Napiszę tylko krótko, że południowa część Maroka (moja wybrana opcja wycieczki z biura Rainbow ”Magiczne Południe”) to fenomenalne krajobrazy i prawdziwe
Maroko; to zdecydowanie najbardziej egzotyczny kraj najbliżej Polski - bez konieczności pokonywania tysięcy kilometrów w kilkanaście godzin ani bez wydawania majątku na ten cel.
Chcecie mega egzotyki - jedźcie do Maroka! :)
Południowa część Maroka chodziła mi po głowie już od jakiegoś czasu; sporo wcześniej naoglądałam się mnóstwa zdjęć i naczytałam przeróżnych relacji, które natchnęły mnie do tego stopnia, że marzyłam, żeby to wszystko sama zobaczyć, tylko że od kilku lat odkładaliśmy to Maroko, bo zawsze w to miejsce wypadało albo „wygrywało” coś innego.
Ale jak już w końcu dojrzałam do tego pomysłu, i wybrałam dogodny termin, zgrałam wszystko w pracy i wyczaiłam bardzo korzystną ofertę cenową, to okazało się, że mój małż- nieodzowny towarzysz podróży – nie może jechać w tym terminie, buuu… :(, a przełożenie terminu na inny zaburzyłoby z kolei wszystkie moje terminowe sprawy zawodowe w pracy - i tym sposobem pozostały mi dwa wyjścia: zrezygnować lub wybrać babski wyjazd z koleżanką :) - no i wybrałam opcję nr 2:)
Jest więc piątek 31 marca 2017: bladym świtem na warszawskim Okęciu pakujemy się w najpopularniejszego boeinga na świecie i z czeskim Travel Service obieramy kierunek na
Agadir:)
Sam Agadir to miejsce dość nieciekawe; raczej zupełnie pozbawiony marokańskiego klimatu; to wielki kurort z mnóstwem ogromnych hoteli, gdzie absolutnie wszystko kręci się wokół turystów; a lokalne knajpy, bary, restauracje, całe mnóstwo sklepików i wszelakich usług nastawione są wyłącznie na turystów.
Morze(ocean) jest tu jakieś mętne, żeby nie napisać że po prostu brudne, plaża jest długa i piękna ale niestety z serii tych zaniedbanych i zaśmieconych; a sama promenada jest dziwnie niezagospodarowana, jakaś taka pusta…. i nie chodzi tu o brak turystów, bo Ci oczywiście dopisują, tylko raczej o samą urodę miejsca – tego typu promenady na południu Europy, choćby przykładowo we Francji, we Włoszech, w Hiszpanii czy Chorwacji – to z reguły są miejsca przepięknie ukwiecone, z mnóstwem palm, ławeczek, kolorowych skwerków, gwarnych kawiarni, a tutaj ogromne, puste przestrzenie gdzie tylko wiatr hula….. a i pogoda też jest przedziwna - do południa jest mgliście i niestety cały dzień wietrznie, ale nie w sposób przyjemny, tylko taka jakby powtórka z Lanzarote:)- czyli mało łba nie urwie:).
Nie wiem na czym dokładnie polega fenomen Agadiru, że przyjeżdżają tutaj tak licznie turyści na pobyt? - jest przecież tyle ciekawszych i znacznie ładniejszych miejsc nawet na sam odpoczynek…. no ale to już nie moje zmartwienie, my jutro na szczęście stąd wyjeżdżamy na dalekie południe... zostawiając Agadir tym, którzy lubią hotelowe klimaty.
Już od pierwszego dnia zwiedzania, jadąc z Agadiru na wschód w stronę Taroudant - wszystko co widziałyśmy za oknem nas zachwycało a liczne przystanki i przerwy na zwiedzanie powodowały niekłamane ochy i achy.
Zaraz po opuszczeniu Agadiru krajobraz za oknem urzeka tu endemicznymi drzewkami arganowymi rodzącymi cenne orzeszki z których wyrabia się „złoto Maroka” czyli drogocenny olej arganowy pod postacią oleju spożywczego jak i kosmetycznego. Za kilka dni będziemy zwiedzać jedną z wielu takich tłoczni i zapoznawać się bliżej z całym arganowym biznesem.
Pod tymi żelaznymi drzewkami kręci się mnóstwo słynnych kolorowych kóz, tak dobrze wszystkim znanych ze zdjęć - jak wspinają się po tych drzewkach; niestety „nasze” kózki są już naskubane i najedzone i za nic nie chciały wleźć z powrotem na te drzewka:).
