Podróż była ciężka ale warto było! po około 40 godzinach jazdy, lotów itd. w końcu dotarliśmy do raju....
Z Katowic wyruszyliśmy w poniedziałek 27 lutego o godzinie 8 rano, przed nami była ciężka droga do Warszawy, za Częstochową zaczęło się prawdziwe piekło ponieważ cała droga była w przebudowie więc poruszaliśmy się tylko jednym pasem, czasami 30 km na godzinę, do Warszawy dotarliśmy ok. 13 i do 17.40 czekaliśmy na wylot do Brukseli. W Brukseli wylądowaliśmy o 20.10, szczerze powiedziawszy lotnisko w BRU trochę mnie zaskoczyło, było to jedyne lotnisko które do tej pory odwiedziłam, gdzie po bagaże idziesz... idziesz... idziesz... a bagaży nie widać ;-). Już się trochę zaniepokoiłam że nasze bagaże przeoczyłam i polecą z powrotem do Polski ale zapytałam miłą panią i ona kazała iść dalej, więc idziemy dalej no i w końcu bagaże odnalazły się. Podobne lotnisko jest na Majorce lecz z tego co pamiętam najpierw odbiera się bagaże i jedzie się taśmami do wyjścia a tam jest odwrotnie - jedziesz taśmami do wyjścia i na końcu odbierasz bagaże, więc jeśli ktoś jest pierwszy raz na lotnisku to może się nieźle przestraszyć ;-). No ale bagaże odebrane i przed nami długa, ciężka noc ;-). Jest godzina ok. 21 a lot do Cancun mamy dopiero o 7.15 (może wyda Wam się to śmieszne że wzięłam sobie taki zapas czasowy jeśli chodzi o wyloty ale bałam się że jakiś samolot będzie miał opóźnienie i moje marzenie o Meksyku pryśnie niczym bańka mydlana więc na spokojnie wołałam mieć te kilka godzin „luzu” ;-)). Ogólnie lotnisko przed odprawą jest bardzo niewygodne... twarde, plastikowe krzesła z poręczami więc nie można była nawet się w żaden sposób wyprostować, o tak późnej godzinie wszystkie sklepy i bary były pozamykane, pozostały nam tylko automaty z kawą czy napojami. Ok. godz. 3 dopadł nas kryzys i spaliśmy już w pozycji siedzącej nie patrząc na to czy nas bolą krzyże czy tyłeczki ;-). Na szczęście ok. 3.45 zaczął się robić ruch przed naszym stanowiskiem odlotu i zaraz tchnęło w nas życie ;-). Po odprawie to już inna bajka ;-). krzesełka wygodne, nawet były duże kanapy więc do odlotu skorzystaliśmy z tych dobrodziejstw i przespaliśmy chyba 1-2 godzinki ;-).
Lot odbył się punktualnie, podczas lotu w najgorszych momentach obiecałam sobie, że to moja ostatnia taka długa podróż, teraz już tylko wczasy z max. 6 godzinnym lotem, na ale kiedy siedzę sobie na balkonie, popijam piwko i słucham śpiewu rajskich ptaków wiem, że chyba byłam bardzo zmęczona skoro taka myśl mi przeszła ;-))). Warto było poświęcić te 13 godzin lotu ;-). Po drodze zwiedziliśmy Nowy York, Miami, Florydę (oczywiście patrząc z okna) no i mieliśmy międzylądowanie na Kubie - tam czekaliśmy chyba z półtorej godziny, bo kilka osób miało właśnie wczasy na Kubie z naszego samolotu.
Lądowanie na Kubie było przeokropne - pierwszy raz miałam takie lądowanie, wiał okropny wiatr i pomimo że nasz samolot był naprawdę gabarytowy znosiło go bardzo, no ale jakoś przeżyłam ;-)). W końcu wylądowaliśmy w MEXICO!!!!! i cóż... w porównaniu np. z lotniskiem na Punta Cana - lotnisko w Mexico to normalnie musztra od początku do końca ;-). Najpierw czekaliśmy w przeogromnej kolejce po sprawdzenie paszportu i oddanie formularza migracyjnego (ja sobie wydrukowałam w Polsce ten formularz żeby wiedzieć o co kaman w nim, - http://www.meksyk.polemb.net/?document=100 - jedną część oddaliśmy a jedną część nam zwrócono - trzeba ją oddać w momencie wylotu - w przypadku zgubienia kara ok 55$). Potem czekaliśmy w następnej kolejce po prześwietlenie bagażu i oczywiście naciśniecie sławnego guziczka zielono- czerwonego, na nasze szczęście wyskoczył kolor zielony więc byliśmy już wolni ;-). Teraz pozostała tylko droga z lotniska do hotelu - jakieś półtorej godzinki ;-). Hotel Grand Palladium Kantenah - (w opisie mam podany White Sand ale byłam w resorcie Kantenah) - BAJKA! Kiedy przyjechaliśmy przydzielono nam pokój i małą ciuchcią zawieziono do pokoju, przesympatyczny senior wniósł nasze bagaże na górę (2 piętro), szybki prysznic, zimne piwko, papierosek na dużym balkoniku i sru na teren hotelu. Niestety było już ciemno i uwierzcie mi że zmęczenie, brak snu, doprowadziły do tego, że zgubiłam totalnie orientację również moja znikoma znajomość angielskiego gdzieś się ulotniła ;-). Normalnie ze względu na ogromność hotelu bałam się gdziekolwiek dalej poruszyć żeby się nie zgubić, szybko zjedliśmy kolację, lampka wina, i z powrotem do pokoju z nadzieją że jak się obudzimy rano to na spokojnie pozwiedzamy teren, oblukamy gdzie co jest ;-).
