rewanżowałem się tym samym.
W Paniman mieszka około czterysta osób, nie widziałem choćby jednego białego człowieka, oprócz oczywiście mojego odbicia w wodzie lub lustrze. Poczułem się trochę dziwnie, miałem tę świadomość, że jako jedyny w tej części reprezentuję białą ludzką rasę.
Z głową nieco przyciężką zmierzałem w stronę Mushroom Bar, który znajdował się na końcu plaży. To miejsce polecił mi kolega z pracy Waldek, który był tutaj miesiąc wcześniej i spędził w tej wiosce aż dwa tygodnie, bardzo zżył się z właścicielami tegoż baru, z Denisem
i Rozalie oraz ich rodziną.
Mushroom Bar to takie dziwne a zarazem ciekawe miejsce, cisza tam taka jakby makiem zasiał, chociaż maków tam nie zobaczysz ani nie poczujesz.
Ojciec Denisa jest artystą rzeźbiarzem, wszędzie znajdują się jego dzieła i te użytkowe jak krzesła, stoły oraz typowe rzeźby, które wypełniają galerie.
Obok Mushroom Baru domki, w których spokojnie można nocować, doprowadzony jest prąd i woda.
Kiedy już zbliżałem się do celu, zauważyłem jakiegoś łysego faceta, kręcącego się koło lokalu, zawołałem: „ Hi, Denis? Po czym usłyszałem głośne potwierdzenie „Yes, yes.
Are you Darek from Poland? I tak dogadaliśmy się , Denis okazał się przesympatycznym kolesiem, zawołał żonkę Rozalie, wiedzieli, że przyjadę od Waldka, stąd czekało mnie miłe przywitanie. Usiedliśmy przy stole, a na nim zimny San Miguel, gospodarz poczęstował mnie również dwunastoletnim rumem i tak w miłej atmosferze daliśmy i śmialiśmy się do późnego wieczora. Gospodyni nalegała, żebym następnego dnia przyszedł do Baru na karaoke, a że ja lubię śpiewać, więc nie odmówiłem, moi nowi znajomi jeszcze nie wiedzieli, że mój wokal ich wykończy , ale co tam do zobaczenia jutro. Denis zaproponował, że mnie odwiezie do domu, ale po drodze jeszcze wdepnęliśmy do jednej knajpki muzyka i piwem i tam wytrwale walczyłem ze zmęczeniem i brakiem snu.
Powitałem ranek z gorącą filiżanką filipińskiej kawy, a nade mną błękitne niebo i słońce, przecierające się przez zielone palmy Paniman, przekrzykujące się manoki, taki folklor był mi potrzebny, poczułem, że wreszcie odpoczywam.
Po tej rannej kontemplacji udałem się na śniadanko do Crazy Cocount Bar, jakieś sto metrów od miejsca noclegu. Śniadanie z widokiem na morze, na talerzu jakiś Bicol, czyli jakaś wołowinka z warzywami, niebo nade mną i w gębie też, kocham szczerą miłością kuchnię azjatycką i w tym Crazy Barze są serwowane najsmaczniejsze dania, a to rzadkość na Filipinach, wiem co piszę, to niekończący się temat, zapewniam.
Później zjawił się Denis i zaproponował wyprawę na wyspy, zanim wyruszyliśmy, mój przewodnik miał zorientować się, czy może są jeszcze jacyś chętni turyści na tę wyprawę.
Niestety, oprócz mnie w Paniman był jeszcze pewien Japończyk i jakieś dziewczyny, ale okazało się, że mają inne plany, to byli jedyni turyści oprócz mnie we wiosce, zresztą był poniedziałek, to martwy dzień na złapanie przybyszy w Paniman.
Stanęło na tym, że popłynąłem tylko z Denisem plus koleś od łodzi., zaszalałem i zapłaciłem za łódź całe tysiąc peso za dzień ( czyli siedemdziesiąt zeta), wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie tak pięknie i nie będę żałował wydanej kasy.
Kochani nie będę rozpisywał się jakie wyspy widziałem, jakie mają nazwy, nie ma to żadnego znaczenia jest ich tam sporo są po prostu piękne zresztą sami ocenicie, oglądając zdjęcia .
Dla mnie pierwsze skojarzenie jest takie : małe El Nido czyli rezerwat Bacuit na filipińskiej wyspie Parawan, znanej chyba wszystkich zwiedzających Filipiny .
Caramoan to czarujące, urokliwe miejsce, pełnych białych, piaszczystych plaż i wyrastających z nich grafitowych klifów, różnych ryb, wśród których prym wiedzie Nemo, poza tym masa żółwi i te przepiękne rafy, ciężko z takiej wody wyjść.
Te okoliczności natury nasunęły mi pewien pomysł, a mianowicie zabrać się na jedną z tych wysp z plecakiem, a w nim jakieś jedzenie i picie, namiot i zostać tam kilka dni i wtedy zaśpiewać sobie „(…) oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba (…)” .
Ogromne wrażenie zrobiły na mnie równie ogromne muszle, których niestety zawieźć do Polski nie można do tego jeszcze te świeże kokosy, uff.
Około szesnastej chcąc nie chcąc musiałem wrócić do wioski, głód dawał o sobie znać.
Wyspy i plaże na Caramoan oddalone są od Paniman tylko jakieś 5 km ,dlatego warto pomyśleć o noclegu na jednej z wysp Caramoan.
