Jak wiecie mieliśmy lecieć do Kenii... plan miałam już przygotowany ale mąż się uparł, że nie będzie tak szybko tam wracał i zmienił destylacje wylotu na cos bardzo lajtowego. Wściekła byłam jak cholera, no ale niech będzie - lecimy na Sal grzać tyłki i relaksować się w barach.
Powiem teraz krótko - wyjazd był rewelacyjny i cieszę się, że uległam mężowi i chyba pierwszy raz zgodziłam się lecieć tam gdzie on chciał.
Przed wyjazdem wiele miałam obaw do naszej formy wypoczynku i ogólnie co do kierunku bo informacji bardzo mało a jak już coś znalazłam na jakiś forach to generalnie nic ciekawego a w większości to info na „nie”... więc jak się tu nie obawiać. No ale jak się okazało moje obawy były zbyteczne i znaleźliśmy dla siebie to co lubimy, czyli piękne plaże, karaibskie miasteczka... no i generalnie no stress...
Wylot z Warszawy o 11-tej rano. Przesuniecie czasu na Sal to dwie godziny do tyłu wiec ja od razu przestawiam zegarek, co by w samolocie być dobrze czasowo. Hotel Riu Funana/Garopa wykupiony z Itaki Gali w cenie nie powiem jakiej bo to masakra ... no cóż.
Lot Travel Service - nie było aż tak źle ale nie mieliśmy przydzielonych wcześniej miejsc więc ja musiałam być pierwsza przy odprawie co by mieć jakoś wybór. Na lotnisku byliśmy ze trzy godziny wcześniej wiec ustawiłam walizki w „kolejce” bo się niestety okazało, że kolejka walizkowa już się zaczęła. No i siedzę i sieję panikę, że pewnie nie będę miała takich miejsc jak chcę ale liczę na to, że ludzi będzie mało i będę mogła się przesiąść. Tłum niestety robi się coraz większy - aż dziw bierze, że tyle ludzi leci na Cape Verde. Odprawa się zaczyna, nasza kolej - prosimy o miejsca przy wyjściu ewakuacyjnym - tam mąż będzie mógł wyłożyć sobie nogi i będzie trochę komfortu. A pani właśnie nas informuje, że ostatnie miejsca przy wyjściu ewakuacyjnym zostały właśnie przydzielone na stanowisku obok ale się ucieszyłam gdy usłyszałam, że tamci nie mogą tych miejsc dostać bo lecą z dzieckiem i miejsca są nasze... a jak się potem okazało mamy nawet trzy siedzenia.
Teraz ważenie walizek. Tym razem mamy limit 15 kg i 5 bagaż podręczny. Nie wiem jak my to robimy ale walizki zawsze ważą o kilka kilo więcej - tym razem dzięki bogu i partii tylko po niecałe trzy kilo... dostajemy nalepki i udało się - nie mamy dopłaty. Bagażu podręcznego nie ważymy ale myślę, że moja walizka ma z 10 kg - pusta przecież ważyła za trzy.
Odprawieni idziemy na kawę i piwko a potem jeszcze zakupić szczeniaczki po 11 zł do samolotu i kanapki za 9 zł, żeby w samolocie nie płacić po 4 euro za kanapkę... a dodam jeszcze, że nie było cateringu - był znaczy się, ale płatny.
Wylot punktualnie, siedzenie komfortowe 5 i poł godziny i mamy międzylądowanie na Fuerteventurze. Tam postój około 40 minut i potem jeszcze około 2,5 godziny i zaczynamy lądowanie. Zaraz upragnione ciepełko.
Widoki takie jak się spodziewaliśmy więc nie było rozczarowania. Wyglądam przez okno i wypatruje naszego hotelu... jest... Mąż wahał się miedzy Riu a Melia, głownie chyba ze względu na cenę - różnica była spora a niby też 5*. Wybrał Riu...z góry jednak nie wiele można powiedzieć czy wybór był dobry bo oba hotele położone na totalnym zadupiu, ale tam generalnie wszędzie zadupie. Tylko te małe, clubowe bungalowy położone w bardziej cywilizowanych miejscach.....
