Jak to u mnie - po grudniowo-styczniowej harówce odnowieniowej w pracy - gdzieś tak w lutym włącza mi się z reguły szwędacz podróżniczy!, który w tym roku prawie wył do witaminki D3; umyśliłam sobie Wietnam lub coś podobnego w tej części świata, ale niepokojące wieści z Chin odnośnie koronawirusa - zupełnie zniechęciły mnie do jakiejkolwiek podróży do Azji, więc zaczęłam przyglądać się na oferty w odwrotnym kierunku; no i jak to u mnie bywa - nic niezaplanowane... nic nie kupione wcześniej... wszystko zawsze jest odwlekane do ostatniej chwili, więc boska, malinowa cena lasta (tym razem na 2 dni przed wylotem 😊) spowodowała błyskawiczne podjęcie decyzji - przy takiej cenie nie było czasu na zastanawianie się i wahanie, więc natychmiastowa rezerwacja on-line na stronie R.pl i lecimy! - tym razem do Mexico! 😊
Po zeszłorocznej kubańskiej wyprawie - wprawdzie to kierunek ”po sąsiedzku” więc nie było zupełnej zmiany klimatów, jak lubię najbardziej, ale w obecnej sytuacji taka decyzja wydawała się bezpieczniejsza.
Nie przypuszczałam jednak 26 lutego - jak kupowałam ofertę, że koronawirusowa bomba walnie tak znienacka kilka dni później! bo dosłownie wstrzeliłam się ”w ostatniej chwili”, wróciłam tydzień temu - w sobotę 7 marca, a za 3 dni po powrocie się zaczęło....; od czwartku zamknięcie szkół, w piątek decyzja o zamknięciu granic.... teraz już bym na pewno nie pojechała... a jeśli wyjazd byłby tydzień później, to wróciłabym wprost w ramiona kwarantanny 😊.
Do
Meksyku wybierałam się już od kilku lat…. od zawsze ten kraj znajdował się wysoko na mojej podróżniczej liście marzeń, ale w ostatnich latach tak się składało, że co się „zasadzałam” na ten Meksyk, to zawsze coś nie pasowało: a to termin nie ten, a to ważniejsze priorytety uniemożliwiały wyjazd, a to cena niezbyt atrakcyjna, a to program nie taki … i tak odkładaliśmy ten Meksyk w nieskończoność…, raz już nawet prawie tam pojechaliśmy, ale znajomi z którymi się wtedy wybieraliśmy na wyjazd przekonali nas bardziej do Tajlandii, więc odłożyliśmy Meksyk na kiedyś tam… i pojechaliśmy do Krainy Uśmiechu 😊; a w kolejnym roku już prawie miałam „ptaszka w garści” – zarezerwowałam nawet wycieczkę w Rainbow pt: „Trzynaście poziomów Majańskiego nieba”, ale nasz nie potwierdzony termin wycieczki Rainbow odwołało z powodu zbyt małej liczby uczestników i nie pojechaliśmy…. zmieniając wtedy nasz niedoszły Meksyk na Sri Lankę; a potem „13 poziomów majańskiego nieba” nagle zupełnie zniknęło z oferty R.pl i już się nigdy nie pokazało...., a sam
Jukatan, mimo atrakcyjnych cen wydawał nam się „zbyt krótki”– jak na trasę meksykańskich Must See no i tak ten Meksyk wciąż czekał… aż się w końcu doczekał, tyle, że teraz Małż spanikował przed koronawirusem i za nic nie chciał nigdzie jechać; pukał się nawet w głowę co do moich pomysłów wyjazdowych z koleżanką; - Nie panikuj!- mówiłam, albo teraz, albo dopiero za rok, bo jak się ta zaraza rozprzestrzeni... to długo nigdzie się nie ruszymy! no i wypowiedziałam...! ; a ja nie z tych aż tak bardzo strachliwych 😊 więc skoro Małż tak się przestraszył i nie chciał - to pojechałam z moją niezawodną rezerwą – ”wyjazdową przyjaciółką” 😊 -, która nie mogła jednak sobie pozwolić z powodów kosztowych na opcję ”Wielkiej Konkwisty”, na którą gorąco namawiałam ; nie bardzo też dałaby radę z opcją 2-tygodniową (tańsza wycieczka + wypoczynek w Cancun/lub na Riviera Maya);
no trudno, ale czego się nie robi dla przyjaciółki! .... wybrałyśmy więc tylko sam program objazdowy „Hasta la vista Mexico!” i fru… poleciałyśmy hen ..hen... za góry i morza... - do Mexico!!! 😊
Witaj meksykańska Przygodo! – w myśl zasady - jak to się mówi: lepiej mniej i krócej, niż w ogóle 😊
Meksyk – to z pewnością jeden z najbardziej fascynujących krajów świata, który od lat przyciąga całe rzesze turystów z całego świata; ten niezwykły kraj oferuje bowiem wyjątkowe zabytki okresu prekolumbijskiego i czasów kolonialnych, oferuje fascynującą kulturę Majów i Azteków, urzekającą przyrodę, różnorodną kuchnię i rajskie plaże – tych akurat tym razem nie dostąpiłyśmy, ale my nie aż takie znowu plażowiczki, więc przełknęłyśmy ten ich brak bez żalu, choć taka 1-dniowa opcja (dzień wypoczynku) jaka trafiła nam się na koniec kubańskiej wycieczki – byłaby tu miłą niespodzianką.