W niedzielę Palmową pojechałem z juz innym aniołem stróżem ( 50 peso ) do Caramoan Town, to małe miasteczko oddalone od Paniman około 5 km jak na miasteczko nic szczególnego, kościół, sklepiki trochę więcej ludzi, ale w tym upale nawet chodzić się nie chce znalazłem nawet bankomat .
Poszedłem na mszę, pełen kościół, ale to akurat mnie nie dziwi, bowiem Filipińczycy to bardzo religijni ludzie, to temat na wiele godzin, oczywiście przy zimnym piwku np. Red Horse lub San Miguel. Na koniec mszy, ksiądz rzekł „Idźcie z Bogiem „ po czym wszyscy zaczęli ochoczo klaskać, to jedynie różni filipińską wersję od naszej. A po nabożeństwie jest jak u nas, Panie na słodycze, a Panowie na piwko.
Znalazł się też lechon pork, przepyszny prosiaczek z rożna, palce lizać.
Nudziłem się strasznie, więc dosłownie pożarłem świnię, potem zalałem ją browcem , na deser mango mango mango ... i jakieś filipińskie bułeczki, a na koniec zupa wołowa z bananem, tak to nie żart, to normalna tradycyjna zupa na filipinach może mają za dużo bananów ?
Dochodziła dziewiętnasta i tak jak w całej Azji, dzień zaczyna się o szóstej, a kończy o osiemnastej, tak przez cały rok, zero zmian czasu.
Wieczorem pożegnałem się z przyjaciółmi z Mushroom Bar i Crazy Bar i udałem się na spoczynek, a tam czekała na mnie na ścianie mała tarantula, ale spoko byłoby gorzej gdyby czekała na mnie jakaś wredna żmija albo kilometrowy wąż, wtedy musiałbym się ewakuować. Zawołałem po pomoc, właściciela domku , który gonił pająka , wreszcie go dopadł, umieścił w woreczku, całą akcję skomentował gęgając, takie peany na cześć myśliwego, pogromcy tarantul, po czym na odchodnym życzy mi miłej nocy, taki lokalny żarcik.
Następnego ranka wyspany, ale ubogi w sny, była pustka, po kawie, ruszyłem w drogę. Na moim szlaku natknąłem się na panią sprzedającą chrupiące, małe węże na woku, takiej okazji nie przegapiłem, kilka pochłonąłem. Denis, anioł stróż zawiózł mnie do Portu, sto peso czyli 7 zł za dwadzieścia minut jazdy skuterkiem . Poranek w porcie wyglądał dość nudnie i smętnie, jedni gdzieś się spieszą, inni coś piorą na ulicy, a jeszcze inni targali ogromne worki ryżu na zaplecze pobliskiego sklepiku.
A ja ???... zanurzyłem usta w kawie, owiany aromatem czarnego płynu, podglądałem ich poranne portowe, niełatwe życie.
Około siódmej z biletem w ręku ruszyłem naprzeciw kolejnym filipińskim przygodom, za dwie godziny przystanek w Sabang, później Lagazpi, a tam ujrzę po raz pierwszy w życiu prawdziwy wulkan, najładniejszy na świecie, który nazywa się Mayon.
Do zobaczenia Caramoan, do zobaczenia moi przyjaciele anioły tego mało odkrytego jeszcze przez turystów El Nido.
Tutaj tak szybko wycieczkowi turyści nie dotrą za bardzo daleko za dużo przesiadek , ale tacy plecakowicze jak ja z pewnością przyjadą i nie będą tego żałować .
Guijalo Port
Naga - powrót i przesiadka na busa do Legazpi
Chwilę po godzinie dziewiątej dopłynąłem do Sabang, dziwnie mnie tutaj przywitali.
Przy schodzeniu z łodzi, okazało się, że na ląd dotrę przechodząc prowizorycznym pomostem, wykonanym z pustych beczek.
Śmiechu było co nie miara przy tym schodzeniu, gęsiego przemieszczaliśmy się przez pomost, ja z cennym balastem w postaci aparaty zawieszonego na szyi i telefonu w ręku, trochę mnie bujało, może to skutek mojej małej nadwagi? Nie czas teraz na tego typu domysły, fale były spore, potem wskok do wody z okrzykiem Welcome Sabang!
Jak się później okazało, nie można było wpłynąć do portu, ponieważ był odpływ, dlatego wszyscy opuszczają łódź na plaży Sabang. Następnie zabrałem swój plecak i udałem się po śladach na piasku, pozostawionych przez innych pasażerów z łodzi, w kierunku bazy białych busów, jednym z nich miałem się udać do Nagi.
Po rozeznaniu się w grafiku busów, odnalazłem ten właściwy o Naga, a później autobusem do Leazpi, i wreszcie zobaczę wulkan Mayon. Za około dwie i pół godziny powinienem dotrzeć na miejsce.
Legazpi - mało ciekawe miasto, ale dla czynnego wulkanu Mayon trzeba tu być.
O godzinie czternastej szczęśliwie dojechałem do Legazpi, niestety nie wyposażyłem się w mapy miasta, w związku z czym czułem się trochę zakręcony jak słoik od bardzo egzotycznego dżemu, wokół pełno ludzi, było widać i czuć, że idą święta.
Szczęśliwy w swej niewiedzy topograficznej, rzuciłem się za tłumem, to on stał się moim przewodnikiem, takim sposobem dotarłem do głównej ulicy Legazpi.
