Rewolucja w Egipcie, jest już dawno za nami, ostatnio jednak niepokoje znowu narastają. Jak ma się to do osób pracujących tam na miejscu? Stanowisko rezydenta biura podróży pozwala na spotykanie wielu ludzi, poznanie obcej kultury i realiów panujących w miejscu pracy. Zawód ten przynosi niesamowite doświadczenia. W mojej „karierze” jednym z nich była rewolucja.
Kiedy przybyłam do Egiptu i rozpoczęłam pracę rezydenta w kwietniu 2009 roku w całym Sharm el Sheikh dało się odczuć ogromny szacunek do ówczesnego prezydenta - Hosni Mubaraka. Wyjeżdżając z lotniska rzucała się w oczy ogromna tablica witająca turystów w mieście Mubaraka. Na ulicach można było dostrzec ogromne fotografie głowy państwa, a jeden z meczetów został nazwany jego imieniem. To tutaj, w Sharm el Sheikh, miał on swoją rezydencję, gdzie spędzał czas wolny. Złościły mnie częste korki na drodze, które były wywołane przejazdem prezydenta z lotniska do rezydencji (często tamowano ruch na dobre pół godziny, żeby zapewnić sprawny i bezpieczny przejazd tej najważniejszej w Egipcie osobie). Egipcjanie znosili tę niedogodność cierpliwie - uśmiechnięci, wyluzowani, szczęśliwi pomimo licznych trudności życiowych. Przechodziła mi przez głowę często myśl, że Polacy są zupełnie inni (pod każdym względem). No np. jeśli chodzi o stosunek do prezydenta, którego w naszym kraju często się krytykuje/krytykowało.
Podczas dłuższych i bardziej szczerych rozmów wychodziło jednak na jaw, że ta „miłość” do prezydenta nie jest do końca prawdziwa. Niewątpliwy szacunek był wywołany czymś w rodzaju wychowania i norm społecznych. Prawda jednak była taka, że w głębi serca Egipcjanie mieli żal do niego. Od długich lat rządził w państwie, ale niestety wszystko co dobre dla niego zrobił miało miejsce jedynie na początku rządów. Zapewnił pokój, przyczynił się do rozwoju turystyki, ale nie był czuły na biedę, w której żyje społeczeństwo. Nie robił nic, co mogłoby poprawić dolę zwykłych, prostych ludzi. Chalid al Chamisi w swojej książce o taksówkarzach z Kairu znakomicie obrazuje problem. To właśnie była przyczyna rewolucji w styczniu 2011 roku. Kto jednak by się spodziewał, że po dwudziestu latach Egipcjanie obudzą się i otwarcie sprzeciwią Mubarakowi?
Około czwartej nad ranem w dzień wybuchu rewolucji spotkałam na lotnisku swojego kolegę o imieniu Mido, który leciał na parę dni do stolicy. Nie zdradził mi wtedy celu swojej podróży, ale kilka godzin później wszystko było jasne - przyłączył się do rewolucji. Zupełnie nie spodziewałam się, że coś takiego wydarzy się w tym kraju. Nie spodziewali się tego również liczni moi egipscy koledzy. Były w prawdzie kilka dni wcześniej zamieszki w Kairze, ale przecież to normalne jak na ten kraj. Czytałam też informacje o rewolucji w Tunezji, która miała miejsce niewiele wcześniej, ale nie skojarzyłam, że coś podobnego może wydarzyć się też i w Egipcie. Opisy ewakuacji turystów z destynacji w Tunezji, które wyczytałam w internecie były dramatyczne, przerażające. Nie mieściło mi się w głowie, że przejdę przez to samo.
