„Na karaibskich wybrzeżach półwyspu, na ustronnych, miałkich i bielusieńkich jak cukier plażach przepadają kochankowie(...)” (Jane Onstott).
Dziś chciałbym podzielić się z Wami swoimi wrażeniami z pobytu w Meksyku. Jak już się zapewne przyzwyczailiście, moje życie nie jest ani proste, ani bezproblemowe. Połowa kwietnia, ojciec sapiący mi nad uchem „gdzie jedziemy?”, urlopy zabukowane, pieniądze na wczasy odłożone i tylko... wykupionego wyjazdu brak. Wszystkie ulubione strony z ofertami przewertowane w te i nazad. Siedzę zblazowany jak mops. Mielę te same oferty w te same miejsca po raz chyba tysięczny. Stwierdziłem idziemy do Cooka może oni mi coś znajdą. Wchodzimy mówimy ile mamy na wydanie. Kobiecina zaczyna się dwoić i troić, lata po regałach, folderach i wciąż ta sama śpiewka:
- tu mamy w ofercie bardzo fajny hotel w Varadero....
- byliśmy na Kubie...
- aha
Chwilę później... - a może Egipt? - byliśmy w Izraelu i Jordanii zresztą też byliśmy ... dwa katalogi dalej... - tu mamy Goa... nawet nie dałem jej dokończyć. Podobnie było z Kenią, Dominikaną, Hiszpanią... Najbardziej ubawiła mnie jej mina. Za każdym razem kobiecina wyglądała na coraz bardziej zaskoczoną i cierpiętniczą. Swoją drogą uważam, że w biurach podróży przy sprzedaży powinny pracować jedynie osoby, dla których podróże to pasja a nie tylko i wyłącznie źródło utrzymania. W każdym bądź razie skończyłem te nierówną walkę. Pobraliśmy (by nie robić kobicinie przykrości) kilka folderów, które i tak mamy w domu i idziemy do domu dalej wertować neta.
25 kwietnia zaczyna się nam urlop. Po drodze jeszcze święta więc tym bardziej nie będziemy mieć czasu by cokolwiek szukać. W końcu chyba ktoś musiał zrezygnować albo co. Nie wiem zresztą. W każdym bądź razie znalazłem Meksyk. I pytam - Tato a może do Meksyku? Po sprawdzeniu warunków pogodowych w tym okresie, bukujemy szczęśliwi, że w końcu nam się udało. Jako, że wszystko zabukowaliśmy jakoś troszkę ponad tydzień przed wylotem, więc nie musieliśmy długo czekać na upragnione wczasy. Inna sprawa, że ten tydzień był lekkim koszmarem. Zakupy, kupowanie wszystkich najpotrzebniejszych rzeczy, nowa letnia garderoba, a jeszcze to by się przydało, a jeszcze tamto by się przydało...
W końcu nadszedł dzień wylotu. Lot 12h, czyli nieco dłużej niż się spodziewaliśmy. Podróż z lotniska zabrała nam ok godziny. Mieszkamy w Playacar. Swoją drogą ciekawe to miejsce. Playacar to dosyć spory ogrodzony teren, pełen hoteli, luksusowych willi, z polem golfowym, i całkiem licznymi stanowiskami archeologicznymi. W centrum kompleksu znaleźliśmy maleńkie centrum handlowe ze straganami i sklepikami pełnymi pamiątek, biżuterii i tequili.
Po ulokowaniu w pokoju, szybkim prysznicu idziemy na szybki rekonesans. Słońce zniża się, a morze ciemne jak Bałtyk. I myślę sobie no ja już dam spornej za te podkolorowane fotki! Nie ma to tamto! Godzina 8 a my ze zmęczenia potykamy się o liście leżące na chodniku. O błogie nieróbstwo! Tego mi było trzeba. Drinków z palemką, leżaczka tuż nad basenem, dobrej książki w łapce i giglania podsmażania na skórze.
