No nie ma to tamto, ale wyjazd zdaje się być pasmem przygód, od pierwszego momentu na marokańskiej ziemi. Lot krótki. Jesteśmy spragnieni urlopu. Nie możemy się doczekać aż załoga zacznie nas wypuszczać z samolotu. W końcu wychodzimy... i puszczeni jesteśmy samopas po płycie lotniska. Naród sypie do hali przylotów. Mykamy między stojącymi samolotami, jakiś autobus chce nas przejechać, z drugiej strony jakiś Ryanair zaczyna kołować na pas startowy. Cud, że przeżyliśmy i nic nas bidnych koniec końców nie przejechało. Sprawy paszportowe poszły szybko i gładko. Jaja zaczęły się przy bagażach. Pas transmisyjny to szczyt techniki... i pasażerowie sami musieli go obsługiwać. Widać tylko było poprzez dziurę w ścianie jak „obsługa lotniska” rzuca bagaże na pas i tyle, a to, że z tego podajnika nic nie spadało na pas byśmy mogli odebrać własne bagaże to już pikuś. Nikt z obsługi się tym nie zainteresował. Tak sobie stali i czekali, że jakimś magicznym zrządzeniem losu wszystko samo się naprawi i pas ruszy i będą mogli dalej rzucać naszymi walizami. I dopiero kilkoro pasażerów pofatygowało się tam i sami zaczęli sukcesywnie przesuwać bagaże z podajnika na pas.
Hotel Riu Tikida Garden znajduje się w centrum Marrakeszu, tuż za murami starej Mediny, a mimo to jest zaskakująco cichy i spokojny. Maroko dotychczas istniało w mojej świadomości jako suchy i półpustynny kraj. A tu zaskoczenie, miasto tonie w zieleni i kwitnących kwiatach, drzewach i krzewach. Choć w pierwszej chwili byliśmy nieco smutni bo po wyjściu z samolotu okazało się być całkiem zimno. Z czasem się dowiedzieliśmy, że faktycznie przylecieliśmy ostatniego dnia tutejszej zimy. Z każdym następnym dniem było cieplej, a nawet upalniej. Zaraz na samym początku pobytu wybraliśmy się na dwudniowy wypad na Saharę.
Wyprawa na Saharę
Miało być zimno, a jest gorąco. Powoli gotujemy się we własnym sosie. Góry Atlas przekroczyliśmy na wysokości 2260 m n.p.m. Wokół nas nadal pełno zieleni. Mijamy niezliczone gaje oliwne i migdałowe. Co chwilę robimy przystanek, by robić fotki i podziwiać spektakularne widoki. Dowiedzieliśmy się, że pierwotnie Atlas był wyższy niż Himalaje, tyle tylko, że Atlas jest znacznie starszy więc wiatr i deszcze dokonały dzieła zniszczenia. W czasie jazdy niezliczonymi serpentynami poprzez Atlas, dostaliśmy niezłą pogadankę geologiczną na temat historii Maroka i południa Europy.
W drodze na Saharę zatrzymujemy się w Telouet, gdzie znajduje się kazbah rodu Galwich. Jest to ród, który w połowie XIX wieku w wyniku intryg francuskich starał się sięgnąć po władzę w sułtanacie. Wszystko się jednak tak pokomplikowało (głównie w wyniku nieudolnych działań rządu francuskiego), że koniec końców, prawowity król powrócił z wygnania a ród Galwich popadł w niełaskę i zapomnienie. O dawnej świetności rodu mogą świadczyć dziesiątki ruin dawnych siedzib rodu.
Tuż przed Ouarzazate zatrzymaliśmy się w przepięknej miejscowości. Ait Benhaddou znajduje się na światowej liście dziedzictwa kulturowego UNESCO. Wioska to kilkanaście autentycznych berberyjskich ufortyfikowanych domów zwanych kasbah czy też kazba, które wyglądają jak jeden wielki warowny zamek z basztami, murami obronnymi i wieżami. W rzeczywistości wielka kazba złożona jest z kilkunastu mniejszych. Budulcem całości była miejscowa czerwona glina połączona ze słomą. Budynki są misternie rzeźbione na berberyjską modłę. Gdy wejdzie się w obręb murów znajdujemy się w labiryncie wąziutkich uliczek, niskich przejść-tuneli. Wszystko jest ciasne, mroczne i tajemnicze. Nic więc dziwnego, że miejsce upatrzyli sobie filmowcy, kręcąc tu kilkadziesiąt filmów, by wymienić tylko te najbardziej znane jak: Gladiator, Lawrence z Arabii, Książę Persji, Klejnot Nilu czy Królestwo Niebieskie.