Bacznie rozglądałem się i wypatrzyłem hotel o dziwnej nazwie Kichi, ale spokojnie to nie był hotel dla kotów, cena za pokój 700 Peso ( 50 zł ) przyzwoity standard, TV, AC, WC, po prostu rewelka, zostałem na dwie nocki. Po załatwieniu formalności hotelowych, z mapką z recepcji ruszyłem przywitać Legazpi, sprawdzić jak się żyję w tym małym miasteczku.
Okazało się, że żyje się tutaj raczej nieciekawie, bieda aż piszczy, ludzie mieszkają przy torach kolejowych dosłownie w domkach z kartonów, łączonych z jakimiś plastikowymi odpadami, niekiedy widać było blachę falistą, ale to już droższy materiał budowlany na tym prowizorycznym osiedlu przy trakcji kolejowej.
Patrząc na to, ściskało mnie za gardło, ale cóż, powtórzyłem w myślach niczym Czesław Niemen „dziwny jest świat…”; bo idąc dalej napotkałem ogromne hipermarkety, w których Filipińczycy są zakochani po uszy, a one rosną jak grzyby po deszczu, zastanawiam się tylko kogo stać na zakupy w tych księstwach konsumpcji.
Obraz pełen kontrastów, gdzie bieda miesza się z przepychem, widać to na każdym kroku i nie tylko w Legazpi, ale w całych Filipinach, szczególnie w Manili.
Wieczorem po powrocie o hotelu, zaciągnąłem języka, jak dojechać do ruin kościoła Św, Franciszka, zniszczonego przez lawę z wulkanu Mayon.
Kościół ten zbudowany został w 1724r., a już pierwszego luty 1814 został dosłownie zmieciony z ziemi przez największą, do tej pory erupcję wulkanu, który nadal jest czynny i co jakiś czas daje o sobie znać. Z kościoła Św. Franciszka pozostała tylko dzwonnica.
Następnego dnia gotowy i zwarty ruszyłem około siódmej rano spod hotelu, wsiadłem w jeepneya, jadącego przez Cagsawę; podróż trwała jakieś piętnaście minut, cena
dwadzieścia peso ( 1,50 zł )
Kierowca dał znać, kiedy mam wysiąść, podążyłem za strzałką wskazującą kierunek na kościół. Po przejściu drogą prostą jakieś 300 m, doszedłem do placu pełnego upominków, ale wcześniej zatrzymywałem się i wręcz podziwiałem z zapartym tchem jak ogromny i piękny jest Mayon. Raz krył się za chmurami, a za chwilę wyłaniał się w całej okazałości, po prostu cudowny widok. Wstęp na teren ruin pięćdziesiąt peso, nawet ziemia okazała się inna, czarna pełna kawałków lawy, cennego produktu budowlanego, o czym poświadczały podjeżdżające ciężarówki i ludzi, pracujących przy ładowaniu skruszałej lawy.
Chodziłem ścieżkami wzdłuż pól ryżowych, gdzie ludzie mieszkają w małych bambusowych chatkach, ryzykując życie, bowiem w każdej chwili ten piękny smok może zacząć zionąć gorącą lawą, niekoniecznie , jak wypowiedział się Piotr Wysocki w III cz.”Dziadów”, scena VII „ (…) z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa (…)” .
Dowiedziałem się, że można wynająć za sto dolarów przewodnika, wyprawa trwa dni, droga na szczyt Mayon. Potem już przy samej górze, zakłada się maski i szybko schodzi się w dół, ponieważ Mayon ciągle jest aktywny, stąd dosyć ryzykowna eskapada. Rok temu zginęło tam pięciu Anglików, bowiem podeszli za blisko do smoka, który zmiótł ich swym ognistym oddechem. Po tej historii nie odważyłem się kusić losu i prowokować Mayona, chociaż teraz trochę żałuję, ale nie chciałbym powtarzać za j. Kochanowskim że Polak mądry po szkodzie jeśli byłoby to możliwe, może w zaświatach, że „Polak mądry po szkodzie „.
W związku z czym usiadłem sobie na jednym z wielu głazów wulkanicznych, i w ciszy
i spokoju podziwiałem wulkan. To był ten jeden dzień, na razie z niewielu na razie, który zapamiętam na zawsze i jeszcze dłużej.
Wracając na drogę do Legazpi kupiłem od jednego starszego Pana, który rzeźbił różności z lawy, dwie małe dzwonnice kościoła, cudowna pamiątka .
Wieczorem poszedłem znowu do centrum coś wrzucić na ruszt po drodze wypiłem świeżego kokosa za dwadzieścia peso ( 1,50 zeta ).
Podczas mojego pobytu w Legazpi, w gazetach, telewizji aż huczało od informacji na temat nadciągającego ogromnego tajfunu Mayasak od strony Manili, a jutro czas wyruszać, rano lot do Manili, lekka panika mnie opanowała, ale zdałem się na los przeznaczenie.
Rano pożegnałem się przesympatyczną Panią w recepcji, a boy hotelowy zatrzymał mi trycykla, jadącego na lotnisko, cena pięćdziesiąt peso, po kwadransie byłem na lotnisku.
Poleciałem liniami Cebu Air i to było dobre posunięcie, ponieważ, był już Wielki Czwartek., do stolicy jechałbym dwanaście godzin, o ile dostałbym bilet? Wiadomo dużo wcześniej w promocji cena 900 Peso ( 70 zł ), kupiłem lot Cebu Air. Lotnisko okazało się małe w dodatku w remoncie, płyta był długa pusta, czekaliśmy na samolot, z Manili.