Odprawa na lotnisku mimo tego, że mieliśmy już wykupione wizy wcale nie taka sprawna... no ale wszyscy przecież mają czas. Wylądowaliśmy po 18-tej czasu ichniego czyli już po zachodzie słońca więc wszystko mi jedno czy odprawimy się szybko czy nie. Widoków po drodze i tak nie będzie żadnych bo zaraz zrobi się ciemno a, że do hotelu z 15 minut jazdy a All Inclusive mamy 24h na dobę, wiec zdążymy coś przecież zjeść i wypić jeszcze przed snem. Lotnisko puste (zdjęcia wkleję na koniec wycieczki bo gdzieś się zagubiły), wysiadła tylko nasz 200 osobowa grupa i nagle zrobiło się tłocznie przy dwóch okienkach do odprawy. Nim przyjechały walizki odebraliśmy papiery informacyjne o od rezydentki - jedynej na wyspach - zielonej takiej jak te wyspy i informacje, że do naszego hotelu jedzie 8 osób - co szczerze mówiąc bardzo mnie ucieszyło bo nie lubię „naszych” na swoim urlopie.
Walizki nareszcie w łapach i leziemy do busa. Pogoda bardzo mi się podoba... ciepło a nie za gorąco, nie jest parno jak w tropikach chociaż mąż mówi, że czuje wilgoć no i ten delikatny wiaterek. W busie jest z 15 osób, część po drodze wysiada w Melii. Wieczorem Melia pięknie oświetlona, palemki, niska zabudowa - ale mi się ten hotel podoba. No i tak mi się podobał do momentu kiedy zobaczyłam to samo w ciągu dnia.
Od Meli 5 minut i wjeżdżamy do naszego hotelu. Jenysienku - toż to hotel na pół wyspy.
Pokoje dostajemy sprawnie i szybko, właściwie były już przydzielone. Powitalny drineczek - znaczy się bezalkoholowy ale i tak miło, chociaż wcale nie byłam aż tak upragniona picia przy tym klimacie, potem zrobienie jeszcze jednej małej opłaty - KLIMATYCZNEJ - 2 euro za dobę od osoby ale nie więcej niż za 10 dni - byliśmy na to przygotowani.
Dostajemy klucz od pokoju, opaski, karty ręcznikowe. Przy kluczu do pokoju klucz do sejfu. Jeszcze tylko kleją nam karteczki z numerem pokoju do walizek i biegniemy do baru.
Nim dotarliśmy z baru do pokoju walizki już czekały - hahaha, ale oszczędność - napiwek dla bagażowego został w kieszeni, zresztą jak wszystkie pozostałe
Bar w lobby na pierwszy rzut oka wydawał się być duży ale jak się potem okazało na taką masę ludzi wcale nie za duży. Na całe szczęście w hotelu było 8 barów wiec jakoś ci ludziska się rozmywali.
Wypiliśmy po piffku, paru drineczkach - słabych jakiś takich ale dobrych i poszliśmy szukać naszego pokoju .Idziemy w lewo od lobby jak wskazała nam pani w recepcji. Przechodzimy koło różnych budynków, zaczyna robić się coraz ciemniej - tzn. zaczyna brakować lamp a my nie możemy dojść do naszego numeru 70. Uffff, kiedy wreszcie znaleźliśmy nasz budynek wleźliśmy do niego oczywiście od dupy strony, mało na pierwszym schodku w ciemnościach nie wybiłam zębów. Rano wydawało się wszystko bardziej proste bo i wejście do budynku okazało się, że jest w normalnym miejscu, czyli od „pustynnego” ogrodu.
W pokoju szybki prysznic i marszruta na kolację. Dostaję jeszcze tylko od męża prikaz, że do barów i restauracji nie nosimy aparatów bo on nie będzie jak mapiszon chinol z aparatem po jedzeniu skakał.
Wieczorem po kolacji wracamy tą samą droga bo tylko tą znamy. Idzie zakamarkami za nami jakiś ochroniarz i nic cymbał nie mówi, że włazimy do budynku tyłami no ale niech mu będzie.
