Tym razem udaliśmy się do świata Józefa Flawiusza i Stevena Runcimana, do sceny starożytnych, na której odgrywały się biblijne historie, do miejsc doskonale znanych, często odwiedzanych ale jakże tajemniczych, baśniowych i pociągających. W tej wyprawie udaliśmy się do Egiptu, Izraela, Palestyny i Haszymidzkiego Królestwa Jordanii. Trudno jest opisać podróż do miejsc tak popularnych i często odwiedzanych, tak by nie powielać setek podobnych relacji. Na czym się skupić? Co opisać?
Jak to zazwyczaj jest z naszymi wypadami, wyjazd do Egiptu nas samych zaskoczył. Braliśmy pod uwagę zarówno Karaiby jak i Turcję czy Cypr. Jednak ostateczną decyzję podjęliśmy pod wpływem znajomej, która dopiero co wróciła z Sharm. Sam w sobie Egipt nie bardzo nas interesował (no może poza antycznymi zabytkami nad Nilem - ale w te rejony planowaliśmy zupełnie inną wyprawę). Ale ostatecznie do wyjazdu do Dahabu skusiła nas bliskość Ziemi Świętej i Petry. I zaraz na wstępie muszę przyznać, że gdyby nie te wycieczki uznałbym ten wyjazd za całkowicie nieudany.
Egipt zrobił na mnie jak najgorsze wrażenie. Zaczęło się zaraz po wylądowaniu, gdy celnik starał się od nas wyłudzić za wizę więcej dolarów niż powinien. Angole płacili. My nie mieliśmy takiego zamiaru. Jeszcze w dzień wyjazdu sprawdzałem informacje dot. wizy, ile kosztuje, czy jest jednokrotna itd. Wiza we wszystkich źródłach kosztować miała 15$. Co z tego skoro celnik czy kto to tam był wołał od wszystkich 18$. 15 szło do szuflady a 3 do kieszonki. I wszyscy są zadowoleni. Miał jednak tego dnia pecha. 15 to nie 18. On do nas 18 a ja mu grzecznie podaje 15 i wskazuję informację ile ma wiza kosztować. Koleś wszystkiego się spodziewał, ale nie tego, że ktoś mu w oczy wyrypie, że okrada turystów. Bardzo niemiłe zrobiło to na mnie wrażenie. Odchodząc poinformowałem czekających za nami ile kosztuje wiza. I w zasadzie tak mógłbym opisać cały pobyt w Egipcie. Permanentna próba wyprucia z Ciebie każdego grosika. Miałem już do czynienia ze zjawiskiem targowania się czy wyłudzania. Jednakże nigdy nie miało to takiego charakteru jak w Egipcie. Laga papierosów 15 euro zaś w egipskich funtach równowartość ok. 25 euro, itd. Człowiek czuje zwyczajnie niesmak.
Przejście deptakiem to dosłownie Via Dolorosa. Skubani dosyć dużo rozumieją po polsku. Na deptaku jest ze 30 sklepów po każdej stronie. W każdym sklepie siedzi ze 3/5 nierobów - cwaniaków. Gdy się idzie deptakiem każdy z nich cię zatrzymuję, coś tam gaworzy w stylu „wszystko 2 dolar”, „pani u mnie darmo”, „tanio u mnie”, ect. I nie ważne, że zlałeś, albo odmówiłeś 30-tu poprzednim naganiaczom. Jeśli chcesz iść dalej deptakiem musisz zlać czy odmówić kolejnej setce naciągaczy. Więc nie dziwi raczej fakt, że do Dahabu udawaliśmy się tylko w ostateczności. Czyli ze 3 razy w ciągu dwóch tygodni pobytu. Pierwszy raz zaraz po przylocie by zorientować się w wycieczkach i coś wybrać. Drugi raz by wysłać widokówki i trzeci raz by porobić trochę fotek.
Jak to w tego typu ośrodkach jest, można znaleźć całą gamę różnego rodzaju atrakcji. Od „safari” na wielbłądach po „safari” na morzu. Od przejażdżek quadami po wypady na pustynie. Nas jednak najbardziej interesowały wyjazdy do Jerozolimy i Petry.
Jeruzalem.
Wyjechaliśmy z Dahabu o 21-wszej. Na granicy w Tabie byliśmy ok. północy. Granica izraelsko-egipska to kolejna droga przez mordęgę. Tym razem to Żydzi dali nam popalić. Byliśmy w grupie rosyjskiej. Nas przepuszczono dosyć szybka, ale z Rosjanami Żydzi bawili się w kontrole, wypytywania itp. W końcu po ok. 2 godzinach ruszyliśmy nad Morze Martwe. Po nocy w rozklekotanym egipskim autobusie, po mordędze na granicy, gdy w końcu dotarliśmy nad morze o 7 rano nie bardzo miałem ochotę na jakąkolwiek kąpiel. Rosjanie tłumem poszli się babrać w błocie. W sumie to mało kto się kąpał.