Nocą byłam przerażona że się zgubimy, że nasz pokój jest tam gdzie diabeł mówi dobranoc... ale rano wyglądało to zupełnie inaczej. Już poczułam że jestem w raju :).
Ogólnie Hotel Grand Palladium posiada siedem restauracji, w tym restauracje tematyczne a-la-carte ze specjałami kuchni meksykańskiej, śródziemnomorskiej, japońskiej oraz steak house. Napoje serwowane są w ponad 13 barach. W przepięknym palmowym ogrodzie położonych jest 5 basenów, w tym baseny dla dzieci oraz jacuzzi, są pelikany, krokodyle, ogród orchidei, co rusz na alejkach wygrzewają się legwany różnej wielkości, czasami miałam wrażenie że pozują do zdjęć ;-). Siedząc o 6 rano na balkonie i słuchając śpiewu ptaków człowiek ma wrażenie że rzeczywiście jest w raju... ptaki są przeróżne, przepięknie ubarwione, są również że tak powiem „udomowione” i tylko czekają jak człowiek opuści stół (oczywiście na otwartym terenie) i od razu sru na talerz i wcinają pozostałości. Jak jest jakiś większy kawałek to biorą do dziubka i jak to stwierdził mój mąż „lecą do szefa podzielić się zdobyczą”.
Oczywiście w pierwszym dniu jak rodzinna tradycja nakazuje - mąż przypalił swoje ciałko w różnych częściach - wyglądał jak krowa łaciata, cały w czerwono białe plamy :) ale tak to jest jak nie słucha się żony - potem trzeba cierpieć :), więc drugi dzień spędziliśmy pod znakiem picia i jedzenia. Usiedliśmy sobie w barze przy basenie, i wypiliśmy dość dużą ilość mohito, gin z tonikiem, teqili sunrise (niezła mieszanka ;-). Senior był tak uprzejmy, że po drugim dolarze robił nam coraz mocniejsze drinki ;-) ale nie było źle, zawsze jak ja czy mąż szliśmy do ubikacji to zahaczaliśmy o snack bar i na przemian piliśmy i jedliśmy ;-)). W momencie jak przyniosłam na talerzu super zestaw składający się z frytek, sera bri i orzeszków ziemnych mąż stwierdził że już chyba pora iść do pokoju pod prysznic, ale zestaw był pyszny ;-) a co!! raz się żyje!
Następne dni upływały na lenistwie i planowaniu zwiedzania tego przepięknego zakątka. Już w Polsce weszłam w kontakt z pewną firmą, która organizuje wycieczki w języku polskim po Jukatanie i nie tylko (nie wiem czy mogę podać nazwę czy to będzie kryptoreklama ;-)). Skorzystaliśmy z wycieczki na Chichen Itza - Ikkil - Valladolid oraz Tulum - Coba - Snorkeling w przepięknej zamkniętej cenocie - TACBE-HA.
Chichen Itza - wpisany w roku 1988 na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, a 7 lipca 2007 ogłoszony jednym z siedmiu cudów świata. Chitzen Itza to wyjątkowe połączenie architektury Majów i Tolteków, zobaczyć można m.in. Piramidę Kukulkana, Obserwatorium Astronomiczne, Boisko do Gry w Pelotę, Świątynię Tysiąca Kolumn (z nazwy tylko tysiąca kolumn bo jest ich „tylko” 600), Świątynię Jaguara, Świątynię Wojowników. Przed Piramidą Kukulkana jest takie magiczne miejsce, w którym można usłyszeć „śpiew” rajskiego ptaka (fotkę zamieściłam w galerii). Wystarczy ustawić się w odpowiednim miejscu (wskazał nam je nasz przewodnik) i klasnąć w dłonie - im głośniej i dłużej klaszczemy tym śpiew ptaka jest wyraźniejszy :).