Taroudant, to pierwsze „większe” miasteczko na naszej trasie, zwane jest „małym Marrakeshem” . W zasadzie to pomyślałam sobie, że bez sensu jest opisywać wszystkie te miejsca, które się zwiedza podczas tej wycieczki, bo to wszystko zainteresowani mogą przeczytać sobie w programie, ale opiszę Wam Maroko moimi oczami, w ujęciu trochę z „innej beczki” - co oznacza, że szczegóły postaram się umieszczać pod zdjęciami, natomiast w Relacji opiszę Wam po prostu ogólne wrażenia i w takim jakby ”kalejdoskopie” zreferuję to, co się tam w skrócie działo:)
Oczywiście podczas naszego tygodniowego objazdu oprócz typowego zwiedzania, gdzie odwiedzaliśmy całkiem sporo różnych miasteczek - i takich całkiem sporych i tych zupełnie małych, również kilka wioseczek, które bliżej przybliżą Wam opisy pod zdjęciami, zwiedzaliśmy tam też różne inne obiekty, najczęściej kazby, ale i zanurzaliśmy się w wąskich uliczkach pośród murów ksarów i medin, aby wśród barwnych ludzi poczuć trochę gwar kolorowych, arabskich suków.
Największe emocje i widokowe ochy i achy wzbudzały oczywiście przejazdy przez różnorodne pasma gór Atlasu Wysokiego i Antyatlasu. W życiu nie widziałam nigdzie jednocześnie tyle różnych typów gór i to zarówno w formie jak i kolorystyce: od jasnobeżowych, przez brązy, czernie, czerwienie, zielenie i żółcie po nawet różowe i w tym wszystkim niesamowite kształty i porzeźbione formy; były nawet góry, które „piją wodę” i takie które jej „nie piją” :)
Obłędne, choć zupełnie inne od górskich panoramy podziwialiśmy też jeżdżąc po dolinach, oazach i wąwozach; nasycaliśmy oczy naturalnym pięknem tutejszych widoków w słonecznym blasku w wiosennej kolorystyce.
Zajeżdżaliśmy też do różnych ciekawych przybytków typu zielarnia berberyjska, fabryczki ze skamielinami, amonitami, trylobitami; byliśmy też w tłoczni oleju arganowego, w sklepie na plantacji szafranu; podziwialiśmy plany filmowe w Studiu filmowym Atlas, gdzie powstało mnóstwo znanych produkcji filmowych; schodziliśmy pod ziemię aby zobaczyć jak działały w średniowieczu ketary (kanały wodne), nocowaliśmy w klimatycznych hotelach, nawet w ksarach i w riadach; ale aby poczuć dosłownie te wszystkie smaki i zapachy próbowaliśmy wielu przeróżnych wariantów słynnych marokańskich tadżinów, kus-kusów, omletów berberyjskich; piliśmy soczki ze świeżo wyciskanych wspaniałych pomarańczy, mango, bananów, truskawek, awokado, itd., i bywaliśmy zapraszani do namiotów berberyjskich , gdzie piliśmy dziesiątki wariantów przeróżnych herbatek, które marokańczycy serwują nadzwyczaj chętnie i często, i mimo, że mają straszne tendencje do przesładzania tych herbatek, a ja należę do miłośników gorzkich herbat- to te ich wszelkie przesłodzone „syropy” miętowe, piołunowe, werbenowe, szafranowe, itd… pijałam z miłą chęcią i wielką przyjemnością - mimo wątpliwej jakości czystości (niedbale mytych) szklaneczek:).
Cała ceremonia parzenia - szczególnie herbatki miętowej bardzo przypadła mi do gustu i to aż na tyle, że postanowiłam zakupić sobie odpowiedni czajniczek odpowiedniej urody:) , który jeszcze nie wiem, czy posłuży mi do parzenia takiej miętówki (jak już mięta zacznie szaleć w moim ogrodzie) czy bardziej jako gustowna pamiątka z Maroka? – postawię go sobie gdzieś w kuchni na widoku i co spojrzę, to od razu sobie powspominam….:)
Marokańczycy serwują taką herbatkę najczęściej zaparzając zieloną herbatę, i po licznych przefiltrowaniach i ponownym zagotowaniu zalewają takim naparem świeże liście mięty i ze specjalnych czajniczków zalewają szklanki z odpowiedniej wysokości tak, aby powstała w nich delikatna pianka. Często też w osobnym kubeczku dostaje się dodatkowo same liście świeżej mięty, żeby sobie ewentualnie „doprzyć” jak ktoś lubi jeszcze mocniejszy aromat. Taka „miętówka” jest nieziemsko słodka i w jakiś czarodziejski sposób niesamowicie aromatycza i po prostu pyszna a do tego fantastycznie gasi pragnienie.
