Nareszcie nastąpiła chwila wolnego w natłoku obowiązków i mogę powrócić do snucia opowieści o południu Maroka widzianym moimi oczyma. Jak pamiętacie byłam tam na początku lipca w okresie RAMADANU i jego zakończenia. Domyślacie się więc pewnie, że najbardziej dawał się we znaki upał. Przy okazji większość sklepików, restauracyjek było zamkniętych z racji Ramadanu- zakupy trzeba było robić na kilka dni do przodu. Po wyjeździe z Zagory pojechaliśmy w stronę Erfoud. Czemu akurat tam? Ponieważ miejsce to słynie z wydobywania różnych skamielin i obróbki czarnego marmuru. Jadąc przez góry Jbel Saghro i przemierzając pustynne szlaki zatrzymujemy się na dłuższą chwilę, aby dać co niektórym szansę samodzielnego poszukania wśród piasku pozostałości po dawnych czasach w postaci malutkich amonitów i trylobitów dewońskich. Widzimy sporych rozmiarów kamienie, które są obrabiane i polerwoane, tak, aby ukazać urok ukrytych w nich skarbów. Odwiedzamy również sklep z fantastycznymi wyrobami z marmuru- jednak oprócz nacieszenia oczu nikt nie skusił się na jakiś zakup. Ten dzień jest dniem przeznaczonym na jazdę jeepami po pustyni Er Chebbi lub na odpoczywanie przy basenie hotelowym. Z racji tego iż mój wyjazd jest wyjazdem pokoleniowym (mama+ja+siostra) wybieramy odpoczynek. Relaks przy basenie przy temperaturze 40 stopni- to jest to! :)
Kolejny dzień ukazuje nam cuda natury Maroka. Najpierw wyjeżdżając z Erfoud natykamy się na dziwny krajobraz. To co widzimy z daleka przypomina gigantyczne kopce kretów. Okazuje się, że są to kettary- czyli podziemne instalacje wodne, używane do zaopatrywania siedzib ludzkich w wodę oraz do nawadniania pól uprawnych na bardzo suchych terenach. Jest to bardzo stara technologia, która powstała w starożytnej Persji. Możemy wejść do środka jednego z takich kopców; jest to ciemnawo; światło ledwie prześwituje, jest wąsko... Dość szybko wychodzę na światło dzienne. Jadąc dalej natykamy się na stadko wielbłądów z małymi...Gdyby nie upał mogłabym tam spędzić więcej czasu; maluchy są rozkoszne. W końcu przejeżdżamy przez miejscowość Tinghir, która znajduje się około 170 km od Quarzazate a wysokości 1342 m n.p.m. Miasteczko zwane jest \”bramą wąwozu Todra\”. Tam właśnie chcemy dotrzeć. Gdy docieramy na miejsce naszym oczom ukazuje się wspaniały wąwóz otoczony zielenią. Rzeka Todra stworzyła tu wąską i głęboką dolinę o stromych, czasami wręcz pionowych ścianach sięgających 300 m wysokości. Kiedy nadchodzi wiosna ten kanion zalewa rwąca rzeka powstała z topniejących śniegów w Atlasie. Odcienie skał są piękne, rdzawe i czerwone; przechodzące czasami w ciemny brąz lub pomarańcz. To jedno z najpiękniejszych i najbardziej malowniczych miejsc marokańskiego południa, pokazujące potęgę natury. Jest tu wyznaczonych ponad 150 tras. Można spokojnie przebyć to miejsce samochodem, gdyż jest tu wyznaczona asfaltowa droga. Spotykamy tu całe grupy Marokańczyków, którzy zjeżdżają tutaj czasem z odległych rejonów, aby zażywać ochłody i podziwiać piękno tego miejsca. My z siostrą też moczymy tu nogi- choć woda w rzece jest lodowata. Na zakończenie przysiadamy w jednej z okolicznych knajpek, aby ugasić pragnienie kilkoma szklankami wspaniałego soku ze świeżych pomarańczy. Z tego miejsca wyruszamy dalej w kierunku Quarzazate przez malowniczą dolinę rzeki Dades. Ze względu na dużą ilość tradycyjnych warownych budowli trasa ta nazywana jest \”Drogą Tysiąca Kazb\”. Formacje skalne wzbudzają wśród współpasażerów niekłamany podziw. Dolina wypełniona jest dziwnymi dla nas zabudowaniami, gajami palmowymi. Na nocleg dojeżdżamy do Quarzazate- okazuje się,że będziemy nocowali w hotelu Oskar. Cała miejsocwość i okolice znane są z tego, że prężnie działa tutaj przemysł filmowy; nakręcona w tych rejonach wiele filmów: \”Gladiator\”; \” Klejnot Nilu\”, \”Aleksander\”, \”Asterix i Obelix:misja Kleopatra\”. Nasz hotel znajdował się tuż obok Atlas Film Studio\”; znajdowało się także tutaj Muzeum Kina przedstwiające