Droga do Cha das Caldeiras jest kręta. Im wyżej, tym ziemia traci barwę i staje się czarna. Pojawają się pierwsze ślady lawy. Ale nawet to nie zdradza, jak bardzo odmienny świat czeka tam u góry, w sercu krateru.
Publicznym transportem do Cha z Sao Filipe, stolicy Wyspy Fogo, a zarazem najważniejszego węzła komunikacyjnego na wyspie, z portem i lotniskiem, w zasadzie dostać się można tylko późnym rankiem. Busy do Cha odjeżdżają między 11 a 12. Przewożą mieszkańców, turystów, a przede wszystkim zaopatrzenie. Wydostać się natomiast z Cha można tylko bladym świtem. Popołudniami do Cha raz po raz zajeżdżają jedynie nieliczne żółte taksówki z turystami.
Bus powoli pokonuje liczne zakręty. Za szybą samochodu rozpościera się widok na ocean i, w bezchmurne dni, na sąsiednią Wyspę Bravę. Wraz z wysokością ziemia traci barwę i nagle krajobraz zmienia się diametralnie. Przyjezdnych wita tabliczka: Witamy w Parku Narodowym Fogo. Kończy się asfaltowana droga. Czarno, wszędzie czarno. Tylko lawa i wulkan. Ale za zakrętem krajobraz łagodnieje. Na czarnej jak smoła ziemi ukazują się pierwsze kępki zieleni - kwiat bożnoraodzeniowy i krzaki jabłek, rosnące tak, jakby ktoś niedbale, przypadkowo porozrzucał je to tu, to tam. W oddali widać pierwsze, parterowe, budowane z cegły domki. Tylko nieliczne z nich są pomalowane, ale przed wieloma jednak posadzone są kwiaty.
Cha tworzy niewielka społeczność. Jest tam jedna szkoła podstawowa, fabryka wina, kościół i kilka sklepików. Jest też punkt, w którym mieszkańcy mogą skorzystać z podstawowej pomocy medycznej. Wszyscy z niecierpliwością czekają aż jedna z mieszkanek skończy kurs pielegniasrstwa i wtedy Cha będzie miało swoją własną małą przychodnię.
Największy ruch w Cha zdaje się panowac rankiem, kiedy to przewodnicy udają się z turystami na piesze wycieczki i wczesnym popołudniem, kiedy zjeżdżają z miasta busy z podróżnymi, mieszkańcami, zakupami i nowinami „z dołu”, czyli z Sao Filipe. Wieczorami zaś wiele osób gromadzi się w Casa Ramiro, by posłuchać muzki na żywo, potańczyć i zrelakoswać sę przy lokalnym winie - manecon. Wyjątkowym dniem w życiu mieszkańców jest sobota, wtedy to większość z nich, odświętnie ubranych, udaje się do kościoła. Najspokojniejszym zaś dniem jest natomiast niedziela. Wtedy to, choć może się to wydawać niemożliwe, życie w Cha płynie jeszcze wolniej. Czas staje w miejscu.
Ale to zdaje się być zgdone z naturą mieszkańców. Często, mniej lub bardziej serio, mówi się o nich, że są gorący jak wulkan. Ale życie w sąsiedztwie wulkanu nauczyło ich też pokory i przyjmowania ze spokojem tego, co przynosi los. Jak mówią - nigdy nic nie wiadomo.
Ostatnia erupcja wulkanu miała miejsce w 1995 roku. Wtedy to wielu mieszkańców straciło dach nad głową. Ale niewielu z nich myśli o zmianie miejsca zamieszkania. Być może dlatego, że zbyt wielu opcji nie mają. Ale zdaje się, że nie w tym rzecz. Po prostu lubią ten swój odizolowany, wyjątkowy, w pewnym sensie magiczny świat. Czują się jak jedna wielka rodzina i kiedy komuś coś się stanie, wszyscy biegną na pomoc. Nawet gdyby oznaczało to, że muszą przerwać wieczorną zabawę w Casa Ramiro. Zresztą, być może większość z nich jest ze sobą spokrewnionych. Wielu z nich ma wyjątkową urodę - jaśniejsze niż gdzie indziej na Wyspach Zielonego Przylądka włosy i oczy. Legenda głosi, że wszystko to za sprawą pewnego Francuza - Armanda de Montrond, który miałby odwiedzić Wyspę pod koniec XIX w. Jak to z legendami bywa, można w nie wierzyć lub nie. Ale niepowtarzalna uroda mieszkańców Cha jest niezaprzeczalna.
Większość mieszkańców utrzymuje się z turystyki. Jedni są przewdonikami, inni kierowcami busów, wiele domostw ma przygotowane pokoje dla turystów. Ale nie skupiają się tylko na turystyce. Bo... nigdy nic nie wiadomo. A nuż wszystko się odmieni i pewnego dnia turyści przestaną przyjeżdżać? Dlatego nie zapominają o rolnictwie, które w Cha ma wyjątkowy wymiar. Rośliny sadzi się wykonawszy uprzednio stożkowy dół w wulkanicznej ziemi, o głębokości około pół metra, umieszcza kompost, a następnie rośliny. Dzięki temu są bardziej niezależni od miasta Sao Filipe, a porozsiewane tu i ówdzie poletka dodają Cha koloru.
Nie ulega jednak wątpliwości, że dziś to turytyka jest siłą napędową. Wulkan Fogo jest jedną z największych atrakcji turystycznych Wysp Zielonego Przylądka, a zarazem najwyżej położonym punktem archipelagu 2829 m n.p.m.
Wspinaczka na szczyt może być trochę wyczerpująca, trzeba maszerować w wulkaniczym gruzie przez około 3 godziny. W dół można natomiast zbiec albo, jeśli ktoś ma ochotę, zjechać na snowboardzie (który chyba powininien w takim przypadku nazywać się wulkanoboardem) w ciągu 15 minut. Niezła frajda! Dla tych, którzy nie mają ochoty na wysiłek, mogą wybrać opcję odwiedzenia tak zwanego „małego wulkanu”, który położony jest zdecydowanie niżej, ale za to zachwyca barwami.
Cha oferuje ponadto wiele możliwości krótszych lub dłuższych spacerów. Jedna z tras może być dobrą opcją na zakończenie pobyty w Cha. Około 4-godzinny trekking w dół, aż do położonego nad oceanem Mosteiros, prowadzi przez urokliwy las Monte Velho, plantacje kawy, drzewa pomarańczy i gujavy. Z Mosteiros zaś można busem dostać się do Sao Filipe, by stamtąd dalej kontynuować podróż. A ten kto zdobył wulkan może już planować kolejną podróż do Cha. Bo mieszkańcy mówią, że kto raz wspiał się na wulkan, na pewno do Cha powróci. Jeśli nie fizycznie, to na pewno przynajmniej we wspomnieniach, bo o tym wyjątkowym miejscu nie da się zapomnieć.
Brak komentarzy. |