Nie dotknęły nas też żadne problemy żołądkowe, przy zachowaniu kilku podstawowych zasad; posłuchałam również cennej rady mego troskliwego małżonka, abyśmy codziennie rano (tak tak: na czczo jeszcze przed śniadankiem) odkażały się niewielką ilością czystej naszej rodzimej wódeczki, którą przywiozłyśmy ze sobą zakamuflowane w walizkach - co z pewnością uchroniło nas przed jakimikolwiek bakteriami pokarmowymi, ale i też nie pozwoliło popaść w alkoholizm:) .
No i w końcu wzięłyśmy też udział w najbardziej emocjonującej wycieczce na tym wyjeździe – w wyprawie na pustynię na Erg Chebbi nieopodal granicy z Algerią, która była całą istotą/ wręcz crème de la crème tej wycieczki – taką dosłownie wisienką na torcie;
Erg Chebbi to nazwa francuska, a tak naprawdę ten fragment ergu nazywa się w oryginale-Irk asz-Szabbi; (wycieczka ta dostępna jest w formie fakultatywnej/jej koszt w kwietniu 2017: 50Eur za osobę/ czas trwania łącznie z jazdą jeepami po pustyni i przystankami w dwóch namiotach berberyjskich oraz na foto-stopie na wydmach ok 4 godziny/ wyjazd z hotelu o 17.00 powrót o 21.00).
Ten fragment Irk asz-Szabbi - pocztówkowo pięknej piaszczystej pustyni leży pośrodku płaskiej hamady (twarda pustynia kamienista o skalnym podłożu) i zajmuje powierzchnię mniej więcej 30 x 10 km; najwyższe wydmy sięgają tu imponującej wysokości 150-170 metrów od podłoża.
Moim zdaniem, mimo sporej ceny - jest to absolutnie obowiązkowy punkt tej wycieczki, i mimo moich wcześniejszych wątpliwości związanych z niechęcią do wielbłądów, którą tym razem zupełnie przełamałam i jestem absolutnie zachwycona wyprawą na zachód słońca nad Saharą, którą każdy powinien odbyć właśnie na grzbiecie (czytaj na: garbie) wielbłąda:), więc nie odmawiajcie sobie tej wspaniałej przyjemności i nie prawdą jest, co wypisują niektórzy, że za kilkanaście euro - ta przejażdżka trwa kilka minut i jedzie się tylko parę metrów; to bzdura absolutna- wszystko razem (sama jazda na wielbłądach) trwa ok.godziny (z 10-15 minutową przerwą na sam zachód słońca) i uwierzcie mi, że nie jest to tylko kilka metrów, ale znacznie większy dystans; można by się w tym piachu nieźle spocić pokonując to samo pieszo.
Maroka nie można sobie wyobrazić bez oszałamiających kolorów i zapachów !; Intensywne kolory tego kraju znajdziemy przede wszystkim na każdym suku, targu, bazarze… w ułożonych z pietyzmem owocach i warzywach, ale przede wszystkim w piętrzących się niezwykle precyzyjnych, kolorowych stożkach z aromatycznymi przyprawami pachnącymi tak intensywnie, że świdruje nam w nosach; obok piętrzą się stosy dziesiątek gatunków wspaniałych daktyli, całe stosy różnokolorowych, wyśmienitych oliwek, w wersjach kiszonych, mocno solonych , marynowanych w ziołach lub w soku z kwaśnych pomarańczy...gdzie nad głowami wiszą całe naręcza aromatycznych ziół, kuminu, szafranu, itd…. ;
Zapuśćmy się teraz trochę w głąb jakiegoś arabskiego suku, wejdźmy głębiej w mroczne uliczki mediny w sektory z owocami, z ziołami, ze zbożem, z ceramiką, z dywanami, ze skórami, szalami, z biżuterią itd…. barwne i kolorowe jest tu dosłownie wszystko; a ilość tych wszystkich pachnących oliwek, daktyli, ziół, wiszących wszędzie dywanów, torebek, babouche (babuszek), szaliczków, tajinów(tadżinów), tysięcy lamp i lampionów – przyprawia dosłownie o zawrót głowy! – to jakieś istne szaleństwo!); w Maroku wszystko jest kolorowe, tu nawet miasta mają swoje kolory, nawet niebo, a nawet marokański piasek….. .