Po fascynującej przeprawie przez góry Atlas i Antyatlas, po zwiedzeniu berberyjskich siedzib i wiosek docieramy w końcu w okolice Tamegrut na obrzeża upragnionej Sahary, która i tak okazuje się być czymś innym niż się spodziewaliśmy. Noc spędzimy w tradycyjnych namiotach rozstawionych tuż przy pięknych pomarańczowo-żółtych wydmach. Zaraz po przyjeździe zostajemy ugoszczeni pyszną, bardzo słodką herbatką o smaku mięty. Po szybkiej toalecie aż się wyrywamy by pochodzić po piachu. Z oddali czy na fotkach wydmy wydają się być strasznie miękkie. W rzeczywistości zależy którędy się idzie. Gdy idzie się od z wiatrem to piach jest twardy. Natomiast gdy idzie się pod wiatr, to już inna sprawa. Świeżo usypany piach jest bardzo sypki, miękki i wszędzie się wciska. Przewodnik ostrzegał nas, że idąc na wydmy należy chronić sprzęt, bo piach choć miałki potrafi dostać się wszędzie a co więcej może porysować obiektyw czy wyświetlacz. Faktycznie, porysował mi monitor komórki.
Wracając to Sahary... jak to jeden kot powiedział do drugiego idąc po pustyni: „nie ogarniam tej kuwety”, coś jest jednocześnie romantycznego w szybko ginących naszych śladach, momentalnie zasypywanych świeżym piaskiem, a jednocześnie przerażającego. Szczególnie gdy stoi się na szczycie wydmy i podziwia wolno sunącą w oddali karawanę. I człowiek zdaje sobie sprawę, że tak samo podziwiali piaski Sahary wielcy podróżnicy. Noc w małych namiotach. Mimo tajemniczych odgłosów i zimna jest niesamowita. Pół wieczora spędziliśmy leżąc na dywanach przed namiotami podziwiając rozgwieżdżone niebo. Wcześnie rano (tzn. jeszcze w nocy), zostajemy zbudzeni głośnym klaskaniem. Po szybkiej toalecie jeszcze raz udajemy się na wydmy by podziwiać wschód słońca nad piaskami Sahary. Magiczny moment.
W drodze powrotnej zahaczamy o wioskę Tamegrut, która skądinąd też ma bogatą historię. My jednak zostajemy poprowadzeni do sanktuarium miejscowego świętego Ahmed’a ibn Nasira. Gdy wchodzimy na dziedziniec widzimy kilkunastu pielgrzymów, czy pokutników, którzy przybywają tu z całego Maroka by spędzić tu czy dzień, tydzień w najróżniejszych intencjach (ponoć bardzo dużo kobiet przybywa tu modlić się o potomstwo). Dowiadujemy się również, że doktryna głoszona przez niego znajduje się w kręgu zainteresowania rządu Jego królewskiej Mości. Rząd finansuje nie tylko renowacje świętych miejsc bractwa, jak np. grobowca świętego, ale co więcej stara się propagować głoszoną przez bractwo doktrynę w innych częściach kraju. W obawie przed ekstremistami, Al Kaidą czy innymi islamizującymi organizacjami, pacyfistyczny ruch ibn Nasira cieszy się poważaniem i ogólnym szacunkiem.
W niedalekiej Zagorze, przewodnik zrobił nam niespodziewajkę i załatwił nam ponad godzinną „przejażdżkę” na wielbłądach, po pięknej oazie. Jak widziałem jak wszystkimi mojta, ja pomyślałem, nie ma bata nie wsiadam. Ale zostałem zakrzyczany i chcąc nie chcąc musiałem dosiąść tego coś. Przez pierwszy kwadrans ciągle wydawało mi się, że spadam i że chcą nas zabić od zawrotnej szybkości. Truchtał on czy co? Później jednak, gdy nauczyłem się dostosowywać ruch ciała do kroku wielbłąda i w miarę jednostajnie wszystko się ruszało to rozochociłem się na tyle by zacząć strzelać fotki. Z czasem zacząłem również cieszyć się spokojną przejażdżką pośród bujnej roślinności, było ciepło, w cieniu i z lekkim wiaterkiem, fajnie mnie bujało...więc było super.