Imprezę objazdową zaczynamy od Chichen Itza – prekolumbijskiego miasta Majów, które od 1988 roku znalazło się na liście Unesco, miasta znanego i rozpowszechnionego w świecie dzięki tysiącom zdjęć zdąbiących pocztówki, Albumy Podróżnicze i foldery turystyczne;
Nazwa chichen Itza - oznacza „Źródła Ludu Itzá” albo „Wrota do studni Itzá” , powstanie tutaj osady datuje się mniej więcej na lata wieku IV-VI n.e, a był to najważniejszy ośrodek polityczny na Jukatanie i taką pozycję miasto utrzymywało do końca XIII wieku. Największym i najbardziej rzucającym się w oczy obiektem jest Piramida Kukulkana- zwana również El Castillo, ogłoszona jednym z 7 nowych Cudów Świata, a sam Kukulkan, znany w Krainie Majów bardziej jako Quetzalcoatl (Pierzasty Wąż) był jedną z najbardziej szanowaną i ważną postacią wśród wierzeń Majów;
Schodkowa Piramida Kukulkana jest ogromna i już z daleka robi naprawdę duże wrażenie; mierzy 30 metrów wysokości; a 365 stopni schodów, odpowiadających liczbie dni wg kalendarza słonecznego - prowadzą na jej szczyt ze wszystkich czterech stron; każdy bieg schodów posiada 91 stopni , razem jest ich więc 364 a ostatni, 365 –ty stopień stanowi wejście do świątyni, na dole schodów znajdują się rzeźbione wyobrażenia głów Upierzonego Węża, które strzegły wejścia do świątyni. ;
Na terenie kompleksu Chichen Itza, oprócz wspomnianej Piramidy znajduje się sporo innych obiektów, m.in. Obserwatorium Astronomiczne Majów (El Caracol), Świątynia Wojowników wraz z grupą Tysiąca Kolumn, Ołtarz Wenus, Ruiny Świątyni Xtoloca, Kościół ( La Iglesia), czy w końcu ściana Czaszek z ołtarzem czaszek (Tzompantli) robiąca niesamowite wrażenie na co wrażliwszych osobnikach, bowiem przedstawiono tam kamienne czaszki - głowy ofiar przeznaczonych do brutalnych rytuałów ku czci majańskich Bogów oraz jeńców wojennych i różnych ofiar religijnych – biedaków, których nadziewano na pale i wystawiano na widok publiczny. Dopiero tutaj dochodzi do naszej świadomości jakimi rzeźnikami byli Majowie, choć w porównaniu z Aztekami – ich „działalność” w składaniu ofiar nie była aż tak krwawa i okrutna, ale o tym będzie później w II-ej części moich opowieści o Meksyku.