Uff, a teraz czas na małą przerwę, idziemy więc gdzieś na kawkę; bo ja jestem straszny kawosz; w zasadzie to rankiem oczy otwieram dopiero po wypiciu małej czarnej, ale lubię też wszelkie modyfikacje kaw lekko mlecznych (uwielbiam espresso macchiato). Niestety kawa w Maroku mnie nie zachwyciła, nawet najbardziej pijalna tu dla białasa z Europy kawa nos-nos (nuss-nuss)- rodzaj cienkiego espresso z plamką mleka- to też, mimo aromatu - nie jest to co tygryski lubią najbardziej:) , natomiast kawa parzona w tygielku wygląda przepięknie i bardzo egzotycznie, ale ja jestem jednak amatorką kawy mocno ubitej i parzonej pod ciśnieniem. No tak już mam…:), więc w Maroku zrezygnowałam z kawy na rzecz przeróżnych wariantów herbatek i soków… ach te wspaniałe soki i soczki….ale o tym już Wam pisałam, więc nie będę się powtarzać.
Oglądaliśmy, a kilka także zwiedzaliśmy – fantastyczne ksary, które z daleka przypominają cały skomplikowany ufortyfikowany system budynków (kazby), a wyglądają one nieziemsko egzotyczni. Zbudowane są głownie z pise, lokalnego budulca: czerwonej gliny zmieszanej z piaskiem i słomą – fantastycznie wtapiając się w istniejący krajobraz.
Całe wioski i miasteczka w identycznej kolorystyce na tle przepięknych gór w takiej samej barwie z pasem zielonej palmowej oazy u stóp – z często przejeżdżającym wielbłądem, czy osiołkiem targającym jakąś zieleninę wyglądają jak jakiś nieziemski sen orientalnej księżniczki. To jeden z najbardziej egzotycznych widoków jaki widziałam w życiu!!!
W takich miejscach aparaty gotowały nam się od ciągłego pstrykania:)
Drogą biegnącą wzdłuż rzeki Draa między mieścinką Agdz a trochę większą Zagorą - wędrowały kiedyś przez wieki karawany, toteż pobudowano tu cały system fortec, których zadaniem było zabezpieczanie szlaku przed rozbójnikami. Droga ta nazywana jest poetycko Doliną Tysiąca Kazb - do dziś pozostało ich w tych okolicach całkiem sporo, choć ich dość lichy budulec i tamaryszkowe stropy wymagają częstych remontów.
Właśnie tutaj, na tle przepięknego pasma górskiego Jbel Bou Zeroual i Jbel Sarhro mijaliśmy uroczo położoną VI-wieczną kazbę Tamnougalt; niestety mogliśmy ją podziwiać tylko przez szybę autokaru..., a szkoda ogromna, bo naczytałam się o niej w przewodniku i wiem, że ta kazba akurat - to niezwykle piękne miejsce, warte przyjrzenia się bliżej, wystarczyłby godzinny przystanek (tymbardziej, że tego dnia na nocleg do hotelu Asmaa Palais, dotarliśmy przed godziną 17.00; ech, te wycieczki!!!, zawsze znajdzie się jakiś źle ułożony punkt programu; przy okazji było jeszcze kilka takich ”wpadek”, które były oczywiście zupełnie niezauważone przez nieświadomych uczestników, którym niczego nie brakowało:), no ale ja mam takie lekkie zboczenie:)... naczytam się różności, a potem wiem, że przejeżdżamy gdzieś od jakiejś perełki tuż tuż - i mkniemy dalej nie zatrzymując się, no i w takich chwilach cierpię na własne życzenie:)).
Bez wątpienia najwspanialszym a na pewno najbardziej znanym marokańskim ksarem jest Ait Ben Haddou – który jest wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO; (jego nazwa w tutejszym języku oznacza dosłownie: Rodzina syna Haddou); ksar ten jest wręcz oblegany i fotografowany jak jakiś gwiazdor filmowy, bo po części ten ksar jest „filmowym gwiazdorem” :), służył bowiem wielokrotnie jako plan zdjęciowy do wielu znanych hollywoodzkich produkcji, choćby takich jak ”Gladiator”, ”Lawrence z Arabii” czy ”Mumia”. Dziś oprócz turystów kręci się tu mnóstwo profesjonalnych fotografów ze statywami i swoimi wielkimi lufami:)
Wspinaliśmy się na samą górę, gdzie górują ruiny warownego agadiru (spichlerza) aby móc stamtąd popodziwiać wspaniałe widoki jakie się tam roztaczają: meandrującą rzekę, piękne góry, pomarańczowo-żółte mury pise, cudną oazę w dole.