Nadszedł czas odprawy, po czym wsiadłem i ruszyliśmy podniebnym szlakiem do Manili, jeszcze upajałem się widokiem Mayona, da się napatrzeć na zapas?
Kolejny etap w podróży mogłem już tylko odhaczyć jako zakończony, przede mną jeden z najważniejszych celów mojej podróży, dotarcie do San Fernando Pampanga, w Wielki Piątek .
Manila : Wielki Czwartek
Samolot linii Air Asia szczęśliwie dotknął płyty terminalu 4 w stolicy Filipin.
Po wydostaniu się z lotniska złapałem taksówkę, którą można w miarę tanio dojechać do wyznaczonego punktu w Manili, taksówkarz wręczył mi karteczkę z wybranym przeze mnie adresem i włączył taksometr. Korzystałem wyłącznie z żółtych taxi, tych co podjeżdżają na postój, gdy wsiadłem, kierowca momentalnie zatrzasnął zamki, to dla bezpieczeństwa.
Obrałem kurs do Wanderers Guest House, gdzie wcześniej zostawiłem w depozycie drugą torbę z darami, która miała trafić wraz ze mną na Bohol, na wyspę Pamilacan.
Za ten kurs ,który trwał jakieś dwadzieścia pięć minut, zapłaciłem trzysta peso ( 20 zł. ).
Wanderers Guest House nie okazało się rewelacyjnym miejscem, ok. pełne backpackersów,
ale pokoje beznadziejne strasznie drogo, i tak sześćset pięćdziesiąt peso ( 40 zł ) bez śniadania, za wiatrak i łóżko, a za AC dziewięćset pięćdziesiąt peso, 70 zł też bez śniadania, WC osobne.
Moja rada nie dajcie się nabrać na ich piękną stronę, to tylko zaaranżowane foty.
Niby oferują WIFI, a to był koszmar, zero zasięgu!
O wiele lepiej byłoby przenocować np. w Stone House za też dziewięćset peso, w tym TV, AC, WC i przede wszystkim czysto i do tego śniadanie.
Jedynym plusem tego miejsca jest tylko to, że znajduje się w centrum Manili - Malete, a reszta jak wyżej wspomniałem, koniec biadolenia, mam nadzieję, że stanowczo obrzydziłem ten wybór.
Po krótkiej toalecie wsiadłem w jeepneya i pojechałem na Lechon Pork, zasłużyłem na porządną strawę po trudach podróży. Trafiłem w okolice Cmentarza Północnego, prosto do chińskiej knajpki Ping Ping,
Kiszki mi marsza grały, nawet nie zorientowałem się jakiego chyba nie weselnego raczej może tureckiego, marzyłem o prosiaczku z kopytkami, którego chciałem wciągnąć.
Wieczorem udałem się jeszcze do Katedry Matki Bożej, jakieś trzysta metrów od mojego noclegu.
To był Wielki Czwartek, o siedemnastej rozpoczęła się ostatnia wieczerza, przy prezbiterium ustawiono długi stół, przy którym siedzieli młodzi ludzie, zaś na środku ksiądz, wokół nich uwijali się kelnerzy, podając posiłki, duchowny wlewał do ogromnych, szklanych kielichów , według mnie to był sok.
Wszyscy rozmawiali, a przy tym śmiali się, ogólnie panowała podniosła i radosna atmosfera.
O osiemnastej rozpoczęła się msza św., dokładnie taka sama jak u nas, z tymże ,że księża chodzą po kościele z misą wody i wybierają ludzi, aby obmyć im stopy.
Uff!!! dobrze, że siedziałem na środku ławki, nie sięgnęło mnie, ale nogi miałem czyste, gwoli wyjaśnienia.
Po mszy pospacerowałem po uliczkach, gdzie zamieszkuje biedna część ludności, co nie było racjonalne z mojej strony, było już późno, a okolice niebezpieczne, ale chciałem zobaczyć jak Filipińczycy przygotowują się do Świąt Wielkiej Nocy .
Atmosfera zbliżających się ważnych chwil była odczuwalna praktycznie na każdym rogu ulicy, bowiem w tych miejscach ustawione były stoliki, a nich figurka Matki Boskiej, Pan Jezus, różańce, świece, a wokół klęczący ludzie zanurzeni w modlitwie.
Przyglądając się Filipińczykom zauważyłem, że charakteryzuje ich ogromna gorliwość wiary, czasami trochę jako katolik jest mi po prostu głupio, że brak mi takiego zaangażowania.
Następnie poszedłem na kawę do dużej kawiarni, blisko mojego hotelu, nie chodziło o kawę, raczej o WIFI free, kawa droga osiemdziesiąt peso 5 zł .
Jutro Wielki Piątek, czyli wyprawa do San Fernando Pampanga, podobno ciężko wrócić w tym samym dniu do Manili, chociaż to tylko siedemdziesiąt kilometrów, ale jest jeszcze autostop!
Jest 4 rano wychodzę za zewnątrz hostelu zatrzymuję taxi jadę na dworzec autobusowy Victory Liner jak się dowiedziałem tylko ta linia obsługuję trasę Manila - San Fernando Pampanga ( pamiętać aby podać Pampanga ponieważ bez tego jest to zupełnie inne miasto )
Taksówkarz aby dojechać na dworzec musiał omijać tłumy pielgrzymów idących pieszo ulicami Manili do Katedry na Wielki Piątek , Nagle patrzę a gościu jedzie pod prąd ponieważ ulice były pozamykane . Po 40 min wysiadam na dworcu płacę 250 Peso .