Jeszcze wspomnę tylko słówko o majańskiej grze w piłkę, bo wiadomo, chłopcy na całym świecie od zarania dziejów uwielbiali i uwielbiają wszelkie wariacje na temat gry w piłkę, a ta jest po dziś dzień ich ulubioną zabawką 😊 a dla niektórych to wręcz religia! nie inaczej było i z Majami, też mieli swoją zabawę w piłeczkę – Jugeo de pelota, gra znana fachowo jako Ullamaliztli to mezoamerykańska gra w piłkę o podłożu rytualnym. U Majów grę tą nazywano ówcześnie Pok-ta-pok, Aztekowie nazywali ją Tachtli, tak czy siak zasady były takie same: po rynnowym boisku (przy czym wymiary boiska bywały różne w różnych miastach) - biegały dwie rywalizujące ze sobą drużyny, których zadaniem było trafienie sporej, gumowej piłki do kamiennej obręczy zawieszonej wysoko na bocznych murach boiska (czasami było to na trzech a czasami nawet na siedmiu metrach wysokości!) rzecz polegała na tym, że piłkę można było odbijać tylko biodrami, udami, barkami bądź łokciami – no zabawa jak zabawa, chłopcy lubią takie rzeczy, ale tu kontrowersje wzbudza sam „system punktacji” drużyny zwycięskiej czy też przegranej 😊
Gra często bywała ceremonialnym zwieńczeniem zwycięstwa jak to w prawdziwej wojnie ( w którą chłopcy też lubią się bawić) i to nierzadko dla gospodarzy, bo już w tamtych czasach znane było” ustawianie” meczyków, ale istotne jest wspomnieć, że owy „system punktacji” polegał na tym, że kapitanowi drużyny przegranej leciała ścięta głowa, choć w innej wersji tej gry to żywot lidera drużyny zwycięskiej kończył się śmiercią!
Wiem, że dla nas współczesnych brzmi to wręcz makabrycznie i trudno sobie wyobrazić podobne „zasady gry” , ale pamiętajmy, że Majowie postrzegali to zupełnie inaczej; dla Majów śmierć była najwyższym aktem poświęcenia, wierzono, że była zwiastunem odrodzenia się słońca i zwycięstwa nad siłami ciemności a dla samej ofiary – ponieść śmierć na boisku do ullamaliztli było wielkim zaszczytem i gwarancją życia wiecznego.
Warto wspomnieć jeszcze o majańskich maskach – jako pamiątkach chętnie i często zwożonych przez turystów ze świata, bo jesli chcecie cos takiego kupic, to najlepiej właśnie tu, w Chichen Itza - bo tu wybór ich jest największy – wiem od naszego przewodnika, że z maskami bywa tak samo jak z wszelkimi innymi pamiątkami: wśród tysięcy tandetnych wyrobów i podróbek wszelakich istotne jest, żeby umieć wybrać wyroby lepsze.
Te tańsze (w cenie w granicach 200-400 pesos) często są z lichego drewna, malowane wątpliwej jakości farbkami, nacierane benzyną (śmierdzą faktycznie ropopochodnie) – z czasem zaczną pękać a barwnik się łuszczyc i kruszyć; sprzedawca chcący sprzedać coś takiego za 1000 pesos – w rytuale targowania szybko schodzi z ceny i godzi się opchnąć nam to za 300 pesos, wtedy możemy mieć raczej na pewno 100% gwarancję, że to lichota 😊 ;
wyroby te znacznie lepszej jakości – w zasadzie odróżnimy na pierwszy rzut oka, coś co jest starannie wykonane, ze szlachetnego materiału, od razu wygląda solidniej i nikt nam nie zejdzie z ceny więcej jak 100 pesos, za takie maski musimy zapłacić jednak sporo więcej- ok 800-1200 pesos w zależności od wielkości.