Gdy wybuch rewolucji stał się faktem, o czym doniosły media, nastroje w miejscach turystycznych nie były specjalnie napięte. Egipcjanie w kurortach dziwili się, trochę obawiali, ale również przepełniała ich radość i wiara w lepsze jutro! Nagle okazało się, że wszyscy jak jeden mąż nienawidzą Mubaraka. Prowadząc z nimi przez kolejne dni rozmowy można było jednak dostrzec zmiany w sposobie myślenia jednostek. To była trudna do oceny sytuacja, bo nikt nie wiedział, co przyniesie kolejny dzień buntu. Czy prezydent się podda? A może twardo będzie stać na swoim stanowisku i w kraju nic się nie zmieni? A może będzie jeszcze gorzej? Czy walka ma sens? Czy rewolucjoniści wytrzymają? Ludzie martwili się o swoje rodziny, które mieszkały w Kairze. Mój znajomy miał mieszkanie tuż obok placu Tahrir, które podczas pierwszego tygodnia zamieszek zostało spalone. Kogoś innego okradziono. Chaos w stolicy był okropny, młodzi ludzie codziennie tracili życie w imię ojczyzny, w szpitalach przybywało ciężko rannych.
Na każdym programie telewizyjnym podawano tylko i wyłącznie informacje o rewolucji. Przedstawiane obrazy były przerażające - przemoc, krew, bieda! Takie same materiały puszczała też i polska telewizja, co spowodowało strach rodzin wczasowiczów. Tymczasem w kurortach turyści nie odczuli zamieszek i dziwiły ich telefony zmartwionych rodzin. Gdyby nie informacje z kraju pewnie większość nie zdawałaby sobie sprawy z tego co się dzieje. Niektóre rodziny jednak umierały ze strachu przez długie godziny, zanim usłyszały zdziwiony głos wczasowiczów w słuchawce. Niestety wraz z wybuchem rewolucji pojawiły się problemy z połączeniami telefonicznymi i internetowymi. Brak internetu i łączności telefonicznej miały posłużyć jako utrudnienie życia rewolucjonistom. Cóż to właśnie dzięki facebookowi Egipcjanie skrzyknęli swe siły do działania! Kiedy moja siostra po wielu próbach w końcu dodzwoniła się do mnie nie mogła uwierzyć, że nie siedzę w jakiejś piwnicy modląc się o życie. Moje zachowanie było zupełnie odwrotne. Kiedy zadzwoniła, akurat wyciągałam wraz koleżanką biednego, brudnego i chorego psa, który zaklinował się w komórce. Bardziej niż na rewolucji skupiałyśmy myśli jak szybko dowieść go do weterynarza. Ten przykład dowodzi, że w mieście było bezpiecznie. Oczywiście prosiliśmy turystów (zapobiegawczo) o pozostanie na terenie hoteli (które są przecież strzeżone). Wycieczki fakultatywne ze względów bezpieczeństwa zostały odwołane. Potwierdziliśmy też numery telefonów do wszystkich na wypadek ewentualnej potrzeby pilnego kontaktu. Śmieszyło nas jednak to, co działo się w mediach. Szczególnie polskich! Dziennikarze ze znanych stacji telewizyjnych dzwonili do nas prosząc o informacje, a czołowy polski polityk publicznie zapewnił powrót wszystkim rodakom do kraju - nawet samolotami rządowymi!