Jedyną chmurą na tym obrazku był Stevie, który nie wiedzieć czego upodobał sobie moje kolano. Kto to Stevie? Hmmmm... Stevie, to wielbłąd, który winien kroczyć daleko za moim. Bestia jednak ciągle przyśpieszał by podnieś łeb i łypnąć na mnie jednym okiem i coś tam gaworzyć po swojemu a potem ocierać łeb o moje kolano. Wszyscy byli poskładani ze śmiechu oczywiście, że Stevie mnie na tyle polubił by się przywitać ze mną. Za którymś razem gdy przyśpieszył i łypnął na mnie okiem, znajomy Anglik krzyknął „hi my name is Stevie”, no i tak już została gadzina ochrzczona. Dla mnie tam to Stevie to była taka włochata wścibska sroka, bo szczególnie go interesowało co to za dziwny pstryk jak robiłem fotki. Ale dlaczego tak blisko moich nóg ja się pytam? Nic to, niczego nie odgryzł, wiem bo później przy kąpieli sprawdzałem. Ale i tak na hasło Stevie wszyscy mają mokro.
Reszta drogi do Marrakeszu minęła nam w miarę spokojnie. Piszę w miarę bo to, że z kilkanaście razy mi życiorys mignął przed oczyma to pominę milczeniem. Droga piękna, widoki cudowne, ale co z tego jak cała wycieczka klepała pacierze a nie podziwiała widoki, bo kierowca jechał jak szatan na tych sakramenckich serpentynach? Wyprzedzał na trzeciego na wirażach. Zjeżdżał tak bardzo na pobocze, że siedząc przy oknie w aucie wyraźnie widziałem dno przepaści (nie wychylając się z okna!). Choć absolutnie nie mam choroby lokomocyjnej to kilka razy pożałowałem zjedzonego śniadania. Jednym zdaniem jak w końcu wyjechaliśmy z gór wszyscy odetchnęliśmy z ulgą zastanawiając się jakim cudem my to przeżyliśmy?
Marrakesz
Tak, tak, jak ktoś się urodził naiwny i z powolnym myśleniem to taki zejdzie z tego padołu łez. Bo trzeba być albo odważnym albo głupim, by nie mając żadnego doświadczenia wybrać się na własną rękę do Mediny i na suki w Marrakeszu. Jednego dnia musieliśmy się wybrać, bo mamuśka tyle bidula się naczytała o targach i zakupach najprzednejszych w Marrakeszu, że doczekać się nie mogła do zorganizowanych i zaplanowanych wyjazdów. Gdy przypomnę sobie „zakupy” w Egipcie, to na samą myśl o tym robiło mi się słabo. Ale skoro jej obiecaliśmy... pojechaliśmy i... ku memu zaskoczeniu nie było tak źle. Trzeba się było targować, ale nie było to tak chamskie, perfidne i niesmaczne jak w Egipcie. Nie było ciągłego nagabywania. Jeśli powiedziało się „nie, dziękuję”, nie było grymasów na twarzy, nie było lamentów. Było miło i przyjemnie. I nawet jeśli targ nie doszedł do skutku, to rozchodziliśmy się w uśmiechach. Po mojej relacji z Egiptu ktoś napisał, że niestety tak to wygląda w krajach arabskich. I takie miałem i ja przekonanie. Ale teraz, po Maroku zmieniam zdanie całkowicie. Tutaj możemy podziwiać piękno kultury arabskiej, bez obawy, że na każdym kroku będziemy maltretowani. I tak jak Egipt to Via Dolorosa, tak tu to czysta przyjemność, no może nie licząc żaru lejącego się z nieba.
Ogrody
Pierwszą ze zorganizowanych wyjazdów po Marrakeszu był objazd po słynnych ogrodach. W latach 20-tych XX w. francuski malarz Majorelle, na fali fascynacji w sztuce europejskiej orientem, kolonializmem oraz sztuką arabską, kupił w centrum Marrakeszu willę z dość dużym ogrodem. Będąc artystą potrafił wydobyć z podupadłej posiadłości całe piękno i urok. Majorelle był również zapalonym kolekcjonerem roślin. Ze swych podróży po całym świecie przywoził okazy egzotycznej flory. I tak powstał jeden najpiękniejszych ogrodów Marrakeszu. Japońskie i chińskie bambusy zapewniły przyjemny chłód i cień pośrodku rozpalonego do czerwoności miasta. Kiście zwisających kolorowych kwiatów zapewniły kolorystyczna karuzelę. Chodząc zacienionymi alejkami podziwia się najróżniejsze okazy roślinności od tajemniczych drzew po meksykańskie kwitnące kaktusy.
