Nie jesteś zalogowany.
Zakładam nowy wątek, o którym już dyskutowaliśmy w dziale "administracyjne".
Każdy, kto podczas podróży notuje na papierze swoje myśli i wrażenia, albo pisze regualarne pamiętniki, ma na pewno zapisane jakieś historyjki (albo dłuższe historie) związane z przeżyciami czy wydarzeniami z podróżniczej rzeczywistości. Zapraszam do podzielenia się nimi z innymi Travelmaniakami.
Na tzw. "dobry początek" zamieszczam historyjkę wygrzebaną z moich starych pamiętników wakacyjnych.
WANNA
Francja, Alpy Nadmorskie (sierpień 1995)
To był już trzeci tydzień autostopowo-pieszej, dwuosobowej i niskobudżetowej wyprawy przez francuskie Alpy do włoskiej Toskanii. Bolało nas wszystko – nogi od chodzenia po górach, plecy od dźwigania wielkich plecaków, a nawet rozumy – od kombinowania, gdzie by tu się przespać. Spaleni słońcem, niedospani, niedomyci i głodni, ale szczęśliwi przemierzaliśmy kolejne kilometry naszej trasy, trochę po górskich szlakach, trochę po szosach. Alpy były takie piękne! Najpierw Parc Naturelle du Queyras z przełęczami zawieszonymi w chmurach, potem Parc Nationale du Mercantour z łąkami jak ze snów, wreszcie pasmo nieco niższych Alp Nadmorskich wyrastających wprost z Lazurowego Wybrzeża. Pięknie, tylko, cholera… wciąż i wciąż pod górę.
Gdy zbliżaliśmy się już do wybrzeża, powietrze było gorące i suche na odkrytych przestrzeniach, za to w zaroślach - ciężkie i wilgotne jak gęsta zupa. Bardzo się pociliśmy, koszulki były do wyżęcia. Nic więc dziwnego, że szybko pojawiło się pragnienie, tylko, cholera… zapomnieliśmy nabrać wody!
Na dnie jednej z butelek zostało zaledwie tyle, co na zwilżenie ust. Żywiliśmy nadzieję, że spotkamy jakiś strumyk, lecz na próżno. Susza. Po prostu masakra. Alpy Nadmorskie to wapienne góry, a takie góry są – jak wiadomo – suche.
Po pewnym czasie pojawiły się sny na jawie o cudownej, srebrzystej, opalizujące kropli wody, powoli staczającej się do gardła z zeschniętego języka. Kępy złotawych traw, purpurowych goździków, niebieskich dzwonków i białych baldachów dzikiej marchwi tworzyły przy ścieżce wysoki kobierzec, najpiękniejszy, jaki zdarzyło nam się kiedykolwiek spotkać – ale my wolelibyśmy zamiast kobierca jakąś kałużę, choćby i błotnistą.
Lecz kałuży nie było, a my drapaliśmy się pod górę dysząc i trochę nawet klnąc. Za jednym z zakrętów otworzył się przed nami widok na łagodne siodło, na którym usadowiło się miasteczko Rimplas. Widzieliśmy, jak nasza droga pnie się wprost ku niemu i znika wśród zabudowań. Trzeba było pokonać jeszcze 300 metrów deniwelacji, co w naszym stanie zdawało się być zadaniem niewiele łatwiejszym od przejścia Sahary – ale nie mieliśmy wyjścia. W Rimplas była woda. W Rimplas było życie.
Co za kretyni z nas, że nie napełniliśmy butelek wychodząc w góry! Wszystkie moje myśli krążyły wokół niej. Wyobrażałam sobie przezroczystą wodę ze studni głębinowej tak zimną, że butelka pokrywa się białawym meszkiem. Marzyłam o jeziorze, w którym można się pławić. Tęskniłam do własnej kabiny prysznicowej i niesmacznej wody z warszawskiego kranu, którą trzeba filtrować... Szliśmy jak automaty, odwodnieni i umęczeni, w całkowitym milczeniu. Dzień się już kończył. Dalsze pasma gór były niebieskie, błękitne, coraz bledsze - aż znikały w wieczornej mgiełce, a Rimplas było ciągle tak wysoko i daleko…
Wyszliśmy za kolejny zakręt i... wmurowało nas w ziemię. Nie wierzyliśmy własnym oczom! To, co ujrzeliśmy, było obiektem całkowicie niespodziewanym i jednocześnie tak upragnionym, że przez chwilę zastanawialiśmy się, czy to aby nie majaki przegrzanego mózgu albo fatamorgana. Oto przy drodze stała spora, kamienno-betonowa wanna wypełniona po brzegi czystą wodą. Nad nią zwisał kran ciurkający równym strumieniem. Regulacja poziomu wody w wannie odbywała się przez wyżłobione w betonie korytko, którym dyskretny strumyczek wędrował prosto w krzaki. Albo do kubka…
Piliśmy tak łapczywie, że woda lała się strugami nie tylko po brodzie, ale także po ubraniach i butach. Nie było wątpliwości, że zostaniemy w tym cudownym miejscu na nocny biwak.
Do dziś nie wiem, co to była za wanna. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie widziałam czegoś podobnego w żadnym rejonie świata.
Ostatnio edytowany przez texarkana (2011-04-15 22:57:55)
Bardzo ciekawa historyjka. Masz talent do pisania. BRAVO.
Ostatnio edytowany przez krakowianka (2011-04-16 08:32:57)
No na prawdę super historia ...
Swietne opowiadanie! Utalentowana z ciebie dziewczyna. Powtarzam to juz kolejny raz Jesli masz takich wiecej to powinnas pomyslec o wydaniu jakiegos zbioru. A jesli nie zamierzasz nic wydawac to chociaz nas mozesz jeszcze uraczyc Ja nie robie zadnych notatek a moje opisy w TM traktuje wlasnie, m. in. jako notatki na przyszlosc, bo, jak wiadomo, pamiec ludzka jest ulotna, szczegolnie w pewnym wieku. Ja ogolnie jeszcze nie musze sie uskarzac ale juz nie jest mi tak latwo zapamietywac jak kiedys Niestety
WANNA
Francja, Alpy Nadmorskie (sierpień 1995)
To był już trzeci tydzień autostopowo-pieszej, dwuosobowej i niskobudżetowej wyprawy przez francuskie Alpy do włoskiej Toskanii. Bolało nas wszystko – nogi od chodzenia po górach, plecy od dźwigania wielkich plecaków, a nawet rozumy – od kombinowania, gdzie by tu się przespać. Spaleni słońcem, niedospani, niedomyci i głodni, ale szczęśliwi przemierzaliśmy kolejne kilometry naszej trasy, trochę po górskich szlakach, trochę po szosach. Alpy były takie piękne! Najpierw Parc Naturelle du Queyras z przełęczami zawieszonymi w chmurach, potem Parc Nationale du Mercantour z łąkami jak ze snów, wreszcie pasmo nieco niższych Alp Nadmorskich wyrastających wprost z Lazurowego Wybrzeża. Pięknie, tylko, cholera… wciąż i wciąż pod górę.
Gdy zbliżaliśmy się już do wybrzeża, powietrze było gorące i suche na odkrytych przestrzeniach, za to w zaroślach - ciężkie i wilgotne jak gęsta zupa. Bardzo się pociliśmy, koszulki były do wyżęcia. Nic więc dziwnego, że szybko pojawiło się pragnienie, tylko, cholera… zapomnieliśmy nabrać wody!
Na dnie jednej z butelek zostało zaledwie tyle, co na zwilżenie ust. Żywiliśmy nadzieję, że spotkamy jakiś strumyk, lecz na próżno. Susza. Po prostu masakra. Alpy Nadmorskie to wapienne góry, a takie góry są – jak wiadomo – suche.
Po pewnym czasie pojawiły się sny na jawie o cudownej, srebrzystej, opalizujące kropli wody, powoli staczającej się do gardła z zeschniętego języka. Kępy złotawych traw, purpurowych goździków, niebieskich dzwonków i białych baldachów dzikiej marchwi tworzyły przy ścieżce wysoki kobierzec, najpiękniejszy, jaki zdarzyło nam się kiedykolwiek spotkać – ale my wolelibyśmy zamiast kobierca jakąś kałużę, choćby i błotnistą.
