Wygrzewające się w słońcu kajmany, ospałe z przejedzenia anakondy, słodkowodne różowe delfiny, zwinne kapibary i ogromne mrówkojady - wszystko to można zobaczyć w jednym miejscu - na unikalnych równinach Los Llanos w Wenezueli, gdzie bogactwo przyrody uzupełnia niesamowita gościnność mieszkańców.
Niekończąca się sawanna
Los Llanos to unikalny na skalę światową ekosystem położony w dorzeczu Orinoko na terenie Kolumbii i Wenezueli. Niekończącą się równinę porasta sawanna będąca siedliskiem niezliczonej ilości zwierząt i tysięcy ptaków. Gwarantowane jest tu spotkanie z kajmanem, kapibarami, pekari i mrówkojadem, a szczęśliwcy mają szansę wypatrzyć groźną anakondę. Region ten zmienia się diametralnie w zależności od pory roku - od grudnia wody zaczynają opadać, w porze suchej, trwającej do lipca łatwiej jest wytropić zwierzęta gromadzące się przy pozostałych wodopojach, w porze deszczowej z kolei można zwiedzać Los Llanos również z łódki podpływając blisko do kajmanów i podziwiając akrobacje słodkowodnych delfinów. Raj dla przyrodników jest także domem dla llaneros, południowoamerykańskich kowbojów przywykłych do surowego życia, słynących z odwagi i legendarnej wręcz gościnności oraz wyśmienitej tradycyjnej kuchni.
Rancho Grande
W końcu, po przejechaniu niemalże całego kraju w poprzek dojeżdżamy do niewielkiego rancza położonego wśród bezkresnych pól nad rzeką Guaritico. Czeka na nas kilka niewielkich bielonych budynków krytych palmowymi liśćmi, duży stół do wspólnych posiłków pod zadaszeniem i wiata z hamakami z widokiem nad rzekę - tylko i aż tyle. Po dwóch intensywnych tygodniach spędzonych na eksploracji Delty Orinoko, wycieczce pod Salto Angel i trekkingu na magiczną Roraimę, Rancho Grande położone na łonie wspaniałej przyrody wydaje się być idealnym miejscem na odpoczynek. Na dodatek ranczo to było pierwszym na tym terenie, które zaczęło zapraszać turystów i jako jedno z niewielu położone jest bezpośrednio nad wodą, a don Ramón jako urodzony llanero zna okolicę jak własną kieszeń i jest doskonałym przewodnikiem.
Safari na ciężarówce
Po przyjeździe mamy chwilę na rozpakowanie się, wybranie hamaków, w których będziemy spali i wypędzenie kilku nietoperzy z naszego domku. Omaira, żona Ramóna podaje tradycyjny obiad llaneros - carne en vara - specjalnie pieczone na wolnym ogniu w piecu na drewno mięso wołowe i wieprzowe, ryż, caraota - czarną fasolę, jukę i tostónes - smażone zielone banany. Po posiłku zalegamy na chwilę w hamakach. Po drugiej stronie rzeki na gałęziach wyleguje się leniwie ogromna iguana, na podmokłych brzegach stoją dostojnie białe czaple dzielące skrawek zielonej trawy ze stadkiem kapibar.
Don Ramón odpala silnik terenowej ciężarówki, razem z Brito, jego małym synem i Antonio, nastolatkiem szkolącym się na przewodnika ładujemy się na pakę samochodu. Jedziemy zobaczyć z bliska rozległe podmokłe łąki, z których słynie Los Llanos, mamy nadzieję na wytropienie zamieszkujących ten teren zwierząt. Kapibary, największe na świecie gryzonie przestraszone hałasem sprawnie nurkują do wody, na podmokłych terenach pasą się setki białych krów zebu, niezliczone ilości ptaków przelatują nad sawanną, przez drogę przebiegają pekari. W końcu stajemy oko w oko z najbardziej wyczekiwanym mieszkańcem równiny - kajmanem. Szczerzące złowrogo zęby gady wygrzewają się na drodze i leniwie usuwają się na pobocze. Ramón obiecuje nam bezkrwawe łowy krokodylich kuzynów - jednak gdy tylko zbliża się do któregoś z nich, ten szybko chowa się wśród traw. Nagle Antonio wbiega w wysoką trawę porastającą sawannę i po chwili zamiast chłopca z gęstwiny wyłania się ogromny mrówkojad! Zwierzę pozuje chwilę do zdjęć, po czym wraca do bezpiecznej kryjówki. Co ciekawe, w Wenezueli nazywa się go oso palmero - palmowym niedźwiedziem ze względu na przypominający liść palmy ogon. Podmokłe łąki ciągną się jak zielony dywan po horyzont, wokół ani śladu człowieka i cywilizacyjnego hałasu- raj na ziemi. Razem z zachodem słońca wracamy na ranczo. Upał wydaje się wzmagać, zasilane bateriami słonecznymi żarówki podwieszone nad stołem przyciągają niewyobrażalne chmary latających, skaczących, pełzających i biegających owadów. Szybko dopijamy więc aromatyczny, choć ciepły wenezuelski rum i układamy się w hamakach kontynuując nierozstrzygnięty dotąd konkurs - komu uda się przespać noc na brzuchu.