W jednej z bocznych alejek znajduje się „mauzoleum” Yves Saint Laurenta. Słynny projektant mody kupił willę tuż po tragicznej śmierci w wypadku ulicznym Majorella, co absolutnie nie jest zaskoczeniem w mieście gdzie każdy jeździ jak chce, gdzie jedzie się na czerwonym, gdzie wbiega się na ulicę pomiędzy jadące samochody.W każdym bądź razie Saint Laurent kupił willę i finansował utrzymanie ogrodu. Projektant tak ukochał ten mały skrawek raju, że nakazał by po jego śmierci to tu spoczęły jego prochy. To tutaj ponoć Henri Matisse poznał charakterystyczny dla niego kontrast głębokiego błękitu z zielenią i żywą żółcią. Chodząc alejkami pomiędzy różnokolorowymi donicami z pięknymi kwiatami, niespodziewanie wychodzi się na głęboko-niebieską willę ozdobioną żółtą powiewającą na wietrze kotarą na tarasie w otoczeniu żywej zieleni. Willa otoczona jest kilkoma stawami, fontannami. Oplatają ją kiście kolorowego kwiecia. I gdyby nie charakterystyczne dla 20-lecia prostota budynku, to można by pomyśleć, ze znaleźliśmy się w ogrodzie jakiegoś perskiego paszy z baśni 1001 nocy.
Kolejnym odwiedzonym tego dnia ogrodem był Jardin Menara, który okazał się być wszystkim a nie tym co mieliśmy nadzieje zobaczyć. Po pięknie Jardin Majorelle spodziewaliśmy się czegoś w podobnym stylu tylko może bardziej arabskiego. W rzeczywistości Jardin Menara okazał się być gajem oliwnym . I tyle. Menara miał jednak jedną niezaprzeczalna zaletę. W przewodniku ograniczono się tylko do krótkiej informacji, że ogród został założony przez dynastię Almohadów w XII w. czyli tuż po założeniu samego miasta, oraz że jeśli liczy się na widok ośnieżonych szczytów Atlasu Wysokiego to nie ma co na nie liczyć. Już nie pierwszy raz uczę się, że przewodniki a rzeczywistość to dwie różne historie. Wchodząc do „ogrodu” widzi się jedynie równe rzędy drzewek oliwnych z koczującymi i odpoczywającymi wszędzie miejscowymi. W oddali co prawda pojawia się takie jakby podwyższenie, jakiś budynek na szczycie, ale w gruncie rzeczy człowiek zastanawia się „i po co nas tu wleczono?”. Kolejne rozczarowanie, i nie wiem czy nie większe, następuje po wejściu na platformę, która okazuje się być nieziemsko brudnym basenem (dość dużych rozmiarów) z wodą koloru mleczno-brunatno-żółtawym. Aż się człowiekowi obiad komunijny odbija. I do tego dzieciaki skaczące i kąpiące się w tej zlewce. Ciekawe ile już mają chorób ciężko zakaźnych? Ale wszystko odmienia się na lepsze, gdy dojdzie się na drugą stronę basenu gdzie otwiera się przed nami przepiękny widok na pojedynczy pawilon otoczony wianuszkiem ośnieżonych szczytów. Przewodnik podawał, że najlepiej być tam przed południem. Bzdura. Późne popołudnie a nawet szczyty skąpane w świetle zachodzącego słońca byłyby jeszcze piękniejsze. Gdyby przyjść rano, tak jak podawał przewodnik, to faktycznie można zapomnieć o widoku na szczyty. A to z dwóch powodów. Po pierwsze słońce oświetla wszystko ze złej strony - czyli po zdjęciach. Po drugie nim powietrze oczyści się z nocnej wilgoci i zrobi bardziej przeźroczyste musi jednak minąć parę godzin nawet w półpustynnym Maroku. Wieczór spędziliśmy w kawalkadzie bryczek przeciskając się zatłoczonymi ulicami, umykając spod kół pędzących aut. Jednym słowem macabresque. Albo spadnie się z kolebiącej się bryczki albo niechybnie coś w nas stuknie na skrzyżowaniu.