Wśród setek pamiątek z Meksyku królują jeszcze wielkie meksykańskie sombrera - nie po to, żeby ktoś w nich zaraz paradował latem, bo u nas śmiesznie by w tym wyglądał 😊 , ale fajnie wygląda cóś takiego zawieszone na ścianie - ja kupiłam! powieszę sobie do mężowskiej kolekcji obok tajskiego dǒulì, omańskiej kummy i albańskiego queleshe;
Kolejną rzeczą wartą rozważenia są kolorowe i bardzo ładne majańskie kalendarze w przeróżnych wersjach wykonane z drewna, kamienia, ceramiki, malowane na naturalnej skórze ale jest też gipsowa, czy plastikowa taniocha, itd…mniejsze i większe, tańsze i droższe - każdy na pewno znajdzie coś dla siebie;
No i jeszcze kolejną bardzo fajną rzeczą są też słynne jukatańskie hamaki, uważane za jedne z najlepszych na świecie; wyplatane ręcznie z nici bawełnianych niektóre z dodatkiem włókien sizalowych; ja mam już 3 hamaki : jeden olbrzymi podwójny, drugi lniany wykończony nicianym koronkowym splotem ze zwisającymi frędzelkami (chyba z Ikei lub Jyska) i trzeci kolorowy, oryginalny z Brazylii, jako prezent od znajomych, więc na czwarty już się nie skusiłam, bo na co mi tyle tych hamaków?, ale jeśli ktoś jeszcze nie ma, a ma gdzie powiesić - to warto to sobie zakupić - fajna, wygodna, dobra jakościowo i piękna rzecz do letniego ogrodu, czy nawet na taras lub duży balkon;
można oczywiście przywieźć z Meksyku masę innych fajnych rzeczy: przyprawy, sosy salsa w małych buteleczkach, oczywiście tequilę, mezcal z robakiem czy słynne, wspaniałe kapelusze panamy (dosyć drogie, cena w zależności od gęstości splotu średnio 3 tys. pesos i wzwyż, ale i tak jest to duuuużo taniej niż w Europie) – jest tu tego wszystkiego naprawdę od groma….
Czas na przyrodnicze cudo, specjalność Jukatanu, którymi bez wątpienia są fenomenalne, przepiękne, słynne cenotes – czyli rodzaj naturalnych studni krasowych utworzonych w wapiennych skałach często jako jaskiniowe zapadliska. Zawsze marzyłam, że jak kiedyś pojadę do Meksyku, to bezwzględnie muszę taką cenotę zobaczyć na własne oczy, bo jakby nie było nie są to powszechnie występujące wszędzie atrakcje. Cenoty z reguły są połączone z podziemnymi zasobami wody gruntowej, która zbiera się na ich dnie, ale nie zawsze posiadają lustro wodne widoczne na powierzchni, niektóre bywają suche, ale zdecydowana większość posiada krystalicznie czystą wodę przefiltrowaną przez skały wapienne.
Półwysep Jukatan jest bardzo ubogi w wodę słodką, w zasadzie nie występują tu rzeki ani naturalne jeziora, a opady deszczu są bardzo ograniczone, dlatego cenoty od wieków były wręcz czczone przez tutejszą ludność i traktowane po bosku z wielkim szacunkiem – jako matki karmicielki dostarczającej cennej wody na tym suchym terenie, a dla Majów istnienie cenot było powodem do rytualnego kult Boga Deszczu- Chaaka, gdzie składano również ofiary.
Na Jukatanie znajduje się ok 1400 cenot, w tym ponad 800 wypełnionych wodą, ale szacunki mówią, że Jukatan skrywa ich ok 3000, więc sporo ich zostało jeszcze do odkrycia; my odwiedzamy jedną z nich – tę, którą odwiedza większość turystów, znaną cenotę Ik-Kil nieopodal Chichen Itza. Dziś centoty pełnią już tylko funkcje rekreacyjne i cieszą oczy odwiedzających je turystów; można w nich oczywiście popływać, co turyści chętnie tu czynią i choć ja sama pływam tylko jak czuję grunt pod nogami 😊, to miałam taki zamiar, zwłaszcza, że pilot namawiał tych, którzy nie za pewnie czują się w wodzie, że z kapokiem można zupełnie bezpiecznie się popluskać… mój zamiar jednak prysł, jak się dowiedziałam że głębokość tej cenoty wynosi ponad 60 metrów! to nawet kapok nie uchronił mnie przed paniką😊, więc skończyło się tylko na podziwianiu i foceniu, ale i tak uważam, że po stokroć warto się było wybrać do tej cenoty nawet bez pływania w niej 😊 (dodatkowo płatny fakultet), choć miejsce jest naprawdę zatłoczone, ponieważ najprawdopodobniej odwiedzają je wszyscy wynurzający nosy z nadmorskich kurortów Riviera Maya i Cancun, więc lepiej byłoby gdyby program przewidywał jakąś bardziej oddaloną od riwiery cenotę, ale to są już niezbadane tajemnice biura Rainbow… dlaczego biuro proponuje akurat wizytę w tej najbardziej zatłoczonej cenocie ???