Dworzec Victory Liner jest mały ludzi też nie za wiele czeka trochę się zdziwiłem tak mnie straszyli a tu proszę pusto !
idę do kasy po bilet do San Fernando Pampanga autobus już czeka płacę ......... za 2 godz będę na miejscu
Wsiadam do autobusu i kolejne zdziwienie ja i 5 osób szok gdzie te tłumy ? Nie wiedziałem jeszcze że będą one na mnie czekać w San Fernando .
Ruszamy jest ciemno ulicami Manili nadal idą tłumy pielgrzymów ....ogarnia mnie dziwne uczucie jakbym uciekał z jakiejś oblężonej twierdzy autobus pomykał w zupełnie inną stronę co pielgrzymi .
Dochodzi 6 rano wita mnie wschodzące słońce San Fernado kierowca pokazuje abym wysiadł tutaj i dalej trycyklem do miejsca zwanym golgotą .
Już czekają na mnie trycyklowe i rowerowe aniołki nie dają mi odetchnąć pięknym porankiem błękitnego nieba .
Ogromna cisza jakby całe miasto gdzieś się udało pustki . Dowiaduję się że Wielki Piątek wszystkie sklepy markety itd.. nie pracują dzisiaj wszyscy mają dzień wolny .
Uzgadnia z rowerowym aniołem cenę dojazdu do Golgoty . 100 Peso trochę przychudawy anioł przestraszył się mojej wagi a na koniec miał chyba dosyć , sapał , dyszał cały spocony już 100 może 200 m przed golgotą powiedział do mnie jakby ostatnim oddechem OOK !
Trochę żal mi go było dałem mu 20 Peso free .
Golgota czyli 3 ogromne drewniane krzyże na nie wielkiej górze , znajduje w wiosce oddalonej od centrum 3 km .
To właśnie stad z tej wioski będą chodzić pokutnicy uliczkami wsi aż do centrum miasta pod Katedrę biczujący się .
Jestem na ogromnym placu przed górą z 3 krzyżami dochodzi 8 rano tłok ogromny zjeżdżają się telewizje całego świata CNN BBC Al Jazeera ...jest też podobno Martyna Wojciechowska z TVN .
Masa różnych namiotowych barów z jedzeniem , piciem , reklama na reklamie ... Smart , Globe to sieci komórkowe na Filipinach .
Stoją dwa ogromne namioty z punktami medycznymi .
Ludzie pomału schodzą się aby zająć dobre miejsce o godz 13 zaczynają się uroczystości .
Obok długi namiot z krzesłami dla VIP-ów niestety mnie tam nie będzie .
Ja natomiast wdrapałem się na ogromny podnośnik dla TV wchodzę widok jest Boski ale jazda myślę sobie będzie super nagle ..... z drugiego podnośnika jakiś skośnooki chińczyk z Chińskiej TV i 3 wypasionym ogromnymi kamerami , woła do mnie skąd jesteś ? ... po chwili namysłu odpowiadam z TVP ...... tylko ten mój mały aparat Panasonic Lumix DMC-LX7 mógł mnie zdradzić .
Słońce piecze zero chmur a oni... biczują się aż do krwi , chodząc po uliczkach San Fernando twarze mają zakryte chustami aby nie ukazywać zmęczenia , na głowie zielone łodygi palmy które na koniec pozistawiają albo kończąc pod katedrą albo wieszając krzyżach na golgocie .
Pokutnicy wychodzą ze swoich domów na ulice na boso , trzymając w dłoniach bat do biczowania . Długi na 1.5m linka na końcu której jest 25 szt 10 cm bambusowych patyczków .
Idąc uliczką zauważyłem że drzwiach jednego z domów wiszą nowe przygotowane do biczowania baty , koniecznie chciałem je kupić .
Początkowo odmawiali ale ja jak już coś bardzo chcę to to nie dupy we wsi , basta
Wyciągam 100 Peso kolego trochę się krępuje dodaję mu 50 i mówię ok ! słyszę ok .
I tak sobie potem pomyślałem ... że jednego pątnika dzisiaj na ulicach San Fernando będzie mniej uratowałem jego plecy przed ogromnym cierpieniem ale czy duszę ? tego już nie wiem .
Robiąc zdjęcia aparatem trzeba bardzo uważać aby przypadkowo nie zostać popryskany krwią od bata .
Kolega reporter z Filipin miał całą koszulkę w krwi szaleni są ci reporterzy ......
Tak samo wyglądały auta całe we krwi dziwnie uczucie .Przeciętnie każdy pokutnik biczuje się około 3 godz wyobrażacie to sobie 3 godziny chodzenia w 37 C upale kurzu nigdzie nie widziałem aby chociaż raz ktoś im podsunął wodę do picia Twardziele !
Pokutnicy chodzą albo osobno albo w grupach . Zobaczyłem dziwne zdarzenie otóż idzie sobie mały 10 letni chłopczyk w dłoni trzyma bat i zaczyna się biczować już widać na plecach małe rany a za nim matka , kochani to trwało może 10 sekund , nagle nie wiadomo skąd podchodzi dwóch panów z ochrony i zgania matką i dziecko do auta ona głupia trąba coś tam krzyczy.... oni proszę nie robić zdjęć , udało mi zrobić jedno .