Pokój mamy na piętrze - budynki są jednopiętrowe a jest ich w pieruny. Sam pokój jak na Riu nie był jakiś szałowy ale czyściutki, świeżo malowany i minimalistyczny. Łazienka z prysznicem co bardzo lubię, kosmetyki w sporych ilościach i generalnie było wszystko co potrzebne - suszarka, żelazko, sejf ale brakowało mi expresu do kawy a ja rano lubię jeszcze przed śniadaniem wypić kawkę na tarasie i pełnego minibarku. W pokoju była lodówka ale uzupełniana tylko w butelki wody.
Łózko ogromne i dwa rodzaje poduszek do spania - długie wałki i tradycyjne poduchy, których zawsze mi brakuje na urlopie. Cała pierwsza noc nie przespana ale zawsze tak mam jak przyjedziemy w nocy bo nie mogę się doczekać wrażeń ze świtu. Okna szczelnie pozasłaniane i nie widać nawet, że już za oknami jasno. Coś mi nie pasuje, wstaję, odsuwam zasłony światłoszczelne a tam piękne słońce. Ja na zegarek a to już prawie siódma... no to pobudka na całego - zaraz trzeba na śniadanie.
Wychodzę na balkon - spory zresztą ale już wiem, że ten ekspres do kawy by mi się nie przydał bo nie siedziała bym na tym balkonie na porannej kawce bo widok niestety pustynny. Mąż do mnie, że jak chcę to możemy pokój zmienić na taki z lepszym widokiem ale po cholerę marnować czas na zmianę pokoju. Zresztą jak się potem okazało to widok właśnie taki bez widoku był z większości pokoi. Zresztą i tak jak wychodziliśmy rano po siódmej to wracaliśmy dopiero żeby przygotować się na kolacje czyli po 12-stu godzinach jak już było ciemno jak w d...
No to rano wyłazimy z pokoju i widoki okazują się nie być takie fatalne jak okazywało się wieczorem. Fakt, że główny krajobraz jest pustynny ale jest tez bardzo dużo zieleni i wszystkie alejki obsadzone są gęsto palmami kokosowymi, daktylowymi i bananowacami. Do restauracji głównej, która jest przy lobby mamy około 200 m.
Śniadania jadamy w restauracji głównej. Generalnie w hotelu są dwie takie restauracje jako, że hotel składa się z dwóch części - Funana - gdzie mieszkają Niemcy średnia wieku 60-70 i Garopa gdzie mieszkamy my i pozostałe nacje czyli Francuzi, Hiszpanie, Szwedzi, Portugalczycy, Włosi. Nie było Rosjan ani Chińczyków. Hotele były identyczne - można powiedzieć lustrzane odbicie w tym, że w Funanie trochę mniej bungalowów i bliżej a w Garopie jeden bar z teatrem więcej.
W restauracji głównej śniadania od 7,30-10,30 i kolacje od 18,30-22,30. Dodatkowo w Funanie w restauracji głównej jest podawany przez dwie godziny lunch.
Raz jedyny udało mi się zrobić kilka fotek jeszcze przed otwarciem restauracji, kiedy to poszliśmy na bardzo wczesne śniadanie przed wylotem na Boa Viste a mąż trochę niedomagał i było mu wszystko jedno, że zachowuje się jak Chinol.
Posiłki w tej restauracji można było jeść w klimatyzowanej sali albo na tarasie w pięknym ogrodzie. Śniadanie na tarasie dało się wytrzymać co słoneczko dopiero zaczynało świecić ale wieczorami było za gorąco.
Na zdjęciach tych moich wcale nie widać obfitości bufetu ale śniadania były naprawdę w porządku. Pierwszego dnia na wejściu rzuciliśmy się na szampana ja nawet wzięłam dwie lampki i ucieszyłam się, że będzie szampan co rano, ale niestety był tylko w tą jedną niedzielę i myślę, że to tak przy niedzieli.