Historia
Kolejny dzień poświęciliśmy historii i najbardziej znanym marrakeszańskim zabytkom. Na pierwszy rzut wzięliśmy symbol Marrakeszu, czyli Meczet Kutubijja z najwyższym w mieście budynkiem - minaretem. Meczet Księgarzy pierwotnie został wzniesiony przez Almorawidów tuż po założeniu miasta. Niestety albo stety, meczet został zniszczony przez Almohadów z Atlasu Wysokiego, którzy zdobyli miasto w 1147 r. Zdobywcy wybudowali własna świątynię. Jednakże wykopaliska dowiodły, że była źle usytuowana względem Mekki, gdyż już w 1158 ukończono drugi meczet, który miał skorygować błędne usytuowanie starszej sali modlitewnej. Słynny minaret, ponad 70-cio metrowa wieża była wzorem dla innych almohadzkich świątyń w Rabacie czy Sewilli.
Tuż za murami meczetu zaczyna się stara dzielnica żydowska, gdzie znajduje się kilka najważniejszych zabytków miasta. W drodze do pałacu El-Bahia wstępujemy do Dar Tiszkiwim. W pięknie odnowionym riadzie, czyli starym autentycznym arabskim domu kupieckim znajduje się małe muzeum założone przez pewnego Holendra, w którym umieścił swoje bogate zbiory berberyjskie. Coś jak podpoznańskie muzeum Arkadego Fiedlera. Z muzeum labiryntem uliczek i pasaży handlowych udajemy się do niepozornego z zewnątrz pałacu El-Bahia. I tutaj chcą nie chcąc należałoby się pochylić nad kwestią gustu. Pałac został wybudowany w XIX wieku przez wielkich wezyrów sułtanów z dynastii alawidzkiej. Jedni uważają pałac za przepiękny przykład arabskiej architektury. Inni z kolei widzą w nim kiczowate wynaturzenie sztuki andaluzyjskiej. Jakby nie było to jest to ciekawy przykład architektury arabskiej, ornamentyki. Liczne dziedzińce, pięknie zdobione i chłodne sale przenoszą nas w świat baśni. A że nikt z nas nie aspirował do miana znawcy sztuki arabskiej... więc dana nam była niczym nie zmącona radość podziwiania pięknego pałacu. Część El-Bahia nadal jest używana (szczególnie pokoje na piętrze) jako pokoje gościnne króla. Między innymi przebywali tam Onasisowie. jeden z licznych dziedzińców (obecnie w odrestaurowywanym) kręcono Lawrenca z Arabii. Dziś El-Bahia, choć zaliczany jest do wielkiego zespołu zabudowań królewskich, w dużej mierze udostępniony jest zwiedzającym.
Ostatnim punktem na naszej dzisiejszej liście do zwiedzenia są olśniewające grobowce Sadytów. Historia tego miejsca jest dosyć niezwykła. Grobowce zostały wzniesione przez Ahmeda al-Mansura, na miejscu wcześniejszego, przeznaczonego dla potomków proroka cmentarzu. Zespół składa się z kilku sal np: sali kobiet, sali królów i sali dzieci oraz obszernego dziedzińca, na którym chowano w nieopisanych grobach dworzan. Po upadku dynastii, gdy kraj uległ destabilizacji, grobowce zostały zamurowane na rozkaz Mulaja Ismaila. I tak uległy zapomnieniu aż do czasów gdy zostały ponownie odkryte przez Francuzów okupujących Maroko. Wcześniej wejście wiodło przez pobliski Meczet Kutuba lub pałac El-Badi. Dziś dochodzi się do nich wąziutkim przesmykiem biegnącym pomiędzy zewnętrzną stroną sali modlitewnej Kutuba a sąsiednim budynkiem. Powoli prowadzone są prace restauracyjne by doprowadzić wszystko do dawnej świetności. A gdy prace zostaną ukończone, to będzie to jeden z najpiękniejszych i najciekawszych zabytków jakie Marrakesz ma do pokazania.
Medina i Suki
Marokańskie wczasy powoli dobiegają końca. Niemniej jednak czeka nas jeszcze kilka ciekawych dni. Skoro widzieliśmy zarówno historyczną jak i krajoznawczą stronę Marrakeszu, to teraz pozostało nam nic innego niż zanurzyć się w szaleńczym półświatku Mediny i suków. Większość tych miejsc już i tak widzieliśmy podczas naszego samotnego wypadu, jednakże z przewodnikiem opowiadającym co mijamy i widzimy jest to zdecydowanie ciekawsze.
