„Mały kontynent dla odkrywców”. Gdy spytamy się znajomych co wiedzą o Sardynii część ograniczy się wyłącznie do stwierdzenia „włoska wyspa”. Mało kto wie, że poza polityczną przynależnością do Włoch mało co łączy wyspiarzy z rodowitymi Włochami. Nasze pierwsze wrażenia po przylocie było „ci Włosi to nie Włosi”. Im więcej zwiedzaliśmy, im więcej czytaliśmy i im więcej rozmawialiśmy tym bardziej utwierdzaliśmy się w swoim pierwszym wrażeniu. Faktycznie to nie są Włochy.
Na każdym kroku wita nas powiewająca historyczna flaga Sardynii, na drogowskazach widzimy zupełnie nie włosko-brzmiące nazwy: Su Naraxi, Dorgali, Jerzu etc. Planowaliśmy bardzo krótki pobyt na wyspie. Przewodnik nie epatował szeregiem zabytków klasy „0”, nie polecał setki miejsc do odwiedzenia. Jakże się myliliśmy. Te kilka dni to było stanowczo za mało by nacieszyć się pięknem wyspy, by zobaczyć zapierające dech w piersiach widoki, by odpocząć nad lazurowym morzem na plaży ukrytej pośród wcinających się w morze gór.
W związku z bardzo ograniczonym czasem postanowiliśmy wypożyczyć auto i pojeździć po wyspie na własną rękę. Dzięki Bogu mieliśmy nawigację bo w przeciwnym razie nie pozwiedzalibyśmy za bardzo. Widać, że Sardynia to nie tradycyjny kierunek turystyczny. Drogi są w bardzo złym stanie (coś jak polskie), oznakowanie fatalne. Gdyby nie nawigacja bylibyśmy zgubieni w plątaninie wiraży, serpentyn, górskich dróżek, wiosek i miasteczek o dziwacznie brzmiących nazwach.
Niezaprzeczalne walory turystyczne wyspy zostały odkryte dopiero jakieś 40 lat temu. Od tego czasu następuje powolny rozwój infrastruktury turystycznej. Costa Smeralda odkryta przez izmaelickiego księcia dość szybko stała się celem wypraw znudzonych bogaczy szukających czegoś nowego. Do dziś to wybrzeże jest celem i ośrodkiem bogatej klienteli. W rozsianych w okolicy portach pełno luksusowych jachtów, drogich hoteli i ekskluzywnych klubów i restauracji. Niestety albo stety im dalej na południe, im dalej od Costa Smeralda tym mniej turystów, tym gorsze zaplecze turystyczne. Częstokroć zabytki liczące kilka tysięcy lat pozostają nie ogrodzone, nie zadbane, częstokroć służą jako miejsce odpoczynku miejscowych pasterzy. A Sardynia ma czym się poszczycić. Poza urokliwymi zatoczkami ze złotymi plażami, na swojej drodze można spotkać kościółek z dziełami El Grecca, ruiny fortecy i miasteczka z ok. 1200 r. p.n.e., katedry w unikalnym pizzańskim pasiastym stylu, średniowieczne miasteczka o wąskich wijących się uliczkach. Walory krajobrazowe to połączenie pięknych lazurowych wód otaczających wyspę ale i porośnięte makią góry i wąwozy.
W pierwszy dzień zaraz po przylocie pojechaliśmy na północ wyspy w kierunku Costa Smeralda. Podpatrywaliśmy życie milionerów w Porto Cervo. Samo miasteczko otwiera się przed nami jak wachlarz. Urocze domki z tarasami o kolorze terakoty schodzą się coraz niżej aż do portu w którym całymi stadami cumują piękne jachty. Główny deptak miasteczka to częściowo ukryta pomiędzy zaroślami makii i arkadami Passeggiata. Spacer nią może z jednej strony przyprawić o zawrót głowy widokami na zatokę jak i cenami w sklepikach i restauracjach. W tym luksusowym ale jednak niepozornym miasteczku ukryta jest perła. W małym białym kościółku znajduje się arcydzieło El Grecca!
Po krótkim pobycie (ze względu na ceny - np. kawa ok. 30 euro) w Porto Cervo pojechaliśmy dalej na północ do Palau i znajdującego się nieopodal Cap d'Orso. Przylądek z daleka przyciąga wzrok niesamowitymi formacjami skalnymi. Im bliżej tym górująca nad wodami zatoki skała bardziej przypomina słonia. Samochodem można dostać się wyłącznie do pewnego momentu. Dalej trzeba powspinać się pieszo. Pomimo, że droga wydaję się być ciężka, po kilku minutach jesteśmy na szczycie i możemy podziwiać niesamowitego słonia skąpanego w zachodzącym słońcu. A widoki rozpościerające się ze szczytu zapierają dech w piersiach.
