Salutti da Roma! Zaraz na początku września wybraliśmy się na 4 dni do Rzymu. Jako, że do hotelu dotarliśmy późnym popołudniem z miejsca zaczęło się intensywne zwiedzanie. Wydawało się, że 4 dni to stanowczo za mało. Ale grunt to dobry i przemyślany plan.
W pierwszy wieczór wybraliśmy się zobaczyć „Rzym nocą”. Pięknie oświetlona Piazza Venezia z Ołtarzem Ojczyzny i Pałacem Weneckim a w oddali wyłaniający się ponad niezliczonymi autami Colosseo. Gdy nacieszyliśmy oczy pierwszymi spektakularnymi widokami udaliśmy się Via del Corso w kierunku Fontanny di Trevi.
Klucząc wąziutkimi uliczkami zapełnionymi turystami i gwarnymi ogródkami restauracji i kawiarni postanowiliśmy coś zjeść. Wstąpiliśmy do pizzeri. Muszę przyznać, że to co tam jedliśmy nijak ma się do tego co podają we włoskich restauracjach w Polsce. Rzymska pizza jest dosyć specyficzna. Ciasto jest cieniutkie jak pergamin i mocno wypieczone. Pizza z szynką parmeńską na takim cieście i do tego butelka wspaniałego białego wina to uczta, a dookoła z okien okolicznych domów dochodzi tak specyficzny włoski gwar, zapachy gotowanych potraw, śmiechy, rozmowy, nawoływania. Tak, nie da się ukryć, że jesteśmy w sercu Włoch.
Wiedzieliśmy, że pod fontanną di Trevi przez całą dobę jest tłoczno, ale to co tam zobaczyliśmy przeszło nasze najgorsze obawy. Tłumy turystów. Schody schodzące do fontanny pełne siedzących i odpoczywających turystów. Wąskie przejścia zatłoczone ludźmi robiącymi zdjęcia. Nawołujący sprzedawcy tandetnych pamiątek. Zwyczajnie koszmar. Niemniej jednak fontanna robi piorunujące wrażenie. Wiem z poprzednich wizyt w Rzymie, że tam warto się wybrać wyłącznie wieczorem lub w nocy gdy można podziwiać splendor oświetlenia i półcieni.
Kolejnym przystankiem na naszym spacerze była Piazza di Spagna. Nie bardzo wiem jak to ująć. Każdego bawiło tam coś innego. Jedni uczestnicy zajęli się winem kupionym wcześniej, inni wpadli w szał fotografowania a inni jeszcze podziwiali okoliczne sklepy, do których bez złotej a jeszcze lepiej platynowej karty kredytowej nie ma po co wchodzić. A sam plac hiszpański i schody pozostały w cieniu. Inna zupełnie rzecz, że jakoś nie robiło to na mnie wielkiego wrażenia. Może dlatego, że ostatnim razem pełno było kwiatów, może oświetlenie było inne. Nie wiem w czym rzecz, ale jeden z piękniejszych placów Rzymu wydał się nam nieciekawy. Dlatego nikt specjalnie nie protestował (a może to efekt wypitego wina?) gdy wróciliśmy do Fontanny di Trevi. Po kolejnej serii zdjęć, dopiciu wina i odpoczynku, posnuliśmy się żółwim tempem gwarnymi uliczkami w kierunku Piazza Venezia skąd mieliśmy autobus do hotelu.
Nazajutrz z samego rana, zgodnie z radami naszych gospodarzy, udaliśmy się do Watykanu. Dosyć szybko przeszliśmy kontrolę. Najpierw udaliśmy się na kopułę. Za każdym razem gdy byłem w Rzymie coś wypadało i jeszcze tam nie byłem. Więc skąd miałem wiedzieć, że to nie całkiem fajne jest? Wąskie, bardzo wąskie korytarze, które im bliżej wierzchołka tym bardziej odbiegające od pionu, w pewnym momencie szło się opierając cały bok o ścianę. Jednym zdaniem rzecz zupełnie nie dla klaustrofobika. I oczywiście to była moja wina, że tam poszliśmy. Czy ja to budowałem czy co, ja się pytam? Zupełnie pomijam milczeniem setki schodów do pokonania. Ale wszelkie strachy, wszelkie cierpienia wchodzeniem po schodach wynagradzają widoki na Rzym, na Ogrody Watykańskie.