szczegóły związane z produkcją filmową- niestety było już nieczynne. Po noclegu i śniadanku wyruszyliśmy, aby podziwiać jeden z najwspanialszych ksarów na terenie Maroka - Ksar Ajt Bin Haddu ( Ait Benhaddou). Ksary początkowo były budowane jako obronne warownie dla ochrony całej osady przed bandytami i plemionami nomadów. Przeważnie ksary górowały nad oazami; składały się z jedenj środkowej ulicy z rodzinnymi domami po obu jej stronach. Później ksary porozrastały się w ogromne, prawdziwe wioski z meczetem, spichlerzami na zboże. Budowano je z gliny i z cegieł i oto właśnie dotarliśmy do jednego z najbardziej okazałych ksarów. Ait Bin Haddu jest wsparty na wzgórzu z różowego piaskowca, u podnoża rzeki, która w trakcie naszej wycieczki była ledwo strumyczkiem. Niegdyś dostępu do wioski w odcieniach czerwone ziemi broniły fortyfikacje. Miejsce częściowo jest odrestaurowane właśnie ze względu na to, że zainteresowali się nim filmowcy w latach 70 i wyłożyli dość duże kwoty na odbudowanie wielu zabudowań. UNESCO w 1987r wpisało ksar na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego. Aby zwiedzić to miejsce trzeba się trochę powspinać pod górkę wąskimi uliczkami. Czasem można odnieść wrażenie, że poruszmy się po jakimś dawnym labiryncie; bajkowym pałacu w środku oazy. Mury otaczających nas domów ozdobione są geometrycznymi wzorami: rombami, kwadratami, trójkątami. Obecnie Ajt Bin Haddu liczy sobie około 700 mieszkańców; wielu z nich szczyci się tym, że statystowało przy produkcji filmów. Oddalamy się od tego miejsca tak urokliwego; co chwila zatrzymując się, aby wykonać jeszcze jedno i jeszcze jedno zdjęcie. Widok jest niesamowity; z dalszej perspektywy lepiej widać rozmiar i potęgę tego miejsca. Przed odjazdem wchodzimy do małej restauracji w której zostajemy poczęstowani berberyjską herbatą i ciasteczkami- okazuje się,że właśnie nastał koniec Ramadanu. Widzimy wielu mieszkańców udających się na modlitwę...lokalny koloryt zawsze jest interesujący. Po krótkim odpoczynku jedziemy dalej w stronę Wysokiego Atlasu i Przełęczy Tizi-n-Tichka. Droga zapiera dech w piersi; wije się, zakręca...Naprawdę trzeba być bardzo uważnym i ostrożnym skoro do pokonania jest prawie 800 ostrych wiraży. Szlak wiodący przez przełęcz prowadzi do Marakeszu. Droga, wąska i asfaltowa, licząca ponad 200 km została zbudowana przez Francuzów w celach militarnych...i dzięki temu połączono dwa strategiczne miasta w Maroku. Mijamy małe wioseczki, większość z nich jest do siebie bardzo podobna. Krajobrazy wokół są wypalone słońcem, a wzniesienia są dość łagodne. Wkrótce zaczyna się to zmieniać; widzimy coraz bardziej piętrzące się szczyty; często sięgające ponad 3000 m n.p.m Trasa najwyższy punkt osiąga właśnie na przełęczy Tizi-n-Tichka na wysokości 2260 m n.p.m Wiatr tu hula...ale widoki są niezapomniane i wspaniałe. Udajemy się w stronę Marakeszu- gdyż wieczorem mamy dotrzeć na Plac Jemma el Fna. Jednak ciało daje znać o sobie- trzeba się posilić. Po raz kolejny w lokalnej restauracji zamawiamy marokańską potrawę zwaną tażin. Danie jest sycące, pożywne z dużą ilością warzyw. Co prawda nie wszyscy w nim gustują, gdyż jest mdławe...ale mnie smakuje. Jest w nim sporo mięsa duszonego (najczęściej jest to kurczak lub baranina; rzadziej koza),warzywa,pomidory,cebula,ziemniaki. Naprawdę każdy głodny może się najeść porcjami podawanymi w lokalach. Tażin podgrzewany jest w prowizorycznych kuchenkach podgrzewanych opalanym drzewem. Marokańczycy rzadko jadają zupy-jednak w trakcie Ramadanu często jedzą zupę harirę- smaczny wywar z wołowiny, do którego dodaje się ciecierzycę, soczewicę,warzywa. Do posiłku oczywiście podawana jest herbata-bardzo słodka,miętowa-zwana Berber whisky :)
