Nie jesteś zalogowany.
Kolejna przygoda, także wygrzebana ze starych pamiętników. Tym razem dłuższa - ale za to z dialogami, więc powinno się szybko czytać. Przypomnijmy sobie, jak to było za dawnych czasów w Europie, kiedy to na granicach były kontrole, a każdy kraj miał inna walutę...
NA GRANICY
Čakovec, granica słoweńsko-chorwacka (sierpień 1996)
Nasza trzecia alpejska wyprawa z wielkimi plecakami dobiegła końca. Żółknące źdźbła trawy i pojedyncze liście na drzewach przywoływały nas do porządku: idzie jesień, koniec wakacji, czas wracać do domu! Szkoda. Widzieliśmy tyle pięknych miejsc - Alpy Julijskie i Kamnickie, słoweński Kras, chorwacką wyspę Krk… Wtedy jeszcze nie tak wielu Polaków mogło pochwalić się wakacjami w tej części Europy.
Było nas troje i każde z nas miało własne zdanie, więc nużąco długo debatowaliśmy nad wyborem trasy powrotu. Ostatecznie ustaliliśmy, że wracamy przez Chorwację. Wojna domowa w byłej Jugosławii się właściwie już skończyła. Na wyspie Krk, z której właśnie wracaliśmy, było zupełnie spokojnie, normalnie i wakacyjnie. Od 10 miesięcy na terenie Chorwacji obowiązywało zawieszenie broni. Podobno nie wszędzie je respektowano, ale przecież nie planowaliśmy dłuższego pobytu w tym kraju, tylko kilkugodzinny tranzyt.
Granicę słoweńsko-chorwacką mieliśmy przekroczyć koleją w niejakim Čakovcu, skąd również koleją mieliśmy dostać się do Kotoriby, z Kotoriby zaś – też koleją – dalej przez Węgry i Słowację do domu. Och, gdybyśmy mogli wtedy wiedzieć, jakimi metodami pracują służby graniczne w Čakovcu!
Najpierw w Ljublanie złapaliśmy pociąg do Pragerska. Pociąg gładko przetaczał się przez niewysokie góry pokryte aż po wierzchołki zieloną jak na wiosnę trawą. Wzdłuż torów rozciągały się szpalery wypielęgnowanych jabłoni i uprawy dyń. Cała Słowenia wydawała się być regularnie odnawiana, odkurzana, koszona i pielęgnowana na wszelkie możliwe sposoby. Nawet pola, łąki i lasy robiły wrażenie starannie uczesanych. Zrozumiałam, dlaczego ten kraj bywa nazywany Słowiańską Austrią. Ordnung must zehn!
Z Pragerska pojechaliśmy do Ormoža, gdzie mieliśmy od razu połączenie do Čakovca. W pociągu było jak w saunie i nie czuliśmy się najlepiej. Mój mąż stwierdził, że po tak długim pobycie w górach nie jesteśmy zaaklimatyzowani w dolinach.
Wysiedliśmy w Čakovcu, gdzie miała być przesiadka do Kotoriby. Po słoweńskiej stronie kontrola graniczna odbyła się standardowo – krótkie spojrzenie na paszport, dziękuję, miłej podróży. Ale za to po stronie chorwackiej... Policjant długo oglądał nasze paszporty - wyraźnie coś mu się w nich nie podobało. Domyślaliśmy się, że chodzi mu o brak jakiegoś stempla, albo inny duperel tego rodzaju, ale to musiało być coś o wiele poważniejszego, bowiem w końcu ze srogą miną zaprowadził nas na dworcowy komisariat, gdzie siedział inny umundurowany smutas.
- Dokąd jedziecie? – zapytał smutas.
- Do Polski! – odrzekliśmy chórem.
Na to Chorwat wskazał palcem podłogę i powiedział tonem pełnym niedowierzania:
- Tu Croatia!
Trzeba było wytłumaczyć mu naszą kombinację. Zaczęłam dukać:
- Nagykanizsa... Budapest... Bratyslava...
Wtedy załapał, że to jednak możliwe.