Cenote Ikkil - cóż... po prostu bajka! Fascynująca jaskinia: lazurowa woda, snop światła słonecznego wpadający do środka przez naturalny otwór w ziemi. Cenote to miejsce niezwykłe, na pierwszy rzut oka wydaje się wręcz nierealne. Przez całe wieki ludzie żyli na tym terenie dzięki słodkiej wodzie czerpanej właśnie z cenotów (i nie inaczej jest dzisiaj). Dla Majów były one świętym miejscem. Nie tylko dostarczały słodkiej wody, ale były także często miejscem obrzędów sakralnych. Według wierzeń Majów, cenoty były miejscem, gdzie mieszkał bóg wód i roślinności oraz deszczu i burzy Chac, stanowiły też wejście do podziemnego świata Xibalba. Dlatego też składano w nich ofiary bogom (niejednokrotnie z ludzi). Nie wszystkie z nich były jednak przeznaczone do obrzędów sakralnych. Majowie dzielili cenoty na te do użytku publicznego, z których czerpali wodę i korzystali na co dzień, oraz na te, które były wyłącznie miejscami kultu religijnego. Tych pierwszych było zdecydowanie więcej, więc potencjalnych skarbów może nie być już tak dużo do odkrycia. Kąpiel w takiej scenerii to doskonały relaks i wierzcie lub nie dla nich miedzy innymi warto było przemierzyć pół globu!
Miasteczko Valladolid - jest niesamowite. Jak to w każdym meksykańskim mieście, nikt się nie spieszy, wszyscy mają na wszystko czas. Na głównym placu znajduje się Katedra of San Gervasio wzniesiona w 1552 roku. Naprzeciw Katedry jest uroczy ryneczek gdzie są stragany ze świeżymi warzywami i owocami, meksykańskimi przysmakami, co rusz można spotkać meksykankę która oferuje kolorowe hamaki, bransoletki, pamiątki itp. Na rynku są przepiękne „koronkowe” ławeczki oraz ławeczki „spowiedniczki” lub jak kto woli „klachulki”.
Tulum - nadmorska twierdza Majów położona nad klifem. Niesamowity krajobraz, przepiękna plaża u podnóża jedynego w tym rejonie klifu i górującą nad nim budowle. Ma perfekcyjną scenerię do wakacyjnych zdjęć. Są tu wszystkie gotowe składniki: najpiękniejsze morze świata, palmy, ruiny tajemniczej kultury i słońce.
Coba - do tego miejsca dociera znacznie mniej turystów niż do odrestaurowanej Chichen Itza czy położonego nad turkusowym morzem Tulumu. Na pewno jednak warto zboczyć trochę z trasy, by powędrować po kiedyś wspaniałym mieście, które ukryło się w sercu dżungli. Teren na szczęście w dużej części jest zacieniony przez różnego rodzaju drzewa, palmy, nasza grupa korzystała z ryksz podczas zwiedzania Coby. Na początku się cieszyłam ale po czasie jak usłyszałam z tyłu sapanie naszego rykszarza to od razu kazałam mężowi zejść z rykszy :). Jednak mąż stwierdził że jeśli zejdzie to rykszarz dostanie mniej napiwku (oczywiście grupa osobno płaciła za ich usługi), więc on nie wie czy to taki dobry pomysł skoro to dla niego dodatkowy zarobek, suma summarum mąż został na rykszy.
W Coba usytuowana jest największa na Jukatanie licząca 42 metry Wielka Piramida - Nohoch Mul. W przeciwieństwie do Piramidy Kukulkana na tę piramidę możne jeszcze wchodzić. Przepiękne fotki możemy oglądać w galerii Konrada vel Valion :-). Nie ukrywam że dzięki tej galerii i poniekąd jego namowom weszłam na tę piramidę. Cóż... widok zapierający dech w piersiach!! Przy dobrej widoczności można zobaczyć spory odcinek Yucatanu, byłam dumna że weszłam a jednocześnie przerażona że już nie zejdę! Ogarnęła mnie taka panika jak patrzyłam w dół, dostałam chyba jakiegoś ataku akrofobii (lęk wysokości ;-). Szybko musiałam odejść na pewną odległość gdzie nie widać dołu, pooddychać głęboko (oczyma wyobraźni już widziałam jak mąż znosi mnie na barana, robi „pański stołeczek” z naszym przewodnikiem lub w najgorszym przypadku wchodzący po raz któryś na piramidę Konrad zabiera moje szczątki do worka :)). No ale jestem odważną dziewczynką!!! Dałam sobie radę z akrofobią i o własnych siłach zeszłam w dół.
Nasz przemiły przewodnik - Sebastian - dał mi kilka wskazówek jak mam schodzić by zminimalizować widoki typu góra-dół, niestety przez kilka dni czułam lewe udo ale warto było!