Posilone jedziemy dalej w stronę Marakeszu. Kiedy docieramy do miasta jest już późne popołudnie. Po zapadnięciu zmroku wyruszamy na nocne poznawanie miasta. Naszym punktem odwiedzin staje się niesamowity Plac Jemma el Fna. Przed kilku laty już tu byłam...jednak wtedy nie było zakończenia Ramadanu; no i byłam we wcześniejszych godzinach. Po przyjeździe na plac jesteśmy oszołomieni liczbą ludzi, którzy przybyli tu,aby świętować zakończenie Ramadanu. Plac tętni życiem, jest gwarno, kolorowo, bardzo tłoczno i pachnąco, gdyż prawie każdy wolny skrawek placu zajęty jest przez swoiste gar-kuchnie lub budki z wyciskanymi na miejscu sokami. Nad placem unosi się zapach szaszłyków z pieczonej wołowiny lub baraniny, różnego rodzaju ryb,sałatek oraz gotowanych w wywarze ślimaków. Tłumy ludzi siedzą na długich ławach i pałaszują z apetytem te smakowitości. Na straganach piętrzą się sterty pomarańczy, melonów, suszonych daktyli - dookoła biesiadujących osób poruszają się muzycy grający dziwną dla naszych uszy muzykę gnaoua. Przez wieki ten niezwykły plac był sercem Marakeszu i jego symbolem. UNESCO wpisało plac na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego. Historia miejsce jest troszkę makabryczna, gdyż dawniej na tym placu ścinano głowy przestępców - podobno w ciągu jednego dnia dochodziło do ponad 40 egzekucji. Dzisiaj na szczęście to tylko wspomnienie, a zamaist głów na placu można co najwyżej stracić dużo kasy lub nawet cały portfel :) Ponieważ wieczorem tłum stawał się coraz gęstszy skorzystałyśmy z okazji i przysiadłyśmy na tarasie jednego z lokali, aby wieczór zakończyć szklanką pysznego soku z pomarańczy.
Kolejny dzień rozpoczynamy od wizyty w Ogrodzie Majorelle, którego właścicielem był sam Yves Saint Laurent. Ogród jest taką oazą ciszy i spokoju, piękny, zatopiony w egzotycznej roślinności, kolorowy. Jest nieduży, ale bardzo klimatyczny z wieloma fontannami, kanałami i basenami. Dominuje oczywiście zieleń, ale przebija się tu biel i piękny odcień niebieskiego. Obok jukki, bugenwilli, bambusów, wawrzynów, geranium, hibiskusów w ogrodzie rośnie ponad 400 odmian palm i 1800 gatunków kaktusów. Następnie udajemy się jeszcze raz w stronę placu Jemma el Fna; po drodze mijając różne suki, które w Marakeszu należą do najciekawszych w całym Maroku. Na każdym suku sprzedaje się towar określonego rodzaju: a więc są suki farbiarzy, szewców, złotników, zielarzy. Oglądamy marokańskie rękodzieło- babusze czyli kolorowe kapcie; wyplecione dywany, rzeźby z drewna, biżuterię. Zewsząd słyszymy nawoływania i zachęty do zakupów; jednak nie są one zbyt nachalne i natarczywe. Czasem pada jakieś polskie słowo lub nazwisko Lewandowskiego :) No cóż, niektórych popularność wyprzedza...Zachodzimy jeszcze do miejscowej apteki-zielarni i na koniec dochodzimy do ostatniego punktu czyli Meczetu Al-Kutubija. Jest to jeden z największych meczetów w zachodniej części muzułmańskiego świata. Oglądamy budowlę tylko z zewnątrz. Nazwa oznaczająca \”meczet księgarzy\” pochodzi od suku rękopisów, który niegdyś otaczał meczet. Kutubijja to jeden z trzech zabytków zachowanych po dynastii Almohadów z XII-XIII wieku. Pozostałe dwie są w Rabacie i Sewilli. Minaret ma 70 metrów wysokości i jest to najbardziej charakterystyczna wieża w
Marrakeszu. Wieczorem jest pięknie podświetlana. Minaret jest proporcjonalną budowlą, a zdobi go typowy w marokańskiej architekturze, szeroki fryz na górze. Jest dekoracyjny pas z płytek zulajdż i blanki zwężające się ku górze. Na samej górze znajduje się żebrowana kopułka, zakończona trzema miedzianymi kulami. O kopułce i kulach krążą różne legendy. Przed minaretem stoi biała, kwadratowa kubba, zwieńczona kopułką. To grobowiec Fatimy Zahry, córki siedemnastowiecznego marabuta. Legenda głosi, że Fatima była tak niewinna, że w nocy zamieniła się w białą gołębicę. Niestety do środka tego zabytku wchodzić nam nie wolno. Możemy tylko poobserwować to miejsce z zewnątrz. Czas pożegnać Marakesz i udać się d
Agadiru skąd wyleciałyśmy do Warszawy. Czas pożegnać
Maroko- tak inne niż to widziane kilka lat wcześniej. Na pewno zarówno północ jak i południe tego kraju warte są zobaczenia. Mam nadzieję, że urok południa Maroka widać na moich zdjęciach :)