Wyjazd rowerami do Skandynawii. Głównym celem wyjazdu było dotarcie na rowerze do trzech skandynawskich stolic Sztokholmu, Oslo i Kopenhagi. Krew, pot i łzy, a przede wszystkim skandynawskie ceny nie przeszkodziły nam zakochać się w tym regionie, wiemy że kiedyś tam wrócimy.
Plan wyjazdu.
Celem wyjazdu stały się skandynawskie stolice. Plan zakładał przejazd pociągiem z Warszawy do Gdyni, przepłynięcie promem do Karlskrony, przejazd wschodnim wybrzeżem Szwecji do Sztokholmu, następnie na zachód do Norwegii - do Oslo. Stamtąd na południe w kierunku Danii. Ostatnim przystankiem podróży miało być zwiedzanie Kopenhagi, powrotny prom do Świnoujścia i pociąg do Warszawy. Wyprawa miała trwać 21 dni i każdy z uczestników miał przejechać około 2000 kilometrów. Jako że wyjazd był niskobudżetowy, noclegi były zaplanowane pod namiotem, albo na kempingach w dużych miastach. Jedzenie każdy z sześciu uczestników miał wziąć ze sobą, tak aby na miejscu kupować tylko pieczywo i wodę.
Cel Sztokholm.
Tydzień przed wyjazdem okazało się, że dwóch ze wspomnianych sześciu uczestników wyjazdu może wyjechać z Polski dopiero tydzień później, zatem mieli dołączyć do pozostałych w Sztokholmie. Zbiórka na dworcu Warszawa Zachodnia długo zapadnie mi w pamięci. Rowery z sakwami zapakowane do granic możliwości, ponad 20 kilogramów bagażu - namioty, konserwy turystyczne, kiełbasy, mleko w proszku, makarony, kuchenki gazowe, karimaty, śpiwory itp. Podniesienie roweru, a co dopiero wejście z nim do pociągu graniczyło z cudem. Najgorsze były myśli, że przez kolejne trzy tygodnie te kilkadziesiąt kilogramów będzie napędzane siłą naszych mięśni.
Na terminal promowy w Gdyni dostaliśmy się bez problemu, krótkie zaokrętowanie i czekał nas nocny rejs na pokładzie promu Stena Line do Karlskrony. Rowery co ciekawe były zaparkowane wraz z samochodami, także mogliśmy od nich przez całą noc odpocząć. Po kilkugodzinnym rejsie naszym oczom ukazało się kamieniste wybrzeże Szwecji. Karlskrona to bardzo ładnie portowe miasteczko, wpisane jest zresztą na Listę Światowego Dziedzictwa Unesco. Pierwsze wrażenie ze Skandynawii to zdecydowanie poczucie, że jest tu bardzo mało ludzi, wręcz pusto. Wszystko zdawało się tu takie uporządkowane, dopieszczone, na ulicach nie było śmieci. Domy drewniane głównie w kolorze brązowym sprawiały wrażenie niezamieszkanych, a jednak na podjeździe stały zaparkowane auta właścicieli - z reguły volvo. Duże wrażenie zrobił na nas fakt, że większość posesji poza miastem jest praktycznie nieogrodzona. Żadnych furtek, ogrodzeń i kamer - najwidoczniej ludzie tu żyjący czują się bezpiecznie.
Pierwszy nocleg wypadł nam gdzieś w okolicy Kalmar, po przejechaniu około 40 kilometrów. Pierwszy dzień postanowiliśmy potraktować jako rozgrzewkę. W całej Skandynawii panuje prawo, że za zgodą właściciela można bezpłatnie rozbić namiot właściwie gdzie się chce. Skorzystaliśmy z tego przywileju i rozbiliśmy nasze obozowisko nad samym jeziorem. Na kolacje serwowowaliśmy sobie makaron z sosem z kawałkami kiełbasy. Na śniadanie mleko z płatkami musli. Warto wspomnieć, że słońce w Szwecji w lipcu zachodzi około 23:00, więc nasz dzień rozpoczynał się dość późno, około 10:00, wyjazd o 12:00, a noclegu zaczynaliśmy szukać przed 21:00.
Po kolejnych 4 dniach byliśmy już na przedmieściach Sztokholmu. Po drodze mijaliśmy miasta niewyróżniające się niczym specjalnym: Oskarshamn, Vastervik, Norrkoping, Nykoping. Na jednym z ostatnich postojów przed stolicą Szwecji, jednemu z uczestników wyjazdu nie wytrzymało kolano. Nie był w stanie pedałować dalej. Ból był tak duży, że wraz ze swoim bratem zdecydował się wrócić do Polski najbliższym promem. Od portu w Nynashamn dzieliło nas tylko dwadzieścia kilometrów. I tak oto nastąpiła niespodziewana zamiana, dwóch kolegów pożegnało się z nami, zostawiając nam swoje zapasy jedzenia, a na ich miejsce przybyło dwóch wcześniej wspomnianych, którzy to swój wyjazd rozpoczynali właśnie od Sztokholmu. Dwa noclegi w stolicy Szwecji spędziliśmy korzystając z gościnności znajomego Polaka, który przebywa w Szwecji już kilkadziesiąt lat. Zwiedzenie Sztokholmu w jeden dzień to sztuka trudna, ale wykonalna. Miasto robi wrażenie, szczególnie że jest położone na kilkudziesięciu wyspach. Robi wrażenie również pod względem cen biletów komunikacji miejskiej - bilet dzienny w przeliczeniu kosztował nas około 50 złotych. Warto jednak było zobaczyć nie tylko piękne miasto, ale może przede wszystkim odpocząć od rowerowego siodełka.
Cel Oslo.
Wzmocnieni po dniu odpoczynku, z nowymi siłami i nowymi kompanami podróży ruszyliśmy w kierunku stolicy Norwegii. Przed nami perspektywa kolejnych 600 kilometrów. Jako że poza zamkiem w Mariefred na naszej drodze do Oslo nie było specjalnie zabytków skupiliśmy się na pięknej przyrodzie, która z punktu widzenia rowerzysty wydaje się znacznie piękniejsza niż zza szyby samochodu. Zwykle około godziny 16:00, zatrzymywaliśmy się na mały lunch, spożywaliśmy tutejsze pyszne jogurty, czekoladę i batoniki z Polski. Warto dodać, że jogurt lub czekolada to wydatek około 15 - 20 złotych. Na szczęście poza porannymi zakupami pieczywa (około 10 zł za bułkę) wydatków praktycznie nie mieliśmy. Zrezygnowaliśmy nawet z zakupu wody do bidonów, gdyż albo zaopatrywaliśmy się w nią ze strumyków lub prosiliśmy o nią miejscowych. Zdarzały się też takie sytuacje, że sami wchodziliśmy do domów, na dzwonek nikt nie reagował, ogrodzeń nie ma, drzwi rozwarte na oścież. Wystarczyło podejść do kuchni i samemu nalać sobie wodę do bidonów. Jeśli rozmawialiśmy ze Szwedami, to byli oni z reguły pod wrażeniem naszego pomysłu i gorąco nam kibicowali, żeby udało nam się dojechać do Kopenhagi.
Po około 100 kilometrach, kolega, który towarzyszył mi od Karlskrony poskarżył się na ból kolana. Następnego dnia zdecydował, że nie da rady dalej jechać i wrócił pociągiem do Sztokholmu. Ponieważ z jakichś nieznanych nam powodów, tym pociągiem nie można było przewozić rowerów, złożyliśmy i zawinęliśmy go w prześcieradło, tak aby wyglądał jak zwykły bagaż. Zabawa była przednia, szczególnie jak zobaczyliśmy minę konduktorki.
Zostało nas tylko trzech. Po dojechaniu do przedmieść Oslo, pojawił się pierwszy poważniejszy problem z noclegiem. Nikt nie chciał się zgodzić, na to żebyśmy rozbili namioty na jego terenie. Widać, było że inaczej niż na prowincji, ludzie w większych miastach stają się nieufni wobec obcych. Cóż, na dwie noce rozbiliśmy się na terenie miejskiej oczyszczalni ścieków, na sporym fragmencie trawnika. Następny dzień przeznaczony był na zwiedzanie Oslo, a także odpoczynek od siodełka. Piękno stolicy Norwegii można docenić z olimpijskiego wzgórza Holmenkollen. Przepięknie położone miasto, nad fiordem wśród zieleni, to pierwszy widok jaki ukazuje się ze wzgórza Holmenkollen. Z ciekawych miejsc warto polecić park Vigelanda, z ciekawymi rzeźbami ludzi. Nie mogło nas oczywiście zabraknąć na słynnej skoczni, na której to Adam Małysz kilka razy zwyciężał. Po wydaniu niemałej fortuny pieniędzy z budżetu przeznaczonego na wyjazd (bilet dzienny - 50 zł, obiad - 50 zł, pamiątki 50 zł, bilet wstępu na skocznie - 50 zł) udaliśmy się w dalszą podróż, tym razem już na południe, w kierunku Danii.
Cel Kopenhaga.
Przepiękne położone drogi, górskie zjazdy i widoki na fiordy powodowały, że droga była coraz piękniejsza, ale i bardziej wyczerpująca. W połowie trasy pomiędzy Oslo, a Kopenhagą, gdzieś w okolicach Goeteborga, wszystkich dopadł kryzys związany z trudami podróży. Byliśmy już prawie dwa tygodnie poza domem, nasze codzienne posiłki daleko odbiegały od dań restauracyjnych, a na dodatek dalszą jazdę skutecznie utrudniał wiatr. W związku z tym nastąpiła niebywała mobilizacja i chęć dojechania do mety w możliwie najszybszym czasie. Stąd ostatnie dwa odcinki były rekordowe, przejechaliśmy jednego dnia ponad 200 kilometrów, co przy obciążeniu sakwami uważam za spory wyczyn. Szwecję pożegnaliśmy w Helsingborgu przeprawiając się promem na duński brzegu, do Helsingor-u. Nad miastem góruje przepiękny zamek Hamleta, w którym to jak głosi legenda przebywał bohater Szekspira. Z miasta Hamleta do centrum Kopenhagi pozostało tylko 45 kilometrów. Odcinek ten okazał się trasą łatwą i przyjemną, może z uwagi na fakt, że były to jedne z ostatnich kilometrów skandynawskiej wyprawy. Zasłużony prysznic na kempingu i pierwszy od dłuższego czasu nocleg poza lasem dodawały otuchy. Następnego dnia mogliśmy spokojnie zwiedzić Kopenhagę - rowerami oczywiście, bo miasto jest świetnie przystosowane do tego typu transportu. Tego samego dnia udaliśmy się w powrotną podróż promem Polskiej Żeglugi Bałtyckiej do Świnoujścia, skąd wyruszyliśmy pociągiem do Warszawy.
Podsumowanie.
Wyprawa rowerowa do Skandynawii trwała 20 dni. Podczas jej trwania dwie noce spędziliśmy na promie, dwie u znajomego w Sztokholmie, a pozostałe piętnaście pod namiotem. Od Karlskrony do Kopenhagi udało dojechać się tylko jednej osobie. Dwie osoby zrezygnowały po około 600 kilometrach (w Sztokholmie), z powodu kontuzji kolana. Jedna zrezygnowała po około 800 kilometrach (również kontuzja kolana). Pozostałe dwie osoby dołączyły w Sztokholmie i przejechały do Kopenhagi około 1400 kilometrów.
Skandynawia urzeka przede wszystkim swoją przyrodą - można tu spotkać na drogach dzikie łosie, sarny, zające, a także zajadać się do woli olbrzymimi jagodami lub łowić ryby. Drogi rowerowe są praktycznie wszędzie, a w miejscach gdzie ich nie ma rowerzysta ma bezwzględnie pierwszeństwo. Jest to wspaniałe miejsce do wypoczynku, choć brakuje tu kurortów z setkami turystów oraz piaszczystych plaż. Jest tu za to co innego - cisza i święty spokój.
myszka | Cudowny plan, podróż interesująca, opis świetny. A teraz zabieram się za zdjęcia:) Gratulacje dla wszystkich uczestników:) |