Na trasie pomiędzy Meridą (miasto będące stolicą Jukatanu) a Campeche- ulokowało się kolejne, piękne majańskie miasto – Uxmal powstałe i rozbudowywane pomiędzy VI a XI wiekiem n.e najpierw przez Majów, później przez Tolteków, choć znalezione przez naukowców ślady, wskazują, że pierwsi mieszkańcy pojawili się tu już ok. 800 p.n.e, więc sporo wcześniej zanim Uxmal rozkwitło;
(my nocujemy w jedynym hotelu w okolicy w totalnej głuszy w krzaczastym lesie nieopodal ruin miasta Majów, mamy bliziutko, więc jesteśmy tu wczesnym rankiem pierwsi (reszta turystów, która niebawem tu przybędzie, musi tu jeszcze dojechać); zwiedzamy więc w pełnym luziku jako jedyna grupa 😊).
W Uxmal znajdziemy kilka ciekawych obiektów zaliczanych do stylu Puuc Majów, rozwiniętego w tzw. okresie klasycznym: w oczy rzuca się tu najpierw wspaniała Piramida Wróży, zwana potocznie Wróżbity lub też Piramidą Wieszcza lub Czarownika, dość nietypowa i charakterystyczna bo posiada zaokrąglone boczne naroża na eliptycznej podstawie, jest dość wysoka - 38 metrów a na każdym poziomie znajduje się aż pięć świątyń, każdy z tych poziomów dobudowywany był w ciągu czterech kolejnych wieków. W czasach majańskich świątynie te pomalowane były na kolorowo, jak większość miast prekolumbijskich, było tu więc jaskrawo czerwono-żółto-czarno-niebiesko i zapewne wyglądało to pięknie.
Nazwa Uxmal (czytaj: Uszmal) oznacza dosłownie: „Trzykrotnie Budowane”, co dokładniej oznacza dobudowywanie kolejnych poziomów i świątyń w ciągu kilkuset lat.
Nieopodal Piramidy Wróżbity znajduje się spory kompleks jednopoziomowych budynków wzniesionych na kamiennym cokole w kształcie czworokąta, w środku którego znajduje się duży kwadratowy plac – to tzw. Czworokąt Mniszek lub Dom Mniszek; miejsce to było kiedyś prawdopodobnie akademią wojskową albo szkołą królewską ; Fasady usytuowanych tu budynków są przepięknie zdobione, z całym mnóstwem misternych dekoracji i detali, przedstawiających węże, wizerunki Boga Chaca, i wszelkiego rodzaju ozdobne mozaiki.; tuż za czworokątem Mniszek znajdziemy boisko do gry w pelotę, które znajduje się w zasadzie w każdym majańskim mieście. Zaraz za boiskiem dojdziemy do kolejnych obiektów, takich jak Pałac Gubernatora, Domu Żółwia, Gołębnika czy Domu Starej Kobiety. Najbardziej okazały jest tu Pałac Gubernatora, który przypuszcza się pełnił prawdopodobnie funkcję Pałacu Królewskiego; został wzniesiony na wysokiej platformie dzięki czemu pozwalał na obserwację okolicy, a dzisiaj turyści mają stąd niezłe widoki.
Może wielkością i rozmachem Uxmal nie dorównuje Chichen Itza, ale bardzo mi się podobało, szczególnie dlatego że była tu taka cisza i spokój, bez setek kramików i handlarzy, a tłumy nadjechały, jak opuszczaliśmy to zagubione w dżunglowatym lesie miasto Majów.
Tak się zagalopowałam do Uxmal, że z tego rozpędu zapomniałam Wam napisać, że dzień wcześniej odwiedziliśmy jeszcze Meridę – stolicę stanu Jukatan; całkiem spore miasto liczące sobie ponad 800 tys. mieszkańców.
Miałam nieco mieszane uczucia, co do odwiedzin tego miasta, bo naczytałam się wcześniej w internecie mnóstwa niepochlebnych opinii różnych blogerów i bywalców, że
Merida to nudna i ponura dziura…, że nie warto.., że nic ciekawego tam nie ma… no cóż – ale na program wycieczki zorganizowanej nie mamy żadnego wpływu, więc skoro jest w programie to jedziemy…. no i…. ?