Następnego dnia po wykupieniu wycieczek i zaplanowaniu wszystkiego poszliśmy jeszcze raz nad morze. Nasz hotel nie leżał tuż nad samym morzem. Trzeba było zrobić albo 5 min spacer takim ni to pasażem, ni to ścieżką albo poczekać na hotelową podwózkę, która jeździła co 10 min. Obojętnie jak się tam dostanie. Widok otwierający się na końcu drogi jest zachwycający. W ciągu dnia, w pełnym słońcu morze mieni się jednym z najcudowniejszych kolorów jakie dane mi było zobaczyć. Nu sporna, masz szczęście. Fotki były autentyczne.
Muszę powiedzieć, że w przeciwieństwie do wszystkich innych moich wojaży Meksyk nie obfitował w jakieś ekscesy, przygody czy ciekawostki jakie zazwyczaj mi si przytrafiają. Było, jak mawiała moja polonistka w podstawówce przed zajadle ciężkim dyktandem, łatwo, miło i przyjemnie. Taki prawdziwie relaksujący pobyt, by naładować baterie na kolejne długie miesiące oczekiwania na kolejny urlop. Jako, że z wykształcenia i zamiłowania jestem historykiem kultury nie dało się przepękać dwóch tygodni na nawet najcudowniejszej plaży. A być na Jukatanie i nie zwiedzić tajemniczych ruin Majów? Nie do pomyślenia. Prawda? Tak więc zakupiliśmy trzy wypady. Tulum, Chichen Itza oraz Coba.
Tulum - pewnie nikogo nie zdziwię stwierdzeniem, że Majowie rasą żeglarzy nie byli. Dlatego dosyć sporym zaskoczeniem było jedyne albo jedne z nielicznych miast portowych. Zarządzane najprawdopodobniej przez kastę bogatych kupców prosperowało od X w n.e. aż do czasów konkwisty czyli XV/XVI w. Samo „miasto” czy to co z niego pozostało zajmuje w sumie niewielką powierzchnię. Obojętnie gdzie się stanie można objąć wzrokiem całe miasto otoczone wysokim murem obronnym wraz z czterema charakterystycznymi basztami, wieżami obronnymi na każdym rogu. Poza najbardziej znanym budynkiem zwanym „El Castello” zachowało się całkiem sporo budowli. Motywem przewodnim zdobnictwa są płaskorzeźby przedstawiające tzw. Zstępującego Boga czy też Boga Pszczół. Gdy Hiszpanie po raz pierwszy wylądowali na wybrzeżu zastali świetnie prosperujący, kolorowy ośrodek handlowy. W mieście pozostało dwóch żeglarzy. Jeden z nich ożenił się z miejscową Indianką. Zaś w 1517 r pomógł odeprzeć hiszpańską inwazję. Niestety jeszcze przed końcem stulecia miasto zupełnie wymarło. Dziś Tulum już nie zachwyca kolorytem. Dziś powala na kolana widok El Castillo zawieszony nad białą plażą i seledynowym morzem. Uroku dodaje tropikalna roślinność, kwiaty, palmy, wszędobylskie iguany i innego rodzaju podejrzane gadziny i indywidua. Jako, że upał nam dopiekł aż miło było się pokrzepić butelczyną miejscowego piwa przed dalszą podróżą do Xel Ha....czyli raju nurkowania, babrania się w błękitnej lagunie, wyżerki, i całej maści innych atrakcji skierowanej głównie dla dzieciaków oraz ich wynudzonych rodziców. Xel Ha ma jednak i walory dla nas. Pełno tam uroczych zakątków z kilkoma leżakami pod parasolką. Udało się nam zająć jedno takie ustronie. My nie widzieliśmy nikogo i nikt nie widział nas. Tylko my, laguna i drzemka pod parasolką. Nudnawo, ale jakże relaksująco...
Parę dni później wybraliśmy się do Valladolid oraz jednego z współczesnych cudów Chichen Itza. Wczesnym rankiem ruszyliśmy najpierw do wioski Majów oraz jednego z cenote (zaraz wyjaśnię co to takiego).