Przygody na łodzi
Rankiem, po pysznym śniadaniu wskakujemy do drewnianej łódki i ruszamy na podbój Los Llanos z wody. Płyniemy przez wąskie kanały rozglądając się za szybkimi kapibarami i małymi czarnymi żółwiami. Co rusz migają nam wystające ponad taflę wody ślepia kajmanów, ogłuszają krzyki kolorowych papug. Nagle Ramón gasi silnik i cumuje łódź w zaroślach. Nad nami na gałęzi wyleguje się anakonda! Okaz niezbyt wielki i w ogóle nieruchawy - prawdopodobnie bardzo najedzony ale i tak widok tego niebezpiecznego węża z bliska robi wrażenie.
Wpływamy do szerokiej odnogi rzeki, przed nami płoszone odgłosem silnika inie - różowe słodkowodne delfiny wyskakują ponad wodę, na brzegach zastygłe w bezruchu złowieszcze kajmany pozują do zdjęć. Nagle Ramón daje sygnał Antoniowi - ten bez namysłu wskakuje w ubraniu i butach do brunatnej wody i po zaciekłej walce wypływa trzymając triumfalnie w dłoniach ogromnego żółwia mata-mata. Imponująca rozmiarem brązowa skorupa wygląda jak rzeźbiona, długa szyja pokryta wypustkami skórnymi wygląda, jakby porastały ją glony, a głowa z długim ryjkowatym nosem ma charakterystyczny trójkątny kształt. Charakterystyczny jest też smród wydawany przez zamieszkujące dno rzeki zwierzę - po szybkich oględzinach wypuszczamy żółwia z powrotem na wolność.
Czas wracać - słońce robi się coraz ostrzejsze, doskwiera straszny upał. Jak na nieszczęście silnik nie chce odpalić. W łodzi nie ma wioseł, są tylko długie tyczki służące do sterowania - zupełnie nieprzydatne na głębokiej wodzie. Ramón jak przystało na dumnego llanero nie przyjmuje dobrych rad i po raz kolejny zalewa świece. Wyciągamy więc ciężkie deski służące za ławki w łódce i wiosłujemy z mozołem w stronę rancza. Posuwamy się w żółwim tempie, telefony komórkowe nie mają zasięgu praktycznie na całych Llanos - nikt po nas nie wypłynie. Po niemal godzinie zmagań Ramón w końcu zgadza się jednak na interwencję gringos. Odcina paliwo i suszy zalane części na słońcu. Na szczęście silnik w końcu zaskakuje i dopływamy do wąskich kanałów zamieszkiwanych przez anakondę, kiedy znowu gaśnie. Tym razem woda jest na tyle płytka, że możemy odpychać się kijami od dna, a do domu już niedaleko. Wykończeni upałem łapczywie wypijamy pod sklepem słabe wenezuelskie piwo. Co ciekawe - sprzedaje się je tylko w małych butelkach (0,33 ml) i choć pokryta szronem butelka jest dobrze zmrożona, zazwyczaj końcówka napoju nie jest już zdatna do picia. Ciepłe piwo w upale? - chyba nie jesteśmy aż tak zdesperowani...
Piranie i kajmany
Teraz czeka nas złowienie sobie obiadu; piranie nęcone kawałkami mięsa biorą jak szalone, wkrótce niesiemy zdobycze Omairze, która jako genialna kucharka przygotuje nam ryby. W międzyczasie Brito namawia nas na kąpiel w rzece, w której właśnie łowiliśmy. Ale co z piraniami? - pytamy, na co rezolutny chłopak odpowiada, że przecież można się bezpiecznie kąpać aż do pierwszego ugryzienia... Nie przekonuje nas mimo wszystko i kładziemy się po raz kolejny w hamakach oglądając popisy bawiących się delfinów. Piranie lądują na stole, okazuje się, że ich mięso, pomimo ogromnej ilości ości jest bardzo smaczne i delikatne. Ramón przestrzega, że od minerałów zawartych w rybach - częstych posiłkach llaneros ich żony bardzo łatwo zachodzą w ciąże, czego przykładem ma być on sam - ojciec pięciorga dzieci.
Gospodarz nie daje za wygraną, obietnica polowania na kajmana musi zostać spełniona. Słońce już zaszło, bierzemy więc czołówki i pod przewodnictwem Antonia uzbrojonego w rozwidlony na końcu kij ruszamy na sąsiadującą z ranczem łąkę. Wszystko dzieje się tak szybko, że nawet nie zauważam kiedy Ramón z pomocnikiem sprytnie łapią niewielkiego kajmana i związują mu sznurkiem pysk i łapy. Następuje krótki pokaz, każdy może dotknąć gada po czym wypuszczamy go na wolność. Zastanawiamy się, czy takie turystyczne przedstawienie warte było strachu zwierzęcia, gospodarz jednak zapewnia, że na co dzień traktują je z dużym respektem, na kajmany, kapibary i żółwie poluje się tylko raz w roku - stanowią one główne wielkanocne danie. Świętując udane łowy Ramón wyciąga gitarę i marakasy i razem z dziećmi prezentują nam joropo - energiczną muzykę Los Llanos akompaniowaną tradycyjnie na gitarze i harfie z przypominającym flamenco śpiewem. Zachęcają też do tańców, w czym niestety nie dorastamy do pięt najmłodszym dzieciom gospodarza. Zmęczeni słońcem, wrażeniami i zabawą wracamy do hamaków.
Dziki zachód
Llaneros, zwani też wenezuelskimi kowbojami są urodzeni w siodle. Hodowla bydła na tak rozległym terenie wymaga sprawnego nadzoru również na terenach, gdzie nie dojedzie się samochodem. Każde ranczo, oprócz kilkuset sztuk bydła hoduje zazwyczaj także stado koni. Dziś i my mamy przekonać się, jak przemierza się Los Llanos w siodle. Mały Brito wczesnym rankiem wsiada na oklep na konia i zagania z łąki nasze rumaki. Widząc galopujące dziko zwierzęta mamy nietęgie miny, okazuje się jednak, że jak tylko założy im się uprząż, łagodnieją jak baranki i z trudem można je zachęcić do szybszego kroku. Dwugodzinna przyjemna przejażdżka daje bez wątpienia unikalną możliwość bliskiego spotkania z mieszkańcami sawanny. Bez hałasu i z wysoka podziwiamy rajską wysepkę na rzece, gdzie wspólnie wypoczywa stadko kapibar, gromada białych czapli i dwa zastygłe bez ruchu kajmany. Pełni wrażeń wracamy na ranczo korzystać przez ostatnie popołudnie z jego uroków. Tradycyjnie wylegujemy się w hamakach czytając w cieniu książki i obserwując bujne nadrzeczne życie. Łowimy piranie tradycyjnym sposobem llaneros - na kawałek drewna, wokół którego owija się zastępującą żyłkę nić haczykiem, bawimy się z dziećmi, rysujemy i składamy origami i tak mija nam ostatni dzień na Rancho Grande.
Pożegnanie z Los Llanos
Następnego dnia musimy niestety pożegnać się z przemiłą rodziną don Ramóna. Jedziemy razem na pace ciężarówki do Mantecal, oddalonego o ponad godzinę jazdy najbliższego miasteczka, skąd ruszymy dalej, tym razem już autobusem na północ. Mały Brito wyciąga telefon komórkowy i dzwoni do siostry siedzącej w kabinie samochodu - cieszy się, że ma w końcu zasięg! Pozostaje jeszcze pożegnać klaksonem zaprzyjaźnione ptaszysko - ogromnego dławigada amerykańskiego wygrzewającego się w swoim gnieździe na słupie telegraficznym i dojeżdżamy do miasteczka. Pożegnania i podziękowania nie mają końca, w oczekiwaniu na autobus spacerujemy po miasteczku co chwila wpadając na naszych gospodarzy, którzy korzystają z uroków cywilizacji - odwiedzają fryzjera, jedzą obiad w restauracji, robią zapasy w sklepach. Nadchodzi godzina odjazdu, opuszczamy malownicze Los Llanos, będziemy jednak jeszcze długo wspominać bezkresną sawannę, podglądanie jej dzikich mieszkańców i przede wszystkim nieopisaną gościnność naszych wspaniałych gospodarzy.
Brak komentarzy. |