Co dziennie było generalnie to samo ale było tego całe mnóstwo więc generalnie codziennie można było jeść co innego: kilka rodzajów bułeczek, bułek, chleb pszenny i żytni, ze trzy rodzaje ciast francuskich, kilka rodzajów drożdżówek. Omlety, naleśniki, jajka pod różną postacią, kiełbaski na ciepło, warzywa na ciepło, bekon, groszek, fasola...
Kilka rodzajów serów żółtych twardych i miękkich - najlepszy taki z kminkiem i dziurami. Różne wędliny i pasztety, masło tradycyjne i roślinne, dżemy, marmolady, jogurty ale tylko jeden rodzaj sera białego - coś w rodzaju feta.
Kilka rodzajów owoców - nie wiele ale zawsze jakiś wybór - mango, banany, papaja, pomarańcze, grejpfruty, w wazonach jabłka, gruszki, nektaryny... owoce suszone i więcej nie pamiętam.
Kawa nie była zbyt dobra ale pijałam w hotelach gorsze, były za to różne soki i herbatki do zaparzania w czajniczkach do wyboru i koloru no i bardzo przemiła obsługa.
Śniadanie dla spóźnialskich było od 10,30-12 w restauracjach przy basenie - nie korzystaliśmy bo codziennie wstawaliśmy skoro świt łaziliśmy na normalne śniadanie no chyba, że zdążyliśmy już zgłodnieć i chodziliśmy tam na następny posiłek.
Jako, że pierwszy dzień spędzamy tak jak postanowiliśmy na basenie, znaczy się bardziej w barze niż w wodzie to teraz będą baseny. Nie chciało nam się nawet iść zobaczyć jak nasza hotelowa plaża wygląda. Znaczy się szliśmy ale nie doszliśmy bo basen był w połowie drogi i jak tam weszliśmy to dupen klamen i wołami nas nie wyciągnęli.
Baseny w hotelu są cztery - znaczy się dwa w Garopie i dwa w Funanie. Dodatkowo jeden basen dla dzieci przy placu zabaw zaraz przy spa. W spa jest bezpłatna siłownia, jacuzzi i sauny - nie korzystaliśmy ani razu, nie było potrzeby i czasu.
Baseny wyglądają generalnie w hotelach tak samo... różnią się tylko pokryciem dachów w barach - Funana ma dachy z liści palmowych a Garopa jest wyłożone świecącymi kamykami. Druga różnica to łózka wodne w basenach - w Garopie fajnie profilowane i szeroki a w Funanie proste.
W każdym z basenów jest jacuzzi, które chodzi od 7-ej rano do zachodu słońca czyli około 18-tej. Często zdarza się w hotelach, że jacuzzi włączają czasowo... tu tego problemu nie było. Leżaków i parasoli w pieruny wiec nie było problemu ze nalezieniem miejsca. Przy każdym basenie bar - w sumie barów w hotelu jest 10 - dwa w lobby, dwa przy basenie, trzy otwierane o 19-tej w teatrze głównym, jeden w teatrze w Garopie - te czynne do 24-tej, w lobby do 2-giej a w lobby w Funanie całodobowy. Jeden bar na plaży czynny do zachodu słońca, jeden w dyskotece od 22-iej do 2-ej,.
Od 12-tej w restauracjach przy basenie są oczywiście przekąski a lunch do 18-tej. Restauracje przy basenach są dwie. Restaurante Santa MaRIA i snack Mambana, które wieczorem robią za restauracje a la carte - afrykańską i włoską. Oprócz tego na wieczór są jeszcze dwie tematyczne restauracje - regionalna i z owocami morza i te znajdują się bliziutko lobby.
Jeszcze na koniec napisze czym można było się pobiadać w czasie lunchu - ryby, ryby, ryby, coś w rodzaju zapiekanych kopytek z ryb, frytki, pieczone ziemniaczki, pizza, pizza, pizza, hot dogi, burgery, kilka rodzajów makaronów i kilka kolorów makaronów, niekiedy owoce morza, jakiś gulasz, kurczczki, warzywa na ciepo pod różną postacią, surówki i gotowe sałatki, kilka rodzajów ciast i kilka smaków lodów no i owoce tak jak na śniadaniu ... rano zapomniałam o arbuzach a nimi najbardziej się objadałam.