- Ile macie pieniędzy? – zapytał kaprawym angielskim (dzięki Bogu, że w ogóle cokolwiek mówił po angielsku!) i tu nastąpiło długotrwałe i skrupulatne przeliczanie naszej waluty przez obydwu umundurowanych gości. Werdykt był zdumiewający:
- Malo!
Mój Boże, mąż dał im wszystkie nasze pieniądze, a oni mówią, że mało? Po kilka razy pytali mnie i mojego brata:
- A ty ile masz? A ty ile? Nic? Nieee, musicie wracać.
Z tajemniczych powodów forinty się nie liczyły. Jeden z policjantów usiłował nam wmówić, że Węgrzy nas nie wpuszczą do siebie, ponieważ nie mamy po 200 niemieckich marek na osobę. Próbowaliśmy przekonać go, że to bzdury, i że ta ilość pieniędzy w zupełności wystarczy na powrót do Polski przez Węgry. Ale wszystko na nic – mundurowi ciągle robili trudności. Albo byli przeraźliwie tępi, albo piekielnie cwani.
Nagle Chorwaci kazali nam pokazać bilety na pociąg i teraz zaczęli się czepiać, że są tylko do Kotoriby. Pokazywali nam coś na mapie, ale docierały do nas tylko strzępki ich kulawych wypowiedzi: w Kotoribie nie ma kasy. No to co? Możemy kupić bilet do Nagykonizsa tutaj, w Čakovcu, albo w pociągu... Niestety, to ich nie przekonało. Zamknęli nasze paszporty na komisariacie, posadzili przed nim na straży jakiegoś umundurowanego młodzika o tępej, kamiennej twarzy i znikli!
Chwilowo – i nie wiadomo jak bardzo chwilowo – byliśmy uziemieni. Za 40 minut miał odjechać z Čakovca osobowy do Kotoriby, a po nim dopiero za dwie godziny międzynarodowy ekspres „Drava” relacji Wenecja-Budapeszt, do którego zresztą nie chcieliśmy wsiadać, żeby nie bulić za luksus. Ten ekspres był ostatnim tego dnia pociągiem w odpowiednim kierunku.
W dworcowej kasie dowiedzieliśmy się, że można kupić bilety za niemieckie marki. Super - to nas zwalniało z obowiązku znalezienia późnym, sobotnim popołudniem czynnej menjalnicy. Ale co z tego? Bez paszportów i tak nie mogliśmy podejmować żadnych działań. Siedzieliśmy więc przy plecakach i czekaliśmy na rozwój wypadków.
Na pięć minut przed odjazdem naszego osobowego, czekającego już na peronie, mój mąż zastukał na komisariat i usiłował poprosić o zwrot paszportów. W odpowiedzi usłyszał:
- Jeszcze czas!
Zrozpaczony mąż omal się nie rozpłakał.
- Zaraz odjeżdża pociąg!
Ale smutas pilnujący zamkniętych na klucz paszportów tylko kręcił przecząco głową: nie ma pociągu, nie, nie, i jeszcze raz nie.
Co za (...) – tu sobie wstawcie rym do „smutasa”! Staliśmy z plecakami na peronie, plując polskim jadem w chorwackiego policjanta siedzącego zbyt daleko, by ów jad mógł go dosięgnąć. A jednak smutas miał rację! Niespodziewanie do „naszego” osobowego przyczepiono lokomotywę z drugiej strony i pociąg odjechał w zupełnie innym kierunku. Teraz luksusowy ekspres „Drava” był naszą ostatnią szansą.
- Te sukinsyny mogłyby chociaż powiedzieć, czy w ogóle nas puszczą, czy mamy wracać na Słowenię. Styl załatwiania spraw jak u komuchów – powiedział mój brat, patrząc na zamknięty komisariat.