Autokar odebrał nas z hotelu punktualnie. Ale musimy jeszcze podjechać do drugiego hotelu po kilku pozostałych uczestników. Tyle czekaliśmy na te osoby ze pół autokaru zwyczajnie posnęło z nudów i zaczęło chrapać. W pewnym momencie przewodnik jak nie huknie przez mikrofon i nie wystraszy wszystkich ze to napad... Normalnie ubaw po pachy. W pierwszej chwili sądziłem, ze to tylko tak dla jaj, by rozruszać zaspane towarzystwo. Niestety nie. Przewodnik okazał się być (we własnym mniemaniu) człowiekiem dowcipnym, energicznym i bardzo zajmującym. Cóż za rozczarowanie. Koleś był głośny (że wyglądaliśmy jakby ciągle się darł na przestraszoną grupkę przedszkolaków), faktycznie nadpobudliwy i jak zgodnie orzekliśmy na niezłym haju. Bo człowiek normalny tak się nie zachowuje. Ale!!! przewodnikiem okazał się być dobrym. Potrafił nam załatwić wejście do szkoły średniej w starym pofrancuskim budynku, do szkoły koranicznej, gdzie z dziesięciu 5-latków siedziało w równych rządkach, weszliśmy do wspólnej piekarni.
Tu dwa słowa wyjaśnienia. Wioska czy „sąsiedztwo” w miastach by egzystować musi mieć pięć rzeczy: 1. meczet, 2. szkoła koraniczna, 3. fontanna, czy raczej studnia, 4. wspólna piekarnia, 5. wspólne łaźnie. Wspólna piekarnia służy okolicznym mieszkańcom jako miejsce gdzie gotuje się i piecze posiłki, które później gorące i pachnące zabiera się do domu. I taką wspólną piekarnie widzieliśmy. Byliśmy tam może z 5 minut a w tym czasie przyszły ze 3 kobiety by przynieść czy odebrać gotowe już potrawy.
Marrakesz według miejscowych wierzeń ochraniany jest przez 7-miu świętych. Ślad tych wierzeń odnajdujemy na każdym kroku, czy to w postaci zaniedbanych 7-miu wieżach 7-miu świętych niedaleko dworca autobusowego, czy to w nazwach hoteli, pensjonatów czy restauracji. W trakcie naszych wędrówek po Medinie natknęliśmy się na grobowiec jednego z nich. Budynek choć ładny to nieco podniszczony. Niemniej jednak widać było te wierzenia są nadal żywe, że ludzie nadal przychodzą się tu modlić. Gdy weszliśmy w suki kowali, potem skórzane i jubilerów to było czyste szaleństwo. Jak stado baranów szliśmy za przewodnikiem do berberyjskiej apteki gdzie usiłowano nam sprzedać dziesiątki kremów, kremików, olejków, przypraw. Dzień zakończyliśmy w starym hotelu na placu Jamaa El Fna, gdzie z górnego tarasu mieliśmy cudowny widok na wieczorny tłum, zachodzące słońce.
Na suki wybraliśmy się jeszcze raz, tuż przed końcem wakacji by porobić ostatnie zakupy, wysłać widokówki i porobić kilka zdjęć. Mam bardzo dobrą orientację w terenie. Potrafię trafić własnymi śladami w to samo miejsce. Mimochodem wypatruję punktów orientacyjnych i od jednego do drugiego jak po nitce trafiam do celu. Jednakże na sukach pogubiłem się jak trzylatek w sklepie z zabawkami. Do pewnego momentu dawałem rade, ale w pewnym momencie nie wiedziałem gdzie jestem. I dobrze, że wypatrzył nas jeden z przewodników, z której z wycieczek, bo pewnie do dzisiaj błądzilibyśmy ciemnymi uliczkami. I mimo, że odwiedziliśmy kilkadziesiąt sklepów to w sumie i tak większość zakupów porobiliśmy na Avenue de Mohammed V w takim niby centrum sztuki, gdzie ceny, jakość i oryginalność towarów gwarantowane (!!!) są przez rząd, innymi słowy żadna tam chińszczyzna. Centrum sztuki mieści się w kilku budynkach, w których znajduje się kilkanaście punktów usługowych, sklepików i kawiarnia. Ceny na wszystko są odgórnie ustalone. Nie trzeba się targować. Są tam sklepy z biżuterią, galanterią skórzaną, pamiątkami, akwarelami, można na poczekaniu dostać arabską kaligrafię z własnym imieniem bądź sentencją, dywany, makaty, lampiony, przyprawy czy pachnidła. Można zobaczyć jak tkane są na naszych oczach piękne kilimy czy jak jubiler wyrabia piękne cacuszka. Wszystko na robione jest na twoich oczach a nie w jakiejś zapadłej chińskiej prowincji robione rękoma dzieci czy więźniów politycznych.