Dopiero po paru dniach w Sharm el Sheikh dało się odczuć oznaki rewolucji. Nie były one jednak zauważalne dla turystów. Jakie to oznaki? Po pierwsze pustoszały ulice. Turyści opuszczali Egipt, a osoby pozostające do końca swych wczasów nie wychodziły poza hotele. Przyznam, że przykro mi było patrzeć jak moja ukochana ulica IL MERCATO wieczorową porą jest absolutnie spokojna, a parking całkowicie pusty. To było zupełnie niepodobne do tego miejsca. Kolejną oznaką rewolucji był deficyt benzyny. W samym Sharm el Sheikh jest sporo stacji benzynowych, ale tym razem były one zwyczajnie zamknięte. To potworna sytuacja, bo na co dzień tamtejszymi ulicami pojazdy bez ustanku przeciskały się w agresywny sposób. Tymczasem złapanie taksówki graniczyło z cudem, a jeśli już cud się zdarzył to kurs był drogi niemal jak złoto. Od czasu do czasu dostarczano niewielkie ilości benzyny do kurortu i wtedy wszyscy poinformowani wsiadali prędko w auta i jechali na konkretną stację. Niestety nie mogli tankować do pełna, a jedynie 20 litrów na samochód. Dodam, że w kolejkach po cenne paliwo stało się nawet po trzy godziny. Dla mnie najgorsze było przepychanie się samochodami i walka o miejsce w kolejce - sentymentów z egipskimi kierowcami nie ma! Ubytki w dostarczaniu produktów konsumpcyjnych dawało się odczuć na każdym kroku. Ludzie jak opętani robili zakupy w supermarketach. Na pułkach przez dobre kilka dni nie było mięsa, konserw, jogurtów, serów itd. Wykupiono też karty doładowujące do telefonów, a w fast foodzie można było zamówić tylko trzy rodzaje hamburgerów (choć normalne menu zawiera ich dziewięć). Managerowie hoteli informowali, że za parę dni nie będzie wystarczającej ilości jedzenia i innych podstawowych produktów. To byłby spory problem!
Strach o własne bezpieczeństwo odczułam właściwie tylko jeden raz podczas tej rewolucji. Otóż koledzy z którymi współpracowałam nieoczekiwanie wpadli do biura oznajmiając, że mam natychmiast zabrać komputer oraz pieniądze z sejfu i schować się u nich w mieszkaniu. Beduini zapowiedzieli podobno jakieś akcje - zamieszki. Tak naprawdę nic się nie wydarzyło. Był to fałszywy alarm, ale skończyło się na tym, że do końca pobytu w Egipcie chodziłam z całą gotówką w torbie!
Ostatecznie centrala biura zdecydowała o ewakuacji ze wszystkich destynacji w Egipcie. Decyzja była wywołana naciskami społecznymi, a nie rzeczywistym zagrożeniem. Oczywiście zamiast rządowego samolotu przyleciał po nas specjalny samolot charterowy. Podróż była wyjątkowo niekomfortowa ponieważ turyści kompletnie nie odczuwali potrzeby opuszczania destynacji we wcześniejszym terminie. Czuli się wręcz oszukani, okradzeni z kilku dni wczasów. Dodatkowo lot nie był bezpośredni. Rozgoryczenie wśród wczasowiczów było ogromne.
Opuszczałam Egipt z dużym smutkiem, żalem, przerażeniem. Nie wiedziałam, co będzie dalej! Nie martwiłam się o turystów, o biuro, o utratę swego zatrudnienia! Było mi strasznie przykro ze względu na moich fantastycznych egipskich przyjaciół. Brak turystów oznaczał dla nich brak pracy, brak pieniędzy, brak perspektyw. Wielka niewiadoma i przeczucie, że będzie im straszliwie ciężko. Oni nie mogą tak po prostu z dnia na dzień rzucić wszystkiego i wyjechać do innego kraju, a tam rozpocząć nowe, lepsze życie. Mają rodziny, zobowiązania. Sytuacja naprawdę wydawała mi się być fatalna. Na szczęście już po trzech miesiącach wróciłam wraz z turystami. Sharm el Sheikh zaczął powoli przyjmować turystów i z każdym tygodniem było ich więcej i więcej. Jednakże sytuacja zmieniła się. Kurort jest inny. Generuje inne pieniądze, świadczy inny serwis, posiada inną atmosferę. Ludzie są zmartwieni, ale jednocześnie bardzo dumni! Dziś nie wyobrażam sobie, że to co miało miejsce w styczniu 2011 roku mogłoby się nie wydarzyć.
Brak komentarzy. |