Jak widzicie głupota ludzka nie zna granic dobrze że . reakcja była błyskawiczna .
Coraz bliżej godziny 13 na placu przy górze z trzema krzyżami w ogromnym upale czeka ponad 200 tyś ludzi z całego świata i ja spocony i czerwony jak burak dobrze że kapelusz mam na głowie no i wodę gdzie ktoś w butelce sprzedaje .
Widać jak pomału do golgoty prowadzą Jezusa wraz z Maryją . W tym roku Jezusa odgrywa filipińczyk który już po raz 11 z rzędu będzie naprawdę ukrzyżowany zastanowiłem się jak wyglądają jego dłonie .... wraz z nim ukrzyżuje się kolejne 14 osób .
Tuż za krzyżami są takie metalowe dyby ręce pokutnika rozciąga się wzdłuż i mocnym energicznym ruchem młotka wbija się w dłoń 15 cm gwoździe . Słuchać krzyki nie tylko tych pątników ale także przybyłych ludzi przyznam się że i mnie trochę poniosło i z zapartym tchem oglądałem mękę Pana Jezusa na Krzyżu .
Potem po trochu podnosili przybitego gwoździami do krzyża Jezusa i wtedy rozległy się krzyki płacze oni naprawdę ogromnie to przeżywali , tak bardzo że już teraz wiem czym dla każdego Filipińczyka jest wiara a szczególnie Wielki Piątek
Pomału musiałem opuszczać golgotę i San Fernando Pampanga miejsce które zapamiętam na zawsze , miejsce pełnego tabu , które przyciąga jak magnes co roku setki tysięcy ludzi z całego świata .
Wcale nie było łatwo opuścić to miejsce korki karetki na sygnale tłum upał kurz... przeszedłem 500 m poddałem się
Rowerowy anioł zabrał mnie do dworca Victory Liner .
Bałem się czy aby na pewno będzie powrotny autobus do Manili no był
Czekał na mnie i na innych pielgrzymów .
Tyle gadania wcześniej było że będzie problem z powrotem , a tutaj tak miła niespodzianka
Autobus nie był nawet w komplecie pasażerów do Manili .
Około 17.00 byłem już w Manili w dzielnicy Malate w okolicy Remedios Circle 300 m od mojego hostelu
Poszedłem na Mszę św Wielkiego Piątku , przywitały mnie tłumy ludzi przed i w samym kościele Matki Boskiej
Udało mi się jednak usiąść z przodu w ławce .
Zmęczony , opalony ale szczęśliwy że kolejny plan podróży udał się w 100 % .
Msza jak msza wyglądał zupełnie tak samo jak u nas tak więc nie będę się rozpisywał .
Potem jeszcze tylko na kawę z Wi Fi i kolejne pakowanie jutro trzeba wcześnie wstać samolot do Tagbilaran mam 7,30 a potem nareszcie w domu u przyjaciół do mojej małej wyspy Pamilcan
to tyle dobranoc do jutra .
Tagbilaran - wyspa Bohol, w drodze do mojego raju, czyli do małej Pamilacan.
Samolot linii Air Asia spokojnie wpłynął wręcz na rozgrzaną płytę lotniska Tagbilaran,
na wyspie Bohol.
Rok wcześniej byłem na tej wyspie, zwiedziłem ją i generalnie nie ma tutaj nic szczególnego, oprócz maleńkiej rajskiej wysepki Pamilacan, oddalonej 20 km od portu.
To wyspa pełna egzotyki z wiejskim klimatem, krowa, koza, czy świnia pod palmami,
to standard. W błękitnej wodzie pływają wszelakie ryby od nemo po ogromne nie tuńczyki, poprzez ośmiornice, delfiny, ale oprócz tych stworzeń najbardziej przyciągnęli mnie ludzie, moi przyjaciele, przy których czuję jak u siebie w domu, dlatego zawitałem w te rejony po raz drugi. Pamilacan ma kształt koła, obszar to 3km, a niej pięćset osób, kościół i ruiny twierdzy Magellana. Przybywając tutaj wierzyłem głęboko, że czekają mnie najpiękniejsze Święta Wielkanocne.
I tak wskoczyłem do trycykla, uzgodniłem cenę do Baclayon Port, stanęło na dwustu peso, tutejsze anioły- kierowcy zdecydowanie różnią się od tych natrętnych z Caramoan.
Baclayon Port - wsiadam w bankę i już za chwilę będę w raju
Podróż trwałą tylko dwadzieścia pięć minut i znalazłem się w porcie Baclayon.
Przed rozpoczęciem wyprawy, jeszcze w Bydgoszczy, uzgodniłem z Jojo, żeby jego wuj Enas i kuzyn Dexter odebrali mnie z portu i dostarczyli na wyspę. Już na brzegu czekali na mnie , co mnie bardzo uradowało, cieszyłem się z tego spotkania i perspektywy wspólnie spędzonych świąt.
Na drogę zakupiłem trzy browce Red Horse, to drugi browar po San Miquelu, była dziesiąta rano, a temperatura dochodziła do 28 stopni Celsjusza. I tak ruszyliśmy banką wprost na Pamilacan, w sumie dwie godziny drogi. Moi filipińscy znajomi po wypiciu piwka stali się bardziej rozmowni, Enas zazwyczaj małomówny, po kilku głębszych łykach zimnego piwka, zaczynali mówić nawet nieme ryby, syn Enasa Dexter też nie odbiegał w zachowaniu od ojca, podobni, szczerzy, mili, za to ich lubię.