Schodzenie szło nam już zdecydowanie lepiej. Gdy zeszliśmy z kopuły, poszliśmy pomodlić się w Grotach Watykańskich. Zapewne bardzo wielu zgorszę i zaskoczę, ale dłużej modliłem się przy grobie Jana Pawła I niż przy grobie Naszego Papieża. Może dlatego, że przy Naszym ciągle ktoś się modli a u Albino Lucianiego paliła się tylko jedna samotna lampka... a był to człowiek wspaniały, pod wieloma względami przerastał Wojtyłę i jego dogmatyzm. Ale nie będę Wam robił wykładu z historii papiestwa, prawda? Nie czas i miejsce ku temu. Bazyliki nie będę specjalnie ani opisywał ani przedstawiał, bo chyba większość z nas tam już była i podziwiała niezrównaną Pietę Michała Anioła, czy przytłaczający baldachim Berniniego ponad grobem Św. Piotra. Podzielę się tylko z Wami swoimi własnymi przemyśleniami na temat tego miejsca...Byłem już tam 3 czy 4 raz. Za każdym razem co innego przyciągało mój wzrok. Tym razem zachwycił mnie bardzo prosty i skromny nagrobek Stuartów. Arcydzieło, które umykało mojej uwadze za każdym razem. Muzea Watykańskie to historia sama w sobie. Nasi gospodarze poradzili nam by wybrać albo Bazylikę albo Muzea. Nie da się zrobić obu miejsc jednego dnia (jeśli nie chce się wydać majątku na bilety kupione u koników). Dlatego Muzea Watykańskie zostały przełożone na dzień następny.
Dalszą część tego dnia postanowiliśmy poświęcić Rzymowi i jego wspaniałej historii, gdy Europa klęczała u stóp Kurii na Forum Romanum. Spokojnym spacerkiem zatrzymując się co rusz na piwko w ogródkach kawiarnianych udaliśmy się na Zatybrze, przeszliśmy Isola Tiberina, gdzie miały się znajdować tajemne zejścia do katakumb, w których gromadzili się pierwsi chrześcijanie. Stamtąd brzegiem Tybru przeszliśmy na Awentyn by podziwiać jedne z najlepiej zachowanych rzymskich świątyń Tempio di Vesta oraz Tempio Della Fortuna Virilis oraz słynne Usta Prawdy umieszczone w wejściu do greckiego kościoła S. Maria in Cosmedin. Każdy obowiązkowo musiał oczywiście wpakować łapsko do ust by zadość uczynić turystycznej tradycji.
Zaraz za kościołem zaczyna się starożytny Circo Massimo - Cyrk Wielki, niestety ze słynnego cyrku nie pozostało nic poza placem czy parkiem zachowującym podłużny, jajowaty kształt torów wyścigowych. Przecinając wierzchołek cyrku dochodzi się do Palatynu. Popołudnie spędziliśmy na Forum Imperiali podziwiając majestatyczne Koloseum ponad ruinami antycznego centrum miasta. Mam ciągotki historyczno-kulturowe. Kajam się za to, ale szlak mnie trafia gdy część wycieczki marudzi pół dnia, pytając co chwila o kolejny punkt programu zwiedzania i dodając na końcu nieodzowne: „czy są tam sklepy?”. Ręce opadają, słabo się robi. Po dziesiątym pytaniu człowiek chyba ma prawo wybuchnąć słowami: „Nie ma na miły bóg kobieto! Idziemy zwiedzać starożytną świątynię! A nie cholerne sklepy!”.
Po długich przepychankach musiałem ulec... przelecieć kilka tysięcy kilometrów po to tylko by polatać po sklepach... o hańbo! No cóż. Wieczór musieliśmy oddać paniom na zakupy. Nie martwcie się. Wytrwałem. Dałem tylko kartę, pin, i pokazałem w której kawiarni czekam na nie. Byłem z siebie taki dumny! Nikt tego nie docenił. Szczególnie Panie miały pretensje, że nie znam Rzymu na tyle by je zabrać do jakiegoś na prawdę dużego centrum handlowego... „Czy ja zwiedzałem w Rzymie CENTRA HANDLOWE JA SIĘ PYTAM??!!” O wstydzie! I jak tu można zachować zimną krew?