Mamuśka to jest jednak udana. W trakcie jak chodziliśmy z wycieczką po sukach w pewnej chwili wypatrzyła takie fajne ceramiczne popielniczki. Było tego całe pudło w różnych wielkościach i kolorach. Tuż nad najmniejszymi wisiała cena 10 dirhamów. Więc starsza nie myśląc za dużo wzięła ode mnie monetę 10 dirhamów (nie wiedziałem po co jej to bo bardziej obserwowałem resztę wycieczki by nam nie zginęli niż na to co ta szalona kobieta wyprawia z jedną monetą). W pewnym momencie patrzę a ona dopada galopem pudło z popielniczkami jak nie capnie jednej (największej) jak nie wciśnie osłupiałemu sprzedawcy monety, jak nie odwróci się na pięcie i znów galopem nie puści się za resztą wycieczki... po prostu komedia. Jak znam życie 10 miały kosztować te najmniejsze, a te które ona capnęła pewnie kosztowały z 40 do 50. Ale jej mina po wszystkim była bezcenna. Ta duma i przeświadczenie, że nie dała się wykiwać. Po prostu kolejna rodzinna legenda.
Gdy wracaliśmy plac zastawiony był dziesiątkami kramów. Pierwszy rząd poświęcony był ślimakom. Mała porcja 5 dirhamów, duża zaś 10. No to wziąłem małą. Ale nie dojadłem. Bardzo pieprzne były, żuło się toto i nie dawało pogryźć. Ale w sumie dobre było. Jednakowoż mimika mamuśki jak z obrzydzeniem patrzy jak wznoszę wykałaczkę z nabitym ślimakiem do ust odbierał wszelki apetyt. Tym razem to jej własny obiad komunijny się odbijał. Oczywista każdy etap konsumpcji od wydłubywania gadziny z muszli aż po żucie jest uwieczniony. Pytanie tylko czy fotki udane bo ojciec aż krztusił się ze śmiechu jak mnie widział z tą wykałaczką. Jakby nie było to kupa śmiechu była. Szczególnie gdy ojciec po jakimś już czasie nie wytrzymał i pyta się „co ty tam tak żujesz? gumę masz i nie częstujesz?” A ja na to „nie... ślimaki nadal żuje”. Mina starszej nie do porobienia.
Ourika Valley
Strasznie rozczarowany jestem tą wycieczką. Według opisu miał to być wyjazd w Atlas Wysoki ze spektakularnymi widokami. Rzeczywistość okazała się być nieco inna. Faktycznie kilka fajnych widoków pojawiło się, ale bez przesady. Ourika Valley, to nic innego niż jedna z większych dolin z płynącą dnem bystrzycą. Kilkanaście takich widzieliśmy w trakcie przeprawy na Saharę. Tyle tylko, że z góry. Oczywiście musowo zostały pozaliczane sklepy przydrożne z pamiątkami, postoje wielbłądów etc. W końcu gdy dojechaliśmy na miejsce postoju, gdzie mieliśmy trochę czasu wolnego na swobodne zejście nad rzekę, porobienie fotek to co się okazało? A to mianowicie, że zmotoryzowani handlarze pojawili się zaraz za nami i jak nas nie dopadną... tragedia. Tak jak w Marrakeszu wystarczyło powiedzieć „nie, dziękuję” tak tu jakby znajomość angielskiego była wybiórcza i nakierowana jedynie na sprzedaż a nie na odmowę zakupu. Bardzo było nieprzyjemnie, mniej więcej jak w Egipcie. Później rozmawialiśmy z innymi turystami i doszliśmy do następujących wniosków. Skoro jedna wioska to w gruncie rzeczy jedna rodzina, to każdy każdego zna. Każdy wie kto jest policjantem a kto nagabującym handlarzem. I tak jak w anonimowym Marrakeszu bano się wszechobecnej policji turystycznej, tak tu już nie zaprzątano sobie nimi głowy. Było trochę nieprzyjemnie. Odczepiali się gdy cokolwiek się kupiło. Ale czy tak się powinno cieszyć wyjazdem?