Już coraz bliżej, na horyzoncie kiwały się zielone palmy i raził w oczy śnieżnobiały piasek, który odbijał się od błękitnej wody.
witajcie w raju :)
Pamilacan Island - Wielkanoc w raju powróciłem do swojego drugiego domu na święta Wielkanocne .
Na plaży, przy bungalow, w którym notabene mieszkałem rok temu, biegały i bawiły się dzieci, niektóre z nich kąpały się , a na mój widok śmiały się, coś tam do mnie mówiąc. Zapewne część z nich wiedziała o akcji „Twoje serce dla dzieci z Filipin”.
Przy plaży przywitała mnie Eliza, żona Enasa, przesympatyczna kobieta i cudowna kucharka, brakowało tylko na powitanie staropolskim zwyczajem chleba i soli, ale o tym opowiem nieco później. Wreszcie rozpakowałem się wziąłem prysznic, po czym już pod drzwiami czekał na mnie wesoła gromadka dzieci, każdy się przedstawił i padło pytanie „A co nam przywiozłeś?”, kocham taką dziecięcą szczerość, której tak nagminnie brakuje dorosłym, stąd tyle problemów w relacjach międzyludzkich.
Przybyłem na Pamilacan w Wielką Sobotę, postanowiłem rozdać dary we wtorek , ponieważ niektóre dzieci wrócą ze świat dopiero w niedzielę.
Na Filipinach nie celebruje się wielkanocnego poniedziałkowego śniadania, w ich hierarchii najważniejszy dzień tych świąt to Wielki Piątek, ( dzień wolny od pracy), następnie Wielka Sobota, wieczorna rezurekcja i Niedziela Zmartwychwstania, wtedy słychać w domach wesołe Alleluja. W tym roku święta zahaczyły też o wakacje, które trwają tutaj dwa miesiące, kwiecień i maj, to okres największego upału i suszy, czego skutki było widać na całej wyspie, już nie padało od ośmiu tygodni.
Po przywitaniu się z dziećmi pod drzwiami udałem się do Elizy, od razu zauważyłem odnowioną kuchnię, nie w tradycyjnym, europejskim znaczeniu, nie zobaczyłem nowej zabudowy, wypasionego sprzętu AGD, ani halogenowego oświetlenia, tutaj panują inne standardy. A mianowicie nowa kuchnia Elizy okazała się większa, nowe palenisko,
ściany z plecionego bambusa, też raziły swą świeżością, do tego nowa patelnia i żarówka energooszczędna. Uiściłem opłatę za pobyt na wyspie i tak za noc plus posiłki w 70 % frutti di mare, z błękitnego morza, zapłaciłem osiemset pięćdziesiąt peso, czyli sześćdziesiąt pięć zł. , w tym poranna i popołudniowa kawa oraz pływanie z delfinami i wyprawa na ryby.
Suma sumarum, o wiele taniej niż nad zimnym Bałtykiem, tylko bilet na Filipiny 1990 zł, fakt podróż długa, ale wypoczynek w tym raju chyba rekompensuje wszelkie niedogodności.
Wieczorem udałem się do kościoła na rezurekcję, mały niebieski kościółek był wypełniony po brzegi ludźmi, znalazłem miejsce pod ścianą.
Msza celebrowana tak samo jak u nas, z tymże ksiądz, który przypływa z Baclayon Port
z Katedry ( 1596r.) Niepokolanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, co jakiś czas wychodził na zewnątrz, nieco się ochłodzić, pomimo późnej pory, zbliżała się północ, w kościele było nadal gorąco i duszno, wiatraki chodziły pełną parą, ale to niestety nie pomagało, liczne białe, energooszczędne żarówki rozwieszone na kablach, nie pozwalały nam zasnąć.
Niedziela Wielkanocna
Obudziłem się około dziewiątej, po czym otworzyłem drzwi i piękne słońce w asyście z błękitem powitały mnie w tę Niedzielę Wielkanocną, a przede mną pusta jeszcze plaża, wysokie, zielone palmy, na których wiszą zielone lub już dojrzałe, żółto złote kokosy.
W kokosach robi się otwory wrzuca drożdże i jakieś może przyprawy, zamyka się i zostawia na palmie dwa tygodnie, następnie ściąga sie i już mamy młode jeszcze nieklarowne, pomarańczowe 3% winko kokosowe, zwane tutaj tubą. Ten trunek jest bardzo popularny na Filipinach zaraz przed lub po 80% ,a tak naprawdę 30% rumie (inny przelicznik), który tutaj kosztuje siedem złotych za 0,7l ,a smakuje, no cóż niezbyt rewelacyjnie, popitką do rumu jest Mirinda rzadko Cola.
Dzień wcześniej poprosiłem Elizę o przygotowanie śniadania wielkanocnego, spisała się na medal. Pod wiatą, na plaży, gdzie spożywałem posiłki, na stole przykrytym czerwonym obrusem, czekały na mnie: tatowa szynka wędzona, polskie kabanosy, słodkie bułeczki z ryżowej mąki, słoik dżemu malinowego domowej roboty mojej siostry, jajka na twardo, banany, czekolada Wedel, jajeczka czekoladowe, filipińska wołowa kiełbasa z puszki, mango. Gorący kubek żurek oraz żubrówka i pisanka z maleńką poświęcona palemką w Polsce.