Jeśli chodzi o restauracje tematyczne nie było limitu ile razy się do nich szło ale trzeba było zapisać się trzy dni wcześniej ... my oczywiście się pozapisywaliśmy ale poszliśmy tylko do jednej regionalnej. Wszystko nam tam bardzo smakowało, ale czasowo nam te inne nie odpowiadały i zawsze były nie po drodze.
A ... dodam jeszcze, że pierwszy raz poszliśmy na spotkanie z rezydentką ale tylko po to, żeby zorientować się co do wycieczek. Wzięliśmy cennik i zaczęliśmy go studiować po czym stwierdziliśmy, ze wieczorem jedziemy do Santa Maria i tam coś wykupimy. Defakto wycieczkę wzięliśmy od rezydentki bo ceny na wyspy były na mieście identyczne. Wyspę Sal do zwiedzenia zostawiliśmy sobie na koniec bo jakoś nie miałam ochoty jechać z wycieczką na saliny - mało nas to interesowało a zresztą pomyśleliśmy, że obadamy co uda nam się zobaczyć na Boa Viscie i wtedy ewentualnie busikiem pojedziemy do Espargosu na Salu.
Rezydentka oczywiście zaczęła gadać pierdoły, że na Salu nie ma transportu publicznego - trzeba brać taxi. Faktycznie autobusy jako takie nie jeżdżą ale jeżdżą małe buski w trochę lepszym stanie niż np. w Turcji i za groszową opłatą. Faktem jest, że nie ma tam rozkładów jazdy i odjeżdżają jak kierowca widzi, że kurs będzie mu się opłacał ale jeżdżą i to często i tak np. zamiast płacić za Taxi do Santa Maria 3-4 euro jedzie się za 1 euro... albo np. do Espargost zamiast 10-15 płaci się 2-3 euro.
Po całym dniu spędzonym na basenie zaczyna nam się już w hotelu nudzić wieczorem jeszcze przed kolacją wybieramy się do Santa Mari.
Miasteczko jest położone kilka km od hotelu. Można tam dojechać taxi, które stoją sznurkiem zaraz za bramą wjazdową do hotelu - jak pisałam wcześniej, można busikiem, o którym rezydentka nic nie wie, a można też na pieszo. My pierwszy raz wolimy nie ryzykować i nie doginać nogami bo znając nas mogą nam się kierunki pomylić i to bardzo po całodniowym siedzeniu przy drinkach, wiec wychodzimy na rogatki hotelu i czekamy aż będzie jechało coś, co przypomina busa. Chwila czekania i cosik jedzie - macham jak głupia już z daleka, busik się zatrzymuje - przyzwoity bardzo całkiem, wyciągam 1 euro i jedziemy do Santa Mari. 10 minut jesteśmy na miejscu. Wysiadamy nie wiemy gdzie ale wszędzie mamy po drodze. Łazimy w różne zakamarki - ale tu jest ładnie i kolorowo. Takie karaibskie miasteczko z kreolami i krejzolami. Ludzie bardzo weseli, życzliwi, miasteczko czyściutkie. Nie tak sobie to wyobrażałam po opisach, które wcześniej gdzieś tam znalazłam.
Tak nam się spodobało, że przyjeżdżaliśmy tam generalnie co wieczór a, że pierwszego dnia byliśmy jeszcze przed zachodem słońca powłóczyliśmy się po uliczkach i na zachód dotarliśmy na plażę.
DOSZLIŚMY DO PLAZY, ŻE WIECZOREM ZACZYNA TOCZYĆ SIE KREJZOLSKIE ZYCIE... MUZYKA, DRAGI, ŚPIEWY, TAŃCE NA DECHACH PO FALACH I WSZYSTKO W KLIMACIE ZACHODZĄCEGO SŁONCA.
Klimacik miasteczka bardzo nam się spodobał... i faktycznie nie tylko o ten luzacki luz chodzi, ale o całokształt, a to wieczorne życie to takie typowo wakacyjne.