Kolejnego dnia postanowiliśmy zaatakować wschodnią i środkową Sardynię. Mieliśmy cały dzień na zwiedzanie. Nie przewidzieliśmy jednak małej niedogodności. Wszędzie gdzie chcieliśmy się dostać musieliśmy pokonywać dość wysokie góry i niekończące się serpentyny, wiraże, zakręty. Bardzo dużo czasu straciliśmy na pokonywaniu takich odcinków. Jednakże i tak byliśmy zadowoleni. Za każdym razem gdy pokonywaliśmy jakąś górę czy wzniesienie ukazywał się nam niesamowity widok, czy to na piękną Golfo di Orosei i przytuloną do niej Cala Gonone, czy to na płaskowyż z przecinającym go kanionem czy to na górę stołową czy to na miasteczka poprzyczepiane do stromych ścian gór. Za każdym wzniesieniem czekało na nas coś nowego coś pięknego, coś co na długo wyryło się w pamięci.
W tym dniu udało się nam także odwiedzić małą, niepozorną wioskę ukrytą pośród otaczających gór. Orgosolo byłoby zwykłym nic nie znaczącym miasteczkiem czy też dużą wioską gdyby nie grafitti. Tzw. sztuka zaangażowana zdominowała to miasteczko. Dotychczas (ze względów zawodowych) miałem w lekkiej pogardzie „sztukę zaangażowaną” - no może poza architekturą Nimeyera - lecz to co stworzyli miejscowi pasterze, dzieci jak i „zawodowi” artyści jest czymś niesamowitym. Chodząc po miasteczku, wąskimi pnącymi się po stoku góry uliczkami, w najmniej spodziewanych miejscach, ścianach domów, przydrożnych kamieniach, ścianach zburzonych domów, natykaliśmy się na malowidła zwane murales. Malowidła mówią o tym co dotyczy tych ludzi, o braku wiary w klasę polityczną, która zupełnie nie dba o pasterską społeczność Sardynii, o tożsamość narodową Sardyńczyków, o ich sytuację społeczno-ekonomiczną, ale częstokroć murales poruszają znacznie poważniejsze tematy - klęski głodu w Afryce, handel żywym towarem, bezcelowość rewolucji, równouprawnienie wszystkich bez względu na wiek, płeć, wyznanie itp. Orgosolo to fantastyczna podróż w głąb siebie samego, we własny światopogląd. Orgosolo to swoisty rachunek sumienia społeczeństwa i klas rządzących.
Po zwiedzeniu tego niesamowitego zakątka udaliśmy się do Su Naraxi. Nuragiczne ruiny obejmują zamek i stolicę potężnego księstwa plemiennego. Najstarsze fragmenty budowli pochodzą z ok. 1200r. p.n.e. Zamek i otaczające go pozostałości charakterystycznych okrągłych chat robi wielkie wrażenie. Wspinaczka po wytartych stopniach w wąziutkich korytarzach na szczyt głównej wieży jest nie lada wyczynem - gorąco odradzam klaustofobikom - sam parę razy miałem ochotę cofnąć się. Lecz widok z wieży wart jest wysiłku i chwil strachu. Dopiero ze szczytu widać kolistość wielu chat, ich urbanistyczne rozmieszczenie wokół zamku. Gdy się chodzi pomiędzy ruinami wszystko wygląda mniej więcej tak samo, nie bardzo da się powiedzieć co jest chatą a co drogą. Z góry widać wąskie uliczki biegnące pomiędzy chatami. Su Naraxi to wspaniała podróż w czasy epoki kamienia.
Ostatni dzień poświęciliśmy na zwiedzenie Olbii, miasta, w którym mieszkaliśmy na czas pobytu na Sardynii. Olbia to ciche miasto, gdzie życie toczy się wokół placyków i knajpek. I jedna rzecz szczególnie nas uderzyła, brak młodych ludzi. Widywaliśmy podczas jeżdżenia po wyspie, młodzież lecz było jej bardzo mało. Głownie to ludzie starsi i w średnim wieku. Z czasem dowiedzieliśmy się, że młodzi uciekają z małych górskich miasteczek, z wyspy na kontynent do wielkich miast. A wyspa powoli, pomimo usilnych starań dumnych Sardyńczyków, zamienia się w jeden wielki kurort.
piea | pięknie; mnóstwo pozytecznych informacji; ta wyspa "ciągnie" mnie ostatnio dość często, narazie w myślach..., ale ,może juz niebawem się tam w końcu wybierzemy?. Sardynia to faktycznie mało popularne miejsce turystycznie; przynajmniej na masową skalę, i dobrze! niech tak pozostanie jak najdłużej:) PS. zatrwożyła mnie ta kawa za 30 EUR...Jezu, za filiżankę? toż to rozbój w biały dzień! chyba droższa od kopi luwak?... mam nadzieję, że to pomyłka/literówka:)) |