Nagle ogarnęły nas czarne myśli, zawładnął nami strach. Ta wojna… kto wie, jak zmieniła prywatny świat tych ludzi? Kto wie, jak głębokie rany noszą w duszy ci mężczyźni w sile wieku, i jak próbują radzić sobie z bólem? A może to są właśnie tacy źli ludzie, którzy niejednego już człowieka pozbawili życia, i to niedawno? Może nie znają litości, nie przeraża ich krew, może są gotowi zabić dla paru marek, albo tak po prostu, bo ktoś im się nie spodobał? Boże, zlituj się, może to mordercy…
Po strachu przyszła wściekłość, niestety - bezsilna. I rozważania, jak interpretować tę dziwną sytuację inaczej niż w kontekście wojny. Czy jacyś Chorwaci w jakiejś nikomu nie znanej dziurze po prostu muszą nam pokazać swoją władzę? Czy chcą, żebyśmy dobrze zapamiętali Čakovec, zadupie w nic nie znaczącej „wypustce” Chorwacji? A może liczą na łapówkę? Może nas biorą na przetrzymanie, czekają, aż zmiękniemy? Oj, co to, to nie! Niech sobie myślą, że mamy pochowane w d...ch dolary. Najlepiej niech nam tam zajrzą, wtedy im damy po „dolarze” na twarz! (To, co jeszcze cisnęło się nam na usta, nie nadaje się do powtarzania.)
Żeby coś robić, wyciągnęłam maszynkę i zagotowałam wodę na herbatę. Wypiliśmy ją w ponurym milczeniu. Czas mijał, nic się nie zmieniało – no, może jedynie to, że rzucaliśmy mięsem coraz ostrzej.
W końcu na peronie pojawił się ekspres „Drava”. Z komisariatu nadal nikt nas nie wołał, ale kiedy mąż poszedł dowiedzieć się, czy zwrócą nam w końcu te paszporty, o dziwo, dostał je do ręki i nagle było po wszystkim. Po prostu wsiedliśmy do pociągu, rozgadani, roześmiani od ucha do ucha, pijani gwałtownie wezbranym szczęściem.
Luksus wewnątrz ekspresu był… bardzo umowny. Zajęliśmy miejsca w śmierdzącym i dusznym przedziale i jedno przez drugie komentowaliśmy dziwne zachowanie chorwackich służb granicznych. Padały różne kwestie:
- Chorwacja powstała jako odrębne państwo niedawno, w 1991. Młode państwa jak nastolatki - muszą koniecznie podkreślić swoją obecność w świecie. Chcą wyryć w świadomości innych narodów piętno swojej „potęgi”!
- Chorwaci po prostu pastwią się nad obcymi, bo są zdemoralizowani przez wojnę! Po wojnie, w której dochodziło do ludobójstwa, ludzie są nieufni, źle nastawieni do innych. A po domowej, w której sąsiad wyrzynał sąsiadów, to już w ogóle…
- Może wojna, może młode państwo… Tak czy siak, te smutne mundurki w Čakovcu ewidentnie chciały mieć pewność, że nie zostaniemy w Chorwacji. Czy to nie idiotyzm? A gdybyśmy chcieli pojechać do Plitvickej Jizery i zostawić im trochę pieniążków?
- Najwyraźniej nie chcą u siebie obcych. Nam się wydaje, że powinni być grzeczni dla gości, bo ich główny potencjał gospodarczy to turystyka. Ale może jest jeszcze za wcześnie na turystykę? W końcu działania wojenne jeszcze nie ustały całkowicie...
- A może naprawdę mieliśmy za mało pieniędzy? Cholera wie, ile może kosztować zwiedzanie takiej Plitvickej Jizery. Po wojnie wszystko może być astronomicznie drogie…
Nie wiemy do dziś, o co tak naprawdę chodziło tym ludziom.
Ostatnio edytowany przez texarkana (2011-04-26 15:03:05)
świetnie napisane, czytałam z zapartym tchem
Agata, Świetna historia!
Wyobraz sobie że tez byłam w tym "zad....piu" Cakovcu! I tez wieki temu ale juz po wojnie- jakieś 3 lata po Tobie!,
(jednakze bez takiej barwnej historii- przejechaliśmy sobie ot po prostu bez zadnego "pierd......ęcia" ))
Fajna Ps. ja się urodziłem w sierpniu 1996 haha ...
Swietne masz te historyjki.Czyta sie z przyjemnoscia. Kiedy nastepna?