Na Filipinach nie święci się pokarmów, nie ma tradycji święconego, nie składa się życzeń, co mnie nieco zasmuciło, ale wszędzie słychać wesołe Alleluja, i Tagay! Tagay!, czyli
Na zdrowie!
Zasiedliśmy do uroczystego śniadania, Enas wraz ze swoimi bliskimi i ja, wędrowiec z dalekiego kraju, przełamaliśmy się chlebem, podzieliłem jajko i symbolicznie poczęstowałem moich współbiesiadników, co ich bardzo zaskoczyło. Wyjaśniłem im polską tradycję wielkanocną, zapewne było to dla nich egzotyczne, tak samo jak dla mnie Wielkanoc w takiej słonecznej, wręcz rajskiej scenerii. Po sytym świątecznym posiłku zaproponowałem po kieliszeczku polskiej wódeczki, na początku kręcili nosami, że za mocna, ale po następnych kolejkach przyzwyczaili się.
Poniedziałek Wielkanocny
Lany Poniedziałek to powszechnie kultywowana tradycja w naszym kraju, w regionie kulturowym, niestety nie na Filipinach. To normalny dzień pracy, świętowanie kończy się w niedzielę, stąd takie zdziwienie moich znajomych, że w Polsce to dzień wolny, głęboko zakorzeniony rytualnie.
Tradycji musi stać się zadość, jest lany poniedziałek , to śmigus dyngus, taką przyjąłem dewizę, ruszyłem na poszukiwania jakiejś rózgi z brzózki, tylko tutaj nie rosną brzozy, no cóż pozostała mi tylko palma obskubałem liście i łodyga z palmy idealnie nadawała się na dyngusa …
Wyłuskałem im słowami na czym polega nasza tradycja, dopadłem do beczki z letnią wodą i tak lepiej, bo nie była zimna czy lodowata zależy od naszej aury pogodowej.
Mieszkańcy muszą dostarczać słodką wodę 20 km z Baclayon, to wielki problem, ale widać było, że radzą sobie z tą niedogodnością. Zademonstrowałem na czym polega śmigus dyngus, przy czym było mnóstwo śmiechu, oblewałem dzieciaki wodą, aż kulali się na wyschniętej trawie, zaczęli oblewać się nawzajem. Jeszcze raz spróbowałem im wytłumaczyć istotę tego wielkanocnego obrzędu, że to chłopcy oblewają dziewczynki, zaskoczyli, ale po chwili znudziło ich to zajęcie i ruszyli pluskać w morzu, no cóż, co kraj, to obyczaj, a może raczej klimat, mogliby powiedzieć za byłą panią minister „sorry, taki mamy klimat…”.
Wieczorem powędrowałem do małego rodzinnego sklepiku, w którym sprzedaje sympatyczna, starsza pani Rozalia. Poczułem się jak na wsi prl- owskiej , taki mały GS, pod wiatą siedzieli tubylcy i dzieci, jedni piją piwo lub rum, w zależności od zasobów pieniężnych i potrzeb, inni palą papierosy, sprzedawane na sztuki, a dzieciaki w kółko kupują cukierki, chipsy, można też nabyć żyłkę na ryby.
Dołączyłem do towarzystwa przysklepowego, bardzo miło mnie przyjęli, puścili muzykę, ja zaś zapodałem z mojego smartphona znaną wszystkim obecnym piosenkę zespołu April Boy
pt. „ Esperanza”, jakże dopasowana o świątecznego klimatu, bowiem to święta nadziei, esperanza jest nieodłącznym elementem tego czasu, do tego piwko i jest nam wesoło, Alleluja! w muzyce, w nas, we wszystkim i wszędzie.
Wtorek
Nie pospałem zbyt długo, dzieci już od ósmej zerkały przez okno i dopytywały kiedy rozdam dary z Polski, zjadłem syte śniadanie, był omlet, ryż, jakaś konserwa z wołowiny, dwa banany i mango. Enas z Elizą rozstawili na plaży dwa stoły, przykryte zielonym obrusami, położyłem na stole flagę mojej Bydgoszczy; mur z blankami z bramą i trzema basztami wszystko spowite w barwach mojego miasta czyli, białym, czerwonym i błękitnym, a obok łopotały na minimalnym wietrze dwie flagi z polskim godłem, jedna zeszłoroczna i druga, którą przywiozłem tym razem. Przy tak przygotowanym stanowisku przystąpiłem do rozdawania darów z Polski, dzieci przybywało coraz więcej, na pomoc przybyła mama Jojo, nauczycielka ze szkoły na wyspie. Ta miła pani opowiedziała dzieciom, że te wszystkie rzeczy zebrały dzieci z polskich szkół, przedszkoli oraz przygotowały świąteczne kartki. Musiałem użyć gwizdka, żeby poskromić tę dziecięcą gawiedź, wtedy uformowała się regularna kolejka do mojego stanowiska. Na pierwszy ogień poszły kartki, prawdziwe, z zajączkami, jajkami, co zr
Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Co warto zwiedzić?
Pamilacan , Palawan, Bpohol , Caramoan Islan
Komentarze:
Jack 2015-12-07 | Imponująca relacja-gratuluję, z przyjemnością ja przeczytałem. |
Antenka 2015-12-05 | Piękna opowieść i czekam na zdjęcia i cd. Pozdrawiam :) |