Essaouira
Ostatnim wypadem był wyjazd nad Ocean Atlantycki do Essaouiry. Medina wraz z murami obronnymi znajduje się na liście UNESCO. To już trzecie miejsce w Maroku z listy UNESCO, które odwiedziliśmy. Plaże są bardzo szerokie i publiczne. Nieliczne hotele ogrodziły własne kawałki plaży (tuż przy bulwarach), gdzie wstęp mają jedynie goście hotelowi. Reszta jednak przeogromnej plaży jest ogólnie dostępna. Woda zimna. Jadąc promenadą nadmorską otwiera się przed nami piękny widok na stare miasto otoczone wysokimi murami obronnymi wraz ze starymi portugalskimi fortyfikacjami w porcie. W przeszłości Essaouira była jednym z największych i najważniejszych portów na szlaku z czarnej Afryki do Europy. Dziś jednak to mały i cichy port rybacki gdzie wprost z kutrów można kupić świeżo złowione sardynki, płaszczki i inne tajemnicze gadziny, których jeszcze nigdy na oczy nie widziałem.
Miasto utrzymane jest w stylu portugalskim, białe wysokie kamienice z błękitnymi zdobieniami i okiennicami. Jest to pozostałość nie tylko po panowaniu w mieście Portugalczyków, ale również z czasów po podbiciu przez jednego z marokańskich sułtanów, kiedy to miasto stało się azylem dla Żydów i chrześcijan, którzy cieszyli się tu niespotykanymi w innych częściach kraju swobodami. Historia miasta sięga jednak o wiele głębiej niż portugalskie zapędy kolonizatorskie. Już w Fenicjanie, a później po nich Rzymianie utrzymywali w tym miejscu placówkę handlową, która dostarczała słynnego purpurowego barwnika.
Spacerując zaułkami Mediny próżno jednak szukać śladów z tamtych czasów. Dziś to li i wyłącznie arabskie miasto z pasjonującą historią i zabudową portugalsko-żydowsko-arabską. I tak jak w innych miejscach z listy UNESCO widzieliśmy prace mające na celu przywrócenie dawnej świetności czy zachowanie w możliwie najlepszym stanie, tak tutaj nic się nie działo. Kamienice, choć piękne rozpadają się w oczach. Piękne portyki zdobione kolorowymi kafelkami i mozaikami są potłuczone i zniszczone. Miejmy jednak nadzieję, że ten stan rzeczy szybko się zmieni, bo miasto ze wszech miar zasługuje na ochronę i zachowanie. Pocieszające jest jednak to, że Essaouira jest miastem żywym i świadomym kulturowo, odbywają się tu dziesiątki większych i mniejszych koncertów i festiwali (niektóre przyciągają muzyków z całego świata). Wszędzie słychać muzykę od jazzu, soulu aż po szeroko pojęty new age i world. Za każdym razem gdy gdzieś jadę staram się przywieść sobie jakąś miejscową muzykę.
Koniec urlopu już się zbliżał a ja nic sobie jeszcze nie kupiłem. Aż późnym popołudniem w Essaouirze usłyszałem na ulicy wspaniały wokal. Jak po nitce trafiłem do małego sklepu z płytami i dostałem dwie płytki wokalistki Rokia Traore. Rzecz może nie oryginalnie marokańska, bo wokalistka pochodzi z Mali, ale i tak coś wspaniałego. W czasie gdy ja dobijałem targu jeszcze dwoje turystów przyszło pytać o tę samą muzykę. I to mój ostatni zakup na wspominki o Maroku. Teraz też słucham sobie tej muzyki spisując z kajecika większość zapisków czynionych na kolanie.
kawusia6 | No- takie Maroko; to ja rozumiem ! Świetna relacja; fantastyczne zdjęcia...nic tylko jechać. Niestety pewnie Maroko musi na mnie poczekać :) |
Valion | Fajnie to tak sobie jaj ze mnie robić? Wstawiam te akapity ale chyba nie tam gdzie powinienem hahahah |
Fresh | Alicja, jak najbardziej robię korektę. Relacja Konrada jest już po niej, nie widziałaś jej przed :) |
piea | Konrad, świetna relacja, jak zresztą wszystkie Twoje relacje! Jak widać Fresh nie robi niestety korekty tekstu, jak początkowo myślałeś:)), a więc błagam Cię po raz któryś - wstaw akapity, bo dostanę oczopląsu od czytania ciurkiem:)) |