W końcu udaliśmy się w dalszą drogę. Gdy jedzie się i mija drogowskazy z nazwami: Ber Szewa, Jerycho, Hebron, Masada ma się wrażenie jakby świat Świderkównej zszedł z kart książek. Każda z nazw wiąże się z jakąś fascynującą historią, z jakimś historycznym wydarzeniem. Zaraz po dotarciu do Jerozolimy mamy chwilkę na nacieszenie się przepiękną panoramą miasta z górującą nad starym miastem i Wzgórzem Świątynnym Złotą Kopułą. Podróże uczą. Nie po raz pierwszy odkrywam tę starą jak świat maksymę. Dotychczas nie wiedziałem, że Betlejem znajduję się tuż pod Jerozolimą, co prawda na terytorium Autonomii Palestyńskiej.
Gdy przekraczaliśmy pseudogranicę palestyńsko-izraelską zostaliśmy skontrolowani przez młodziutką Żydówkę z kałachem (albo tego typu bronią). Samo Betlejem odgrodzone jest od Izraela murem, przypominający ten z Berlina czy z Irlandii Północnej. Jednak muszę przyznać, że robi po stokroć gorsze wrażenie. Bo tutaj postawili go ludzie, którzy powinni pamiętać nazistowskie getta, którzy powinni pamiętać co takie odgradzanie symbolizuje.
W Betlejem zwiedzaliśmy Bazylikę Narodzenia Pańskiego. Sama świątynia jest z zewnątrz nieciekawa i trochę wygląda jak taka większa murowana stodoła. Dopiero wewnątrz widać cały jej majestat, piękno i antyczność. Co prawda czekanie w gigantycznej kolejce by dostać się do Groty wymaga zarówno cierpliwości jak i wytrzymałości fizycznej. Jednak nic nie może się równać, z pokłonieniem się i krótką modlitwą przy Gwieździe. Kolejnym punktem na naszej trasie była Bazylika Grobu Pańskiego. Tu już było zdecydowanie luźniej. Na pierwszy rzut oka wszystko lśniło od złota, marmurów, kosztowności. Jednak gdy człowiek przypatrzył się bardziej uważnie widać było, połamane ikonostasy, łuszczącą się farbę. Najświętsze miejsca Chrześcijaństwa rozpadają się. Gdy wyszliśmy z Bazyliki Imam zaczął swą modlitwę z pobliskiego minaretu. Dopiero wtedy tak do końca uświadomiłem sobie, że jestem w Świętym Mieście trzech największych religii. Później przeszliśmy Via Dolorosa poprzez dzielnice żydowską i arabską aż do Świątyni i Ściany Płaczu. Trudno nam sobie wyobrazić co ta ściana znaczy dla Żydów na całym świecie. Rozpaczający, modlący się ludzie, zarówno mężczyźni jak i kobiety. I wszyscy w tym wielonarodowym tyglu. Ortodoksyjni Żydzi, Palestyńczycy, islamiści, chrześcijanie.
W kolejnym tygodniu udaliśmy się do Jordanii by zwiedzić nabatejskie ruiny w Petrze. Sama podróż była całkiem przyjemna. Do drodze oczywiście zaliczone zostały pamiątki, lunch i beduińskie namioty. Po dotarciu do Petry okazuje się, że większość miasta nadal znajduję się pod ziemią. Tylko mały procent jest odkryty i konserwowany. Miejscowi Beduini zamieszkiwali miasto aż do 1985 roku kiedy to UNESCO zabroniła im tego wpisując nabatejską Petrę na listę światowego dziedzictwa. Niestety do dziś widać ślady radosnej działalności beduińskiej. Roztrzaskane rzeźby, zniszczone płaskorzeźby, nawet najpiękniejszy „Skarbiec” nie uszedł ich niszczycielskim zapędom. Znajdująca się na jego szczycie kula stała się celem dla ćwiczeń strzeleckich. Jednak pomimo wandalizmowi, zniszczeniom Petra zachowała niezaprzeczalny czar i piękno.
Sam wąwóz prowadzący do miasta jest czymś przepięknym. Mieniące się różnymi kolorami skały, wąskie przejścia, zakręty, z którymi kryją się kolejne pozostałości pracowitych mieszkańców miasta. Wszystko to blaknie przy wyłaniającym się spomiędzy ścian wąwozu frontonowi „Skarbca”. Skała, w której wykuta jest budowla pyszni się różami, czerwieniami, pastelami. Zapiera dech w piersiach. Tajemniczości dodaje jeszcze całkowita niezgoda archeologów co do funkcji budowli. Zaraz za „Skarbcem” otwiera się aleja skalnych grobowców, jaskiń, grot. Jeszcze dalej wychodzi się na przepięknie zachowany amfiteatr. Siedząc na jego stopniach można podziwiać wykute w ścianach wąwozu grobowce królewskie. Z położonego, w dolinie otoczonej skałami, miasta pozostały gdzieniegdzie kawałek muru, samotnie stojąca kolumna. Niezaprzeczalnie Petra to najpiękniejsze miejsce jakie dotychczas widziałem.
Brak komentarzy. |