Zanim jednak dotarliśmy do pięknego Ait Ben Haddou, wcześniej o okolicach Tinghir podziwialiśmy piękne widoki Wąwozu Todra - znajdującego się niedaleko słynnej Doliny Dades w rejonie Atlasu Wysokiego. Miasteczko Tinghir jest jakby swoistą bramą do Wąwozu Todra.
Cały wąwóz Todra jest niestety wyasfaltowany, a czemu niestety? - nieco psuje to moim zdaniem naturalny charakter miejsca, niestety, ale również umożliwia to wjazd samochodami, co powoduje że kwitnie tu handel, a przez setki metrów lewą stronę ścian wąwozu na dole pokrywają dyndające dywany:), więc niektórzy zamiast na cudach wąwozu - bardziej skupiają się na tutejszych straganach:) - nie wiedząc, co tracą..
Wąwóz Todra to bardzo popularne i często odwiedzane miejsce przez turystów. Cała dolina wąwozu mierzy ok 10 km, ale my rzecz jasna przeszliśmy kilkaset metrów/ może w sumie z 1,5 km w jedną stronę.
W tym miejscu muszę napisać słówko o marokańskiej oazie, bo uczestnicy wycieczek na marokańskie Południe – mają zaszczyt podziwiać największą oazę palm daktylowych na świecie! tak tak, nigdzie indziej na naszej planecie nie ma tak ogromnego skupiska tych palm w jednym miejscu- ciągną się w dolinie rzeki nieprzerwanie na odcinku ponad 200 kilometrów a liczba ich sztuk szacowana jest tu na ok. 1,5 miliona egzemplarzy (ciekawe kto i jak je tu policzył?”))
Mieliśmy przyjemność odbyć mały spacer po oazie w jednym z miejsc gdzie znajduje się autentyczna wioska, i gdzie nasz przewodnik po oazie zaprezentował nam wspinaczkę po palmie po cenne daktyle:) Niektórzy mieszkańcy oazy poruszają się po tych palmach sprawniej niż akrobaci w cyrku:) - dosłownie robią to ze zwinnością małpy:).
Teraz mała chwilka o ludziach Maroka: Marokańczycy strasznie nie lubią jak się ich fotografuje, ale to dosłownie potrafią być wręcz agresywni; oczywiście wiedzieliśmy o tym wszyscy uprzedzeni przez naszą pilotkę, ale oni na sam widok aparatu dyndającego na szyi (gdzie nawet nie miałam zamiaru cykać jakichkolwiek zdjęć) już podnoszą krzyk i wymachują rękami. (Ta agresja jednak zamienia się w wyjątkową spolegliwość nawet z uśmiechem na ustach – jak tylko zobaczą garść brzęczących dirhamów:) a widok euro- czyni już prawie cuda:).
Natomiast Berberowie są inni; nie wykazują agresji, nie dostają wścieklizny na widok obiektywu, sami chętnie ustawiają się do zdjęć i proszą o fotkę z nimi- inna sprawa, że potem też chcą coś za to dostać:) ale już w zupełnie innym stylu; jeśli ktoś odmówi, dumnie się odwracają i nikt nie goni Cię przez pół suku jak pseudo-Nosiwody w Marrakeshu:) - sama widziałam takie scenki:)
Powoli dobrnęliśmy do końca Magicznego Południa Maroka.... przed nami jeszcze tylko pełna emocji trasa wiodąca przez kolorowe góry we wszystkich możliwych odcieniach i serpentyny na słynnej Przełęczy Tizi-n-Tichka-, która stanowi najwyżej położoną trasę w Maroku (na wysokości 2260 m n.p.m.) - to prawie widokowy orgazm, ale oczywiście podziwiając to wszystko na żywo - bo zwykłe zdjęcia nie oddają w najmniejszym stopniu urody tego miejsca (no chyba, że ktoś ma ambicje na profesjonalne foty jakimś mega wypasionym sprzętem..... ,ale takie zdjęcia z reguły są jak obrazy i też nie oddają przejaskrawionej niestety i podrasowanej sztucznie pięknej rzeczywistości).
Powrót z Południa w kierunku Marrakeshu dostarczał nam całego mnóstwa niekłamanych zachwytów, przejeżdżaliśmy przez tą część Maroka z nosami przyklejonymi w zachwycie do szyby......
Przed nami jeszcze tylko magiczny Marrakesh, który (ze względu na zbyt dużą ilość zdjęć w tej Relacji) opiszę Wam osobno.....