- jakież było moje zdziwienie jak ujrzałam śliczne, kolorowe, kolonialne miasto, pełne urokliwej zabudowy, z przepiękną starą willową dzielnicą, gdzie na początku XX wieku mieszkali najbogatsi obywatele tej części Meksyku, i całym mnóstwem zakamarków, do tego miasto czyste, przyjazne i z kontaktowymi i uśmiechniętymi mieszkańcami;
Historia tego miasta zaczęła się mniej więcej w roku 1542 roku, kiedy to dotarli tu Konkwistadorzy, a dokładniej niejaki Francisco de Montejo - kompan Corteza, któremu spodobała się lokalizacja i założył tu sobie bazę do dalszego podboju Jukatanu, w miejscu zniszczonego właśnie dawnego majańskiego miasta T'ho; nazwa Meridy pochodzi od mieściny Merida w hiszpańskiej Estremadurze, która była rodzinną wioską owego Franka Górskiego 😊 - jak można przetłumaczyć jego nazwisko, więc z tęsknoty za domem i mamusią - Franio nazwał sobie nową osadę – tak jak jego rodzinne strony – i tak już zostało….;
My nie zabawiliśmy w tej Meridzie zbyt długo (popołudniowy spacer, trochę wolnego czasu i kawałek wieczoru podczas jazdy dorożkami), ale nawet tylko to trochę pozwoliło mi zupełnie przełamać tą krzywdzącą, niepochlebną i dość kontrowersyjną opinię o Meridzie, bo to miasto szalenie mi przypadło do gustu, więc moja opinia o wesołej, kolorowej Meridzie o niezwykłym kolonialnym charakterze jest wyłącznie subiektywna, ale co ja będę Wam tu kadzić ! – sami popatrzcie sobie na fotki.
Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy na mapie Jukatanu było małe miasteczko Campeche, o istnieniu którego nie miałam bladego pojęcia, zanim pojechałam do Meksyku; na pierwszy rzut oka to taka niczym niewyróżniająca się mieścinka - jakich mnóstwo w tym kraju, ale wejdźcie tylko na teren Starego Miasta – no szczęka opada i leży doprawdy nisko – tutaj po prostu nie można przestać focić… - no miasteńko śliczności!; jest tu tak obłędnie kolorowo, że nie wiadomo na czym skupić oczy.
Campeche, o pięknie brzmiącej pełnej nazwie: San Francisco de Campeche - jest stolicą stanu o takiej samej nazwie; zostało założone przez Konkwistadorów w 1540 roku – jak to w Meksyku – w miejscu dawnego, zniszczonego miasta Majów - Canpech i jest to chyba jedyne miasto na Jukatanie a na pewno jedyne gdzie widzieliśmy - mury obronne, co wynika z faktu, że kiedyś miasto było notorycznie napadane przez piratów i inne tego typu różne męty tego świata, chętne na szybkie i łatwe łupy, stąd konieczność obrony wymusiła na mieszkańcach budowę murów; dziś w ich obrębie mieści się urokliwe Centro Storico - zupełnie nikomu nieznane, bo i z niczego specjalnego nie słynące…, ale za to pocztówkowo-folderowe! ; urzekła mnie tu ta kolonialna atmosferka jeszcze bardziej niż w Meridzie; mimo, że na każdym kroku (w sensie architektonicznym) czuć tu „ducha Hiszpanii” (no bo jakże inaczej w starej kolonii hiszpańskiej? ) – to jednak zdecydowanie mocno i przede wszystkim panuje tu stricte karaibski powiew! ; ja uwielbiam tą swoistą hiszpańsko-karaibską mieszaninę, wszystko jest takie po troszę zmiksowane przez stulecia i widać to i poczuć można nie tylko w architekturze, ale i w kuchni, w muzyce, w świętach i tradycjach, w ubiorach i kolorach, w stylu życia…. zawsze taki mix jest swoisty i niepowtarzalny, szczególnie tu - na Karaibach! ; coś podobnego istnieje też na Kubie, ale jednak w nieco innej, „kubańskiej wersji” i pewnie też w wielu innych miejscach Ameryki Środkowej i Łacińskiej, ale do tych innych nie dotarłam jeszcze póki co, więc nie będę snuć dalej takowych „hipotez” 😊
No i Kochani moi nieliczni już czytelnicy - dotarłam w końcu do sedna sprawy, bo.... to już jest koniec moich opowieści z Jukatanu... ale nie koniec Meksyku 😊; - kolejne wrażenia będą wkrótce (jak się napiszą 😊) w części drugiej - która rozpocznie się od momentu opuszczenia granic Jukatanu - wraz z wjazdem do stanu Chiapas.
to chwilowo: Narazie! - Hasta pronto!