Z samego rana, rana tj., ok 6 rano, pobudka szybka toaleta, śniadanie i biegusiem w ogonek stanąć do Muzeów Watykańskich. Jako, że ja już byłem, miałem z towarzystwa całkiem niezły ubaw, gdy pomimo całego poświęcenia ze wstawaniem i tak utknęło w niezłym ogonku. Choć trzeba przyznać, że i tak nie było źle. Jakąś godzinę później ogonek dawno już zakręcał za róg murów. Wyasygnowałem pieniążka na bilety, pamiątki i posłałem towarzycho samopas do Muzeów. A sam spędziłem cudownie spokojne dwie godzinki w typowo rzymskiej kawiarence na przeciwko wejścia do Muzeów.
Gdy zziajane towarzystwo wykulało się i dołączyło do mnie zaczęło się „łup, łup”... no w zasadzie to tak przez przypadek. Zamówiliśmy dwa duże piwa... ale kto się spodziewają że przyniosą takie litrowe kufle. A że słoneczko dawało, cieplutko było, fajnie się obserwowało ciemnioków stojących trzecią godzinę by wejść do Muzeów... W każdym bądź razie nie wiele nam już zostało i sił i czasu i chęci by coś wielkiego robić. W związku z powyższym, spacerkiem zakrapianym co rusz jakimś piwem czy winem udaliśmy się do Zamku Św. Anioła, gdzie na blankach wśród baldachimu z liści był piękny widok na Bazylikę i gdzie była kawiarenka... no więc kolejne łup było. Plazza Navona - łup, Panteon - łup, Wszędzie łup i łup. Wstydzę się za Was! I takich upijanionych powiozłem do katakumb św. Sebastiana (ciekawsze są św. Kaliksa ale w ten dzień były zamknięte). O katakumbach św. Sebastiana można powiedzieć jedynie, ze nie są dla osób chorych na klaustrofobie oraz, że wstęp jest daleko niewspółmierny do atrakcyjności. Ale byli. Pytanie tylko, czy coś pamiętają? Śmiem wątpić. W drodze powrotnej oczywiście „ułupione” towarzystwo się wielce głodne porobiło i chcąc nie chcąc musieliśmy zajść na jakieś włoskie jedzenie i... kolejne łup oczywiście. Nie wiem czy dałbym radę ich ruszyć gdyby nie gwałtowna burza, która nadciągnęła nad Rzym. Skuleni pod parasolami w kawiarni przeczekaliśmy strugi deszczu, widzieliśmy wypadek dwóch skuterów. Gdy jako tako rozpogodziło się szybko pobiegliśmy na stację metra by udać się do Bazyliki św. Pawła za Murami.
Ach metro. Kwestia komunikacji w Rzymie to historia sama w sobie. Autobusy nie są złe. Za to tramwaje i metro to jest jakieś nieporozumienie. W telegraficznym skrócie... jeśliś zdążył wsiąść przed zamknięciem drzwi dobra twoja, jeśli natomiast jakaś część Ciebie pozostała na zewnątrz, no cóż. Masz pecha. Więc wyobraźcie sobie moje dwie pociechy - rodziców jak na komendę muszą się wpakować do metra. Pampers by się przydał!
Bazylika św. Pawła za Murami. Moim zdaniem najpiękniejsza z wszystkich papieskich bazylik rzymskich. Jednocześnie najmniej znana. Nieczęsto się zdarza by znalazła się w programie zwiedzania Rzymu. A wielka szkoda. Byłem tam wcześniej tylko raz. Ciekawy byłem czy ponownie zrobi na mnie wrażenie. I faktycznie, ponownie zakochałem się w tej budowli. Wydaje się być wyrwana z otoczenia, nie pasująca do okolicznych zabudowań. A jednak olśniewa bielą, złoceniami, freskami i taką lekkością. Bardzo się cieszę, ze ponownie dane mi było podziwiać ją na żywo. Muszę też dodać, ze nawet moje upijanione towarzystwo dostrzegło niezaprzeczalne piękno tego kościoła i zgodnie stwierdzili, że jest najpiękniejszy z wszystkich, po których ich nieszczęsnych przegnałem... to był - o zgrozo - cytat.