Z Coba pojechaliśmy do cenoty - TACBE-HA, tym razem była to zamknięta cenota, w sensie podziemna, do której nie dochodziły promyki słonka. Cóż... tak jak w przypadku Cenote Ikkil - po prostu bajka. Tacbe-Ha to system jaskiń podwodnych. Jest o tyle fascynujący, że można popływać ... między zatopionymi stalagmitami, snorkując miałam wrażenie że oglądam jakiś film w formacie 3D. Niestety nie mam żadnych fotek z tego miejsca ponieważ wilgotność wynosiła tam 100% i nasz przewodnik odradził zabierania jakiegokolwiek sprzętu (wszystko po prostu padało no chyba że jakiś super profesjonalny sprzęt).
Cenota cenotą, bajka bajką ale powiem Wam że dopiero tam poczułam „prawdziwy Meksyk” :). Do cenoty prowadzi super WYBOISTA droga (jeżeli można to nazwać drogą ;-), no a pojazd który nas tam zawiózł - hmmm, nie wiem jak go nazwać - dyliżans z napędem olejowym, wehikuł czasu ;). Na fotkach możecie zobaczyć to cudo. W każdym razie przejazd był prawdziwą przygodą. Na pewno dla tych, którzy nurkują z profesjonalnym wyposażeniem (butla, kombinezon itp.) jukatańskie cenoty to raj!
To były wycieczki zorganizowane. Sami natomiast byliśmy w Xcaret - tam jechaliśmy colectivo (coś w rodzaju naszych minibusów) - koszt 60 pesos za dwie osoby, z powrotem - taxi - 25 $. Xcaret to coś w rodzaju zoo ze zwierzętami, przepiękną laguną w której można się kąpać. Podstawowy bilet kosztował 79 $, (od godz. 15-55 $), bilet z full opcją bodajże 125 $ (w tej opcji był m.in. posiłek). Dla tych którzy chcieliby pokosztować trochę historii i kultury Meksyku polecam show, który zaczyna się o 18 i trwa do 20. Pierwsza część show składa się z przedstawienia historycznego natomiast druga część to pokazy folklorystyczne z poszczególnych stanów Meksyku. Jak dla mnie przepiękne show! Kupiłam sobie płytę cd z muzyką i do teraz jak słucham pewnych utworów i oglądam fotki to płaczę (taka już ze mnie płaczka :)).
W przedostatnim dniu - w niedzielę - wybraliśmy się do Playa del Carmen. Nie bez znaczenia piszę że była to niedziela, ponieważ jak weszliśmy na plażę to ukazał nam się przepiękny, kolorowy, wesoły widok - mieszkańcy pobliskich miasteczek świętowali w gronie rodziny, bliskich, przyjaciół sjestę. Dzieciaczki szalały (i to dosłownie) w morzu, starsi tańczyli na plaży przy dźwiękach salsy, merenge, pili piwo, zajadali się smakołykami - po prostu meksykańska sielanka.
Wieczorem zrobiliśmy sobie spacer po słynnej w Playa del Carmen 5th Avenue, oczywiście gwar, wesołość, przekolorowo, co rusz występy Mariachi. Może komuś przyda się informacja, że w Meksyku w niedzielę od godz. 14 jest zakaz sprzedaży wyrobów alkoholowych w sklepach, nie ważne że metr dalej jest pub w którym kupisz pifko, w sklepie jest zakaz ;-). Spacerując 5th Avenue w pewnym momencie dostrzegłam mały hotelik, który był ukryty w bocznej uliczce. Wierzcie mi jak weszłam w głąb to poczułam się jakbym była w jakiejś bajce! Drzewa, palmy były przyozdobione lampkami, na drzewach wisiały kolorowe lampiony, zieleń była tak soczysta, że mimo półmroku człowiek miał ucztę dla oczu, usiadłam sobie na ławeczce i ni stąd ni zowąd zaczęłam szukać skrzatów i krasnali. Wytworzyła się taka atmosfera że poczułam się jakbym była „Alicją w krainie baśni”. Niestety nie pamiętam jak się ten hotelik nazywał ale jak tam będziecie to z pewnością przyciągnie Was swoją tajemniczością i magią.
Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. Mój mąż (mimo że był zachwycony) już mi zapowiedział, że na tak dalekie wczasy już go nie namówię (dla niego podróż była zbyt stresująca). Ale mimo wszystko mam nadzieję, że tak jak ja zatęskni za karaibskim morzem, rajską plażą, pięknym śpiewem ptaków, klimatem który jest niepowtarzalny w tym miejscu i wiele innymi rzeczami. Wszak to co zobaczyliśmy to kropelka w morzu, pozostało jeszcze tyle pięknych miejsc do zobaczenia na Półwyspie Jukatańskim!
HASTA LUEGO MEXICO!
Wszystko co opisałam i jeszcze mnóstwo innych miejsc które mam nadzieję zwiedzić ;-)
Brak komentarzy. |