Słoneczko nam zaszło i temperatura zaczęła się obniżać. Zrobiło się z 25 stopni no może mniej bo ja zaczęłam odczuwać chłodek. Posiedzieliśmy jeszcze trochę i wróciliśmy do naszego „getta”. Idziemy jeszcze do miejscowych biur podróży żeby zobaczyć jakie są ceny wycieczek na inne wyspy. No niestety okazało się, ze ceny są takie jak od naszej rezydentki a mianowicie:
Są to oczywiście ceny wycieczek samolotowych. Można samemu sobie polecieć również na inną wyspę ale sprawdziliśmy takie loty i generalnie przy tygodniowym wyjeździe to się nie opłacało. Lot był tak dopasowany, że trzeba by lecieć w jeden dzień, wracać na drugi - brać hotel więc dodatkowe koszty a i na zwiedzenie takiej wyspy jeden dzień w zupełności wystarczy więc zdecydowaliśmy się na wycieczkę od rezydentki. Fogo odpadło bo wulkany mnie nie interesują, Santiago mogło by być bo to zielona wyspa ale ja tu przyleciałam nacieszyć się plażami więc wybieramy Boavistę - no i jeszcze cena za ten wypad najlepsza. Dzwonimy do pani....?....i wiedząc, że możemy lecieć albo we wtorek albo w środę zamawiamy wycieczkę na wtorek. Klops - we wtorek wycieczki nie ma a termin mi jakoś bardziej odpowiadał bo sobie myślę, że w czwartek objedziemy Sal. No dobra, robimy rezerwacje na środę - jeszcze tego samego wieczoru rezydentka przyjeżdża po pieniądze. A co z czwartkiem to zobaczymy po objeździe Boavisty.
Sklepików z pamiątkami jest tam od zarypania. Ceny do targowania ale uwaga - sklepikarze bardziej cwani i natrętni niż w innych krajach, a ceny to można powiedzieć tak - Kenia (drewniana miska) 30 dolarów, a tu taka sama 30 Euro. Oczywiście po wielkim targowaniu - w hotelowych sklepikach i na lotnisku ceny bez targowania były dużo niższe.
Rano po śniadaniu wskoczyliśmy w stroje i ruszyliśmy plażą do Santa Marii. Wyjście główne z hotelu na plaże to jakieś 500 m od lobby głównego. Zaraz za wyjściem gdzie czekają już naganiacze biurowi z ofertami wycieczek jeepami po Salu zaczyna się szeroka plaża.
Dojście do oceanu i serwisu plażowego to jakies 200 m. Teraz mamy wybór - albo idziemy przez ten kawałek plaży i potem zawiniętym cyplem w stronę Santa Mari albo oszczędzamy sobie około pól kilometra i leziemy na skróty przez chaszcze i wydmy - a i tak przed nami ładny kawał drogi, a naszą plażę przecież obejdziemy jeszcze nie jeden raz.
Wiadomo co wybraliśmy - skróty...i tez było ładnie. Wyczytałam gdzieś kiedyś, że ta droga na skróty może okazać się drogą nie do przejścia bowiem może być zalana - znaczy się może stać tam woda. Zastanawiałam się skąd ta woda na takim rozległym terenie jak generalnie nie ma tam deszczy a fale to chyba nawet te największe tam nie dostają. Jednak się myliłam co do fal, bo falą nawet niewielką jak zamiotło to woda rozlewała się na kilkadziesiąt metrów a, że te wydmy po których szliśmy były jakby w dole to woda mogła sobie tam stać i cały czas - raz jej było więcej, raz mniej no ale bez przesady, żeby tak od razu przejścia nie było.
Jak szliśmy przy brzegu gdzie było twarde podłoże co chwilę zalewały nas po pas fale i z wielka siła wciągała do wody. Jak szliśmy trochę dalej od brzegu to zapadaliśmy się po kostki w gliniastej mące a jak szliśmy wyżej po super piaseczku to tak pizdziło tym gorącym piaseczkiem, że nie wiadomo było jak się wlec... no i do tego to piekące słoneczko i żadnego wodopoju na horyzoncie - a my goli i weseli wyszliśmy z hotelu bez napitku licząc na to, że po drodze skoro są hotele to są bary.