Ostatni dzień chcieliśmy już troszkę odpocząć. Dlatego powiozłem zblazowane towarzystwo tylko do ostatniej Bazyliki papieskiej Santa Maria Maggiore i dalej do Villa Borghese, chyba jednego z najpiękniejszych w całej Europie kompleksów parkowych w centrum miasta. By dostać się do parku trzeba się wspiąć wijącą się malutką uliczką z Piazza del Poppolo, potem schodami na sam szczyt wzgórza. A tam rozpościera nam się nieopisany widok na Rzym. Ponad Piazza del Poppolo, ponad dachami rzymskich kamienic, ponad wieżami niezliczonych kościołów, katedr i klasztorów, nad wszystkim góruje Bazylika na tle błękitnego nieba. Widok jest niezapomniany!
W parku można odetchnąć od wszędobylskiego zgiełku, ulicznego ruchu, od klaksonów, upału, spiekoty i smogu. Można zjeść pyszne lody w wiktoriańskiej kawiarence. Można zjeść wcześniej przygotowane kanapki na ławeczce nad brzegiem jeziorka obserwując pseudoantyczną świątynkę na wysepce, można położyć się na trawniku i posłuchać śmiechu bawiących się dzieci. Można na sekundę skoczyć do Villa Gulia - letniej rezydencji papieży, gdzie obecnie znajduje się Muzeum Etruskie. Myślę, że niezależnie od tego czy zwiedzało się Rzym intensywnie czy spokojniej, Villa Borghese to doskonałe zakończenie wycieczki do Rzymu.
Byłem kilka razy w Rzymie. Raz byłem z pielgrzymką na prywatnej audiencji u Naszego Papieża - wtedy zobaczyłem Rzym katolicki z całym splendorem i bogactwem chrześcijańskich świątyń, cmentarzy i miejsc. Za drugim razem byłem z ogólną wycieczką. W czasie gdy naród poszedł na audiencję generalną ja zwiedzałem Zamek Św. Anioła (dlatego wiedziałem że jest tam taka urocza kawiarenka). Podczas tego pobytu zwiedziłem Rzym zwykłego turysty Koloseum, główne place, fora. Lecz dopiero za tym razem udało mi się zwiedzić cały Rzym.
Dopiero teraz udało mi się posmakować rzymskiego klimatu, posłuchać gwaru bocznych uliczek, poleniuchować w jednej z licznych kawiarenek, wczuć się w atmosferę tego miasta, poczuć jego zapachy, smaki. Dopiero teraz w jednej z dalszych dzielnic poszedłem do małej lokalnej kawiarenki, w której do herbaty, kawy i dwóch piw dostaliśmy cały stół zastawiony pasztecikami, przekąskami, to tam właścicielka gdy usłyszała, ze jesteśmy Polakami przyszła sobie z nami pogawędzić i donieść pasztecików.
Dopiero tym razem paląc w nocy w kuchennym oknie widziałem okoliczne kamienice skąpane w świetle wylewającym się z mieszkań, usłyszałem taki niepowtarzalny rzymski gwar, nawoływania, śmiechy, śpiew i kłótnie, czułem zapach czosnku i pomidorów i bazylii i oregano. Ach tych zapachów nie zapomnę nigdy...
ps. Gdy jedziecie do Rzymu uprzedzam nie bierzcie ze sobą ani ludzi z małym pęcherzem - jak mój tatko i Asik jakby w zawody skubani szli, który częściej. Nie bierzcie również takiego egzemplarza jak mój mamuń, która mawiała „co ty mi tu jakieś ruiny pokazujesz, patrz tam jest centrum handlowe, tam się toczy życie...”
ps2. A jeśli już weźmiecie to zrezygnujcie ze zwiedzania tylko zanurzcie się w Rzymie. Pozwólcie by Rzym was wypełnił zapachami, głosami, smakami. Usiądźcie w kawiarnianym ogródku i posłuchajcie Rzymu...Bo Rzymu się nie zwiedza. Rzym się smakuje i delektuje...
Brak komentarzy. |