Wioska Majów okazała się być dosłownie trzema chatami pokrytymi strzechami, udeptanego podwórka i takiej śmiesznej świni śpiącej na jakieś lince. Fajna była. Fajnie się łasiła o pieszczoty. Po „pokosztowaniu” tradycyjnych kukurydzianych ciastek wypiekanych na kamieniu, zakupie „najpierwszych” pamiątek udaliśmy się do Cenote. Środek autentycznej dżungli. Powietrze stoi w miejscu. Jest go mniej niż w urodzinowym baloniku. Dusimy się. Przewodnik wskazuje nam prowizoryczne szałasy, w których mamy się przebrać w stroje kąpielowe. Gdy towarzystwo było gotowe zstąpiliśmy gęsiego w podziemia... dosłownie. Drewnianymi, wąziutkimi schodami schodzimy z dobre trzy piętra do jaskini, której większa część to piękne, turkusowo-granatowe jezioro z wodą o temperaturze bliskiej zamarzania! Ale po upale i spiekocie na powierzchni zamoczenie się w nim to sama przyjemność i rozkosz. Ze sklepienia zwisają pnącza jakiejś rośliny, a w jeziorku nawet ryby pomykały. I zaczęły się skoki do wody ze schodów i dokazywanie jakbyśmy byli małymi dzieciakami.
Odświeżeni jedziemy do Chichen Itza. Nie jest to ani największe ani najstarsze stanowisko Majów, ale chyba poza Palenque najbardziej znane. Najstarsze budowle powstawały już w okresie klasycznym tj. od ok 200 r. n.e. do 900 r. Najbardziej znana Piramida zwana Castillo pochodzi z ok XI wieku. Ciekawostką jest to, że nie jest to jedna piramida. Wraz z rozwojem miasta, ze wzrostem znaczenia i prestiżu miasto wystawiało wspanialsze, pyszniejsze budowle. W przypadku Castillo pierwotna świątynia pogrzebana jest głęboko pod dzisiejszą piramidą. W sumie dziś oglądać można, jeśli mnie pamięć nie myli chyba 6 z kolei piramid. Każda kolejna nadbudowywana była na poprzedniej. Trochę to wygląda jak rosyjskie lalki w lalkach. Pod spodem większej znajduje się mniejsza i tak dalej. Co ciekawe też, pierwotnie piramida była znacznie większa. W jednym miejscu archeolodzy odsłonili pierwotny poziom, od którego zaczynała się budowla. Piramida Pierzastego Węża czy też nazywanego przez Majów Kukulkanem. Nie wiadomo, czy nazwę piramida wzięła jedynie od motywu zdobniczego węża, którego łeb wykuty w kamieniu znajduje się u podnóża każdego z czterech ciągów schodów, a którego cielsko tworzy cień wijący się stopniach piramidy (to fascynujące zjawisko można oglądać jedynie w porze wiosennej i jesiennej równonocy), czy też świątynka usytuowana na szczycie piramidy była mu poświęcona.
Po Chichen Itza można snuć się cały dzień. Bo poza głównymi budowlami pełno jest mniejszych głęboko ukrytych w niskiej dżungli. Przez dość długi czas pokutował wśród historyków i w tematycznych publikacjach pogląd o legendarnym wręcz pacyfizmie Majów. I tak jak w Tulum zdobnictwo ograniczało się do Boga Pszczół i abstrakcyjnych zdobień, tak w Chichen Itza pełno jest przedstawień wojowników, scen batalistycznych a nawet scen składania ofiar bogom z pokonanych wojowników. Na jednej z platform można zobaczyć wyrzeźbione szeregi czaszek mające symbolizować odcięte głowy nieszczęsnych ofiar. Miasto robi niesamowite wrażenie. Potężne i majestatyczne budowle, szerokie ulice, zdobnictwo, wszystko to jest dowodem na bardzo wysoki poziom cywilizacyjny Majów... i pomyśleć, że wszystkiego dokonali nie mając wydawałoby się podstawowego narzędzia - koła.
Późnym popołudniem pojechaliśmy do Valladolid. Jest to małe, kolonialne miasteczko pamiętające czasy wielkich plantatorów, hacjend i niewolników. Małe jedno lub dwupiętrowe budowle przycupnęły wokół centralnie położonego Parque Fencisco Canton. W parku pełno jest wiktoriańskich ławeczek zakochanych. Pomiędzy drzewami widać wyłaniający się Iglessio San Gervasio. W pobliskich kamieniczkach pełno jest przytulnych kawiarenek. W jednej z nich usiedliśmy by napić się kawy i podziwiać park, ludzi przechodzących koło naszego stolika, wycieczki, i stada gołębi.
Ostatnią wycieczkę odbyliśmy do Coba. Jednego z najstarszych ale jednocześnie najmniej znanego miasta Majów na Jukatanie. Tereny wykopalisk położone są w dżungli. Dżungla porasta dosłownie wszystko. Piramidy, budowle, place. Tylko ścieżki wydeptane i uczęszczane przez turystów są wolne od bujnej roślinności. Teren do zwiedzania jest ogromny. Zdecydowanie większy niż w Tulum. Ba! Jest zdecydowanie większy niż w Chichen Itza. W Coba widać jak przez setki lat pozostałości po tej wielkiej cywilizacji wyglądały. Nie tak jak Chichen, wszystko uporządkowane, trawniki przystrzyżone. Tu widać walkę człowieka z przyrodą! Widać jak każdy fragment miasta, jak każdy budynek, każda piramida pieczołowicie wydzierana jest zachłannej dżungli.
W Coba co więcej, znajduje się jeszcze piramida, na którą można się jeszcze wspinać! Czyż muszę wspominać, że dwa razy nie trzeba było mnie zachęcać? Głupota niestety nie boli. 120 stopni, które stopniami są jedynie z nazwy, bo każdy nierówny, miejsca wystarczająco czasami by postawić pół stopy, ślisko jak na lodowisku. Człowiek jest mokrusieńki gdy już się wdrapie na szczyt. Pełne słońce, parne powietrze bijące od dżungli, że też zawału nie dostałem to się dziwie... choć chyba nie dostałem bo zapomniałem o tym pomyśleć gdy po wejściu zobaczyłem widok roztaczający się ze szczytu Nohuch Mul, najwyższą piramidę w Cobie. A widok jest spektakularny. W oddali widać taflę jeziora, ponad zielonym dachem dżungli gdzieniegdzie wyłania się jakaś budowla czy mniejsza piramida. Absolutną ciszę co jakiś czas zakłóca jazgot wykłócających się o coś papug lub szelest gałęzi poruszonych przez rozbawione sajmiri.
Głupota nie boli, pamiętacie? Czas schodzić i mi na widok stopni i wyobrażenia sobie, że mam po nich schodzić robi mi się ewidentnie słabo i ziemia zaczyna mi coś podejrzanie się robić miękkawa. No ale zleźć przecie muszę! Myślę sobie „kotku jakżeś wlazł tak i zlazł”. Po zebraniu odwagi uczepiłem się liny i ryms na tyłek i tak schodek po schodku zsuwam się powoli w dół. Widzę ojciec na dole aż kwiczy ze śmiechu, ale myślę sobie „nie śmiałbyś się bratku gdybyś sam tu wlazł” i z dzielną miną zsuwam się dalej.
W drodze powrotnej odbijamy trochę od głównego szlaku i co jakiś czas natykamy się na jakieś tajemnicze stelle, monolity pokryte tajemniczym pismem i wyobrażeniami jakiejś zatartej postaci. Przed niektórymi jeszcze dziś widać Majowie palą kadzidła, składają ofiary i modlą się. Zwiedzanie Coby to wspaniałe przeżycie.
Meksyk w ostatecznym rozrachunku okazał się być fascynującą wyprawą, mimo, że bez jakiś ekscytujących wydarzeń, przygód czy wpadek jak to ze mną często bywa, to jednak już planuję powrót tam, a o wadze tego stwierdzenia niech świadczy fakt, że z zasady nie lubię wracać do tych samych miejsc, wychodząc z założenia, że lepiej wydać te pieniądze lepiej i jechać gdzieś gdzie nas jeszcze nie było.
Brak komentarzy. |