Ja to z chęcią usiała bym już nawet w tym miejscu i gapiła się na ten ocean ale mąż ciągnął mnie dalej do miasteczka a właściwie na pomost do Santa Mari bo jak się okazuje jest to jakby nie patrzyć atrakcja turystyczna tego miejsca.
Dwa razy w ciągu dnia przypływają tam rybacy z połowów i zaczyna się „cyrk” - tak to wygląda w naszych oczach bo dla miejscowych to praca.
Następny cały dzień spędzamy na plaży czyli na piachach. Tym razem jest to Ponta Preta, która ciągnie się od praia Santa Maria prawie pod Melie. Dzień rozpoczynamy tradycyjnie w barze ... kilka piffek i ryneczków.
Następny dzień to wycieczka na Boa Vista. Koszt jak pisałam 170 euro od osoby ale mamy wliczone w to lunch. W nocy jednak zaczynają się sensacje żołądkowe mojego męża - mi nigdy nic na urlopie nie dolega a on bidulek zawsze musi odchorować. Teraz zwalił winę na krewetki. Fakt, że na kolacje zżarł ich pół mojego talerza tak, że musiałam robić po nie jeszcze dwa kursy ale przecież mi tez chyba cosik by po nich było - a ja zdrowa ryba. Kumając wieczorowe fakty to bidakowi mogły zaszkodzić te krewetki - ale kto po misce krewetek zjada 5 kawałków słodkiej kremowej rolady i zapija kilkoma szklaneczkami wiski?
No dobra... wycieczkę spisuje na straty, nie będę chłopa zażynać a pieniądz rzecz nabyta, jednak bidak się upiera, że jedziemy - no to jedziemy. Rano o 6-tej idziemy do restauracji. Ja liczę, że wszamam już śniadanie a on, że zaparzę mu miętową herbatkę. Mamy to co chcieliśmy wiec idziemy do lobby czekać na naszego busika.
Długo nie czekamy i zaraz siedzimy w busie, który wiezie nas na lotisko. Włazimy do tego busa, patrzę na ludzi a oni na nas... my odpierdzieleni w gumowe japonki, stroje do kapieki, krótkie spodenki - ja paniusia z koszykiem na ramieniu a tam cała gromada luda jakby gdzie w Tatry się wybierała - długie spodnie, koszule, trapery - to pytam gościa co po nas przyjechał czy on oby na pewno tą wycieczkę wiezie bo my na Boa Vista lecimy. Potwierdza mi fakty - o ja pierdziele - to może my szybko pobiegniemy się do pokoju przebrać jak my tacy odwaleni inaczej jak wszyscy. Mamy jakieś tenisówki i długie spodnie, w których przylecieliśmy.
Ale myślę sobie gdzie ja będę w tych długich gaciach po tych plażach latać. Dajemy na luz i jedziemy. Dojeżdżamy do lotniska a lotnisko jakby wymarte. Idziemy do odprawy. Stajemy jako ostatni bo gdzie się spieszyć jak chyba 12 osób jest tylko. Myślę pewnie zaraz jeszcze z innych hoteli dojadą i trochę ludzi się zbierze.
Dają ludziskom przy odprawie jakieś takie sraczkowate bileciki, lukam na nie a tam napis EXURSION FOGO. O ja pier....a sto razy pytałam czy ten bus to na Boa Vista. Ale podchodzimy spokojnie, dajemy paszporty a pani nam tam wsadza białe bilecki - BOA VISTA - no to sprawa się wyjaśniła.
Ale cos dalej mi nie gra. Jesteśmy już odprawieni, o której wylot nikt nie wie - pan z obsługi udziela mi info, ze jak zbiorą się ludzie to lecimy.
Przechodzimy na poczekalnie do odlotów krajowych, nikt nic nie sprawdza... samowolka. Za chwilę słyszymy, że już można iść do wyjścia bo samolot podstawiony to ja już ogóle zgłupiałam. Siadam sobie za pilotem i grzecznie czekam na jakieś info... włazi panienka i informuje - to co przed każdym lotem czyli o bezpieczeństwie, wita wszystkich ...i ...lot jest na Fogo z międzylądowaniem na Boa Vista. To ja w końcu jestem w „domu”.
Lecimy z 15-20 minut włącznie z lądowaniem. Wylądowaliśmy na wyspie i wysiadamy z samolotu, a tam wszystkim każą wysiadać i tym co na Fogo na nowo odprawę przechodzić - jajka na całego. Nami tez się już nikt nie interesuje - zresztą od początku wszystko było pisane patykiem na wodzie - więc wychodzimy z lotniska bo może tam ktoś na nas czeka... żywej duszy nie widać.
Rozważamy wynająć jeepa ale nawet nie wiemy, o której samolot ma powrót. Właśnie mieliśmy dzwonnic do rezydentki na Sal jak właśnie podjeżdża gościu i pyta czy my to my.....? No stres jak widać pełna gębą. Nasz kierowca przewodnik wyciąga nam mapę i zaczynamy ustalać gdzie pojedziemy.
Jako, że jesteśmy sami możemy zasugerować co chcemy a czego nie. Plan przejazdu dosyć fajny, wywalamy jakąś wiochę a dokładamy jeszcze jakieś plaże. Generalnie mamy sporo czasu i możemy trochę objechać a i mamy czas na kąpiel, lunch i prażenie się na słońcu. Objeżdżamy całą zachodnią stronę wyspy - czyli generalnie wszystko co ciekawe.
Wsiadamy na pakę naszego czerwonego jeepa i w drogę. Wyspa wydaje się być bardziej zielona a nawet bardzo zielona w porównaniu z Sal. Najpierw jedziemy do miasteczka Rabil gdzie odwiedzamy szkółkę garncarstwa i skąd mamy ładne widoki na zieloną oazę, przez którą będziemy potem jechać na pustynie de Viana.
Jako, że dojechaliśmy do Rbil to teraz szybciutki spacer po miasteczku. Jak tam cicho, czysto i kolorowo... mimo tego, że domki obdrapane ale bardzo nam się tam podoba.
Docieramy do głównego placu gdzie mieści się mały kościółek... tak dla ciekawości - większość ludzi na wyspie to katolicy, podobnie jak na Sal i innych wyspach. Na każdej wyspie jest kilka kościołków - może z 5 i jeden pastor. Kościół jest otwierany raz w tygodniu o konkretnej godzinie w konkretny dzień - jeden pastor oblatuje wszystkie msze. Sal to bodaj sobota, a Boa Vista niedziela. Wyjeżdżamy z miasteczka i kierujemy się w kierunku wydm. Zaraz na własne oczy zobaczymy dlaczego Boa Vista jest nazywana Saharą Cape Verde.
Droga jak przystało na Saharę wiedzie wśród oazy palm daktylowych. Docieramy do parku narodowego Deserto de Viana gdzie możemy poszaleć na wielkiej „piaskownicy”. Nie będę się rozpisywać o tym miejscu, bo za kilka chwile całkiem zapomnę co, gdzie kiedy, to lecę dalej.
Mężowi już się polepszyło więc pyta czy by gdzie na kawę i piffko można się zatrzymać. Kierowca nam mówi, że piffko mamy do lunchu w cenie, no ale za ile ten lunch to przecież z pragnienia można paść.
Jedziemy więc do jakiejś miesciny, zowie się osik na VE... tego już nie zapamiętałam. Mijamy po drodze dwa największe „szczyty” wyspy ten niższy to Rocha Estancia a wyższy Pico Santo Antonio ale już teraz to tez nie pamiętam, który to który, ale wydaje mi się, że ten bardziej płaski jest niższy.
Dojeżdżamy do mieścinki gdzie będziemy w knajpko-sklepie pić kawkę i znowu mieścina okazuje się być bardzo zadbana. Mam wielką ochotę na ta kawę... i wiecie co. Brak prądu i nie ma kawy z ekspresu. Ale mieli gorącą wodę gotowaną gdzieś na boku w chałupce i zrobili nam normalną kawkę. Też może być przecież.
A jakby ktoś miał ochotę to i pamiątki zakupi. Oj zasuwa chłopