Delta Orinoko to niezliczona ilość dzikich kanałów tworzących rozlewisko wśród bujnej roślinności wiecznie zielonej dżungli. Miejsce to, będące domem indiańskiego plemienia Warao i tysięcy gatunków zwierząt przyciąga jak magnes turystów spragnionych kontaktu z nieskażoną przez człowieka naturą.
Tucupita
Tucupita, w której zaczynamy podróż po Delcie Orinoko, założona w 1920 roku jako misja kapucyńska to dziś niewielkie, choć i tak największe w regionie, miasto portowe. Niewiele tu atrakcji; czekając na łódkę można przespacerować się pomiędzy niskimi, kolorowymi domkami, usiąść w palmowym cieniu na nadrzecznej promenadzie lub zjeść typowy wenezuelski obiad w jednej z nielicznych tawern.
Pierwsze spotkanie z mieszkańcami dżungli
W końcu nadchodzi ustalona godzina i ruszamy do przystani. Tam czeka już Juan, który zawiezie nas motorówką do obozu. Płyniemy szerokim kanałem Manamo, drugim co do wielkości dopływem tworzącym Deltę Orinoco. Pogoda kapryśna, jak to na koniec pory deszczowej przystało - po pierwszych piętnastu minutach w łodzi jesteśmy przemoczeni do suchej nitki. Na szczęście po chwili zza chmur wychodzi przypiekające momentalnie słońce i zaraz zaczynamy marzyć, żeby może jednak z powrotem zaszło. Mijamy ostatnie zabudowania Tucupity, brzegi porasta gęsta roślinność namorzynowa i tropikalne drzewa. Gdzieniegdzie widać tradycyjne osady Indian - drewniane wiaty z podwieszonymi nisko nad ziemią kolorowymi hamakami, w których beztrosko bawią się dzieci. Nagle Juan robi ostry zwrot i wyłącza silnik. Pokazuje nam araguato - wenezuelską odmianę wyjców; duże, czerwono-pomarańczowe małpy skaczące zwinnie po drzewach i guacharaca- skrzekliwe ptaki z barwnym pióropuszem przypominające bażanty. Przepływamy obok kolejnych indiańskich palafitos - chat na palach i po niecałych dwóch godzinach wpływamy w wąską odnogę rzeki - kanał Cocorujana, przy którym umiejscowiony jest nasz obóz.
Obóz w sercu dziczy
Obozowisko składa się z kilkunastu drewnianych chatek na palach. Każda z nich ma swój pomost połączony z głównym chodnikiem, dach z liści palmowych i siatki zamiast okien. W środku, nad łóżkami wiszą moskitiery chroniące przed niemile widzianymi gośćmi (malarycznymi komarami, rzekotkami, jaszczurkami i wężami), a z prysznica leje się brunatna woda z rzeki. Przez większość czasu nie ma prądu - tylko wieczorami do odgłosów dżungli dołącza miarowe buczenie agregatu prądotwórczego. Szczęście nam dopisuje - tej niesamowitej, bajkowej scenerii nie musimy z nikim dzielić - sezon turystyczny zacznie się dopiero pod koniec miesiąca, spacerujemy więc sami po pomostach, wypatrujemy dzikich mieszkańców dżungli, fotografujemy podwieszone na palmowych gałęziach gniazda wikłaczy i wsłuchujemy się w odgłosy selwy. Robi się późno, dziś czeka nas już tylko krótka wycieczka do szerokiego rozlewiska kanału Manamo zwanego basenem Orinoko i podziwianie pięknego, różowego zachodu słońca ponad tropikalnym lasem.
Noc w selwie
Po powrocie do obozu pozostaje już tylko degustacja narodowego napoju Wenezueli - aromatycznego rumu w wersji cuba-libre (coca-cola jest wszędzie) i pakujemy się pod moskitiery. Noc w samym środku dżungli jest niesamowitym przeżyciem. Odgłosy tropikalnego lasu nie pozwalają zasnąć, co chwila odzywają się coraz to inne ptaki, a o piątej rano koncert dają poznane już wcześniej wyjce - już wiemy, skąd pochodzi nazwa tych czerwonych małp. Po obudzeniu się muszę przyznać, że rozwieszona nad łóżkiem moskitiera rzeczywiście się przydała - na siatce przy mojej twarzy siedzi zielona rzekotka - nie koniecznie chciałabym dzielić z nią łóżko. Przed domkiem na wysokim drzewie siedzi ogromny sęp i rozpościera leniwie skrzydła, słychać śpiew papug. Chłopcy, jak się okazuje już dawno na nogach; przecierając w półśnie oczy spotykam ich na pomoście, gdzie rozbijają pożyczonymi od gospodarzy maczetami orzechy kokosowe.
Z kijem na piranie
Po szybkim śniadaniu wsiadamy do łodzi. Ze zdziwieniem stwierdzamy, że woda w kanale płynie w inną stronę, niż wczoraj. Okazuje się, że prąd zmienia się tu dwa razy dziennie - zależnie od poziomu wód. Rzeka niesie ze sobą kępy liści przypominających lilie wodne; podobno roślina ta oczyszcza swoimi długimi korzeniami wodę z mułu i szczątek roślin, a niekiedy stanowi kryjówkę dla pływających pod nimi małych kajmanów baba. Ruszamy w drogę; dziś czeka nas cały dzień w łodzi. Wypływamy na wody basenu Orinoko i wybieramy wąski kanał płosząc przy okazji stado białych czapli i kilka tukanów. Mijamy niewielkie skupisko palafitos otoczonych murem z łupin orzechów kokosowych. Okazuje się, że mieszkający tam Indianie rozłupują skorupy i wycinają ze środka biały miąższ aby sprzedać go na wiórki kokosowe w Tucupicie.
Naszym przewodnikiem jest Antonio, urodzony w okolicach Tucupity Indianin z plemienia Warao. Wydaje się, że zna tu każdą roślinę i potrafi nazwać każde zwierzę. Przy brzegu zrywa niepozorny zielony pąk, który po otwarciu rozkwita na czerwono - to kwiat wodnego kakaowca - ślubny symbol Warao. Płyniemy dalej wypatrując czerwonych wyjców i skrzeczących w namorzynach guacharacas. Cumujemy przy brzegu - czeka nas kolejna atrakcja - łowienie piranii. Każdy z nas dostaje w roli wędki kij z przywiązanym do niego sznurkiem zakończonym wygiętym w hak drutem i kawałek mięsa. Piranie łowi się przy brzegu, tam, gdzie nurt nie jest zbyt szybki. Uderzamy wędkami w wodę imitując szamoczącą się ofiarę. Po kilkunastu minutach posuchy ratujemy honor ekipy i w łodzi lądują trzy piranie. Z dumą myślimy o przyrządzeniu zdobyczy na kolację. Jak się później okazuje, nasze marzenia o rybnej uczcie pozostają płonne - okazy były tak małe, że kucharka wyrzuciła je psom...
Survival w dżungli
Kolejną atrakcją jest obiecany spacer po dżungli. Zakładamy więc wypożyczone w obozie kalosze i pod przewodnictwem Antonia schodzimy z pokładu. Przedzierając się przez gęstwinę przewodnik toruje sobie drogę maczetą i po chwili pokazuje nam termitierę - ogromną narośl stworzoną z przeżutej celulozy przez tropikalne mrówki. Podobno termity zastępują Indianom viagrę, brednia dla turystów, czy nie - wszyscy zgodnie próbują mrówek. Dalej widzimy rozłożyste korzenie drzewa balsy - jego miękkie i sprężyste drewno, które jest dwa razy lżejsze od korka świetnie nadaje się na rzeźbione przez Indian figurki i czółna. Antonio pokazuje nam krwawiące drzewo, które po nacięciu maczetą puszcza czerwonawy sok i drzewo mleczne, z którego nacięć leje się biały płyn. Dowiadujemy się też jak przetrwać bez jedzenia i picia w dżungli - wodę znajdujemy w lianach, a pożywić można się palmitos, młodymi i smacznymi pędami palmy. Pogryzieni przez setki krwiożerczych komarów wracamy do łodzi stawiając ostrożnie stopy w bagnistym terenie.
Spotkanie z Indianami
Pora na zapowiedzianą wizytę w wiosce Indian Warao. Plemię to jest nieodłącznie kojarzone z terenami nadrzecznymi. Nazwa Warao oznacza mieszkańców wód lub ludzi z łodzi. Indianie zajmują się przede wszystkim rybołówstwem i myślistwem. Rzeki zamieszkują głównie piranie i smaczne lau lau, ryby z gatunku sumowatych, w lasach natomiast populacja kapibar i aguti z pewnością została mocno przez Indian przetrzebiona. Głównym składnikiem ich diety jednak jest palma moriche - maurycja giętka. Jada się jej owoce, uprzednio mocząc w wodzie, aby dało się przekroić twardą łupinę. Jadalne jest też wnętrze pnia palmowego, z którego otrzymuje się skrobię, pnie te zamieszkują także ogromne białe larwy, które, po oderwaniu twardej główki stanowią świetne źródło białka. Z moriche robi się również pierogi, a z włókien drzewa wyplata się chinchorros - cienkie siatkowe hamaki, nie bez powodu więc Warao nazywają je drzewem życia. Ciekawa także jest struktura socjalna plemienia; po ślubie pan młody staje się odpowiedzialny za utrzymanie teściów, których zaprasza pod swój dach, choć głową nowej rodziny pozostaje ciągle ojciec panny młodej. Odporni na działania katolickich misji Warao nadal odwołują się do własnych bóstw i kierują się radami szamanów.
Indianie witają nas w wiosce i, jak to zwykle w turystycznych regionach bywa, wyciągają zrobione przez siebie figurki z balsy, bransoletki i korale z nasion. Negocjacje prowadzą dzieci znające ze szkoły hiszpański lepiej, niż ich rodzice porozumiewający się między sobą w języku Warao. Widać, że nie do końca znają wartość pieniądza i nie rozróżniają za bardzo banknotów. Chętnie za to ustawiają się do zdjęć i ze śmiechem oglądają się na wyświetlaczach aparatów.
Wypływamy z powrotem na basen Orinoko. Antonio przekonuje nas, że dla piranii jest tu za głęboko i możemy się bezpiecznie wykąpać. Długo nie trzeba było nas namawiać - wyskakujemy z łodzi do brunatnej, ciepłej wody. Ochłoda słaba, no ale nie codziennie można kąpać się w Delcie Orinoko!
Oko w oko z wężem
Program dnia jest mocno napięty, więc po szybkiej kolacji w obozie znów wsiadamy do łódki i wypływamy na nocne łowy. Jeżeli dopisze nam szczęście będziemy mogli zobaczyć kajmany i węże. Antonio zostaje sternikiem, a na dziobie siada José trzymający w rękach mocny reflektor. Płyniemy w kompletnej ciemności i ciszy, wyglądając bezskutecznie błyszczących ślepiów kajmanów. José prześlizguje po drzewach światło reflektora. Tam! - krzyczy, a my próbujemy zrozumieć, o co mu chodzi. Podpływamy na drugi brzeg, w miejsce, które wskazał przewodnik. Dalej nic nie widzimy... Dopiero, gdy Antonio rozgarnia gałęzie, na konarze ponad nami ukazuje się brązowy wąż dusiciel. Obserwujemy ze zdziwieniem jeszcze kilka takich sztuczek w wykonaniu José, nie znajdując jednak ani jednego kajmana. Mimo wszystko zadowoleni i pełni podziwu dla tropiciela wracamy do obozu i kontynuujemy degustację lokalnych trunków.
Różowe delfiny
Następnego dnia znów z łóżek zrywają nas (a raczej, jak się później okazuje tylko mnie) wrzaski wyjców. Chłopcy już od świtu stoją z wędkami na pomoście licząc, że może chociaż na śniadanie spróbujemy jak smakują piranie. To jednak zdarzy się dopiero na Los Llanos, ale to zupełnie inna historia. Tymczasem już spakowani czekamy na Juana i pakujemy się do łódki. Żegnamy się z urokliwym obozem, Antoniem i José i ruszamy do Tucupity podziwiając po drodze wyskakujące ponad taflę wody inie - różowe słodkowodne delfiny i pławiące się w wodzie stada bydła.
Stawiając stopy na stałym lądzie zgodnie stwierdzamy, że wbrew obawom, trzy dni w łodzi w tym niesamowitym miejscu z pewnością nie były nudne.
Brak komentarzy. |