Lecz kałuży nie było, a my drapaliśmy się pod górę dysząc i trochę nawet klnąc. Za jednym z zakrętów otworzył się przed nami widok na łagodne siodło, na którym usadowiło się miasteczko Rimplas. Widzieliśmy, jak nasza droga pnie się wprost ku niemu i znika wśród zabudowań. Trzeba było pokonać jeszcze 300 metrów deniwelacji, co w naszym stanie zdawało się być zadaniem niewiele łatwiejszym od przejścia Sahary – ale nie mieliśmy wyjścia. W Rimplas była woda. W Rimplas było życie.
Co za kretyni z nas, że nie napełniliśmy butelek wychodząc w góry! Wszystkie moje myśli krążyły wokół niej. Wyobrażałam sobie przezroczystą wodę ze studni głębinowej tak zimną, że butelka pokrywa się białawym meszkiem. Marzyłam o jeziorze, w którym można się pławić. Tęskniłam do własnej kabiny prysznicowej i niesmacznej wody z warszawskiego kranu, którą trzeba filtrować... Szliśmy jak automaty, odwodnieni i umęczeni, w całkowitym milczeniu. Dzień się już kończył. Dalsze pasma gór były niebieskie, błękitne, coraz bledsze - aż znikały w wieczornej mgiełce, a Rimplas było ciągle tak wysoko i daleko…
Wyszliśmy za kolejny zakręt i... wmurowało nas w ziemię. Nie wierzyliśmy własnym oczom! To, co ujrzeliśmy, było obiektem całkowicie niespodziewanym i jednocześnie tak upragnionym, że przez chwilę zastanawialiśmy się, czy to aby nie majaki przegrzanego mózgu albo fatamorgana. Oto przy drodze stała spora, kamienno-betonowa wanna wypełniona po brzegi czystą wodą. Nad nią zwisał kran ciurkający równym strumieniem. Regulacja poziomu wody w wannie odbywała się przez wyżłobione w betonie korytko, którym dyskretny strumyczek wędrował prosto w krzaki. Albo do kubka…
Piliśmy tak łapczywie, że woda lała się strugami nie tylko po brodzie, ale także po ubraniach i butach. Nie było wątpliwości, że zostaniemy w tym cudownym miejscu na nocny biwak.
Do dziś nie wiem, co to była za wanna. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie widziałam czegoś podobnego w żadnym rejonie świata.
Ostatnio edytowany przez texarkana (2011-04-15 22:57:55)
Offline
Texarkana - jesteś wspaniała
Swietna przygoda, znakomicie opisana. Przyjemnosc przeczytac. Przepraszam, ze nie cytuje calego opowiadania jak kolega Jurek (Ales sie Jurek rozpisal!)
Ostatnio edytowany przez gmariusz8 (2011-04-17 10:25:02)
Słuchajcie, jest mi bardzo miło, ze tak się Wam podoba! Pisanie o podróżach to moje najwieksze hobby.
Mam więcej i będę zamieszczać następne historyjki.
Jednak chciałabym powiedzieć, że nie jest to konkurs literacki i nawet jeżeli inni uważają, że piszą np. mniej barwnie albo dużo krócej, to przeciez nikt tu nie będzie przyznawał punktów! Liczy się czyjeś przeżycie, przygoda, przemyślenie, sytuacja - więc prosze wszystkich piszących: PISZCIE I WKLEJAJCIE!
KAŻDY człowiek ma do powiedzenia coś, na czym moga skorzystać inni.
Agata, czekamy na więcej!
Super historia!!!
Jak sie kiedys "zbiore " w sobie , to może cos też skrobnę, ale.... nie będzie to ani takie ciekawe, ani takie kwieciste jak twoje!, pzdr
niesamowita przygoda, czekam na więcej
Tez się trzymam! ( Oj , ale to nie prędko będzie....)
Wanna pojawiła się jak upragniona oaza na pustyni,dobrze,że nie była to fatamorgana;)Fajna,zabawna historia i w dodatku świetnie przedstawiona!Masz talent Agata,brawo!Pozdrawiamy!
Przygoda świetnie opisana, czyta się ją z przyjemnością, mimo że z dreszczykiem:) Masz taką lekkość w pisaniu. Czekamy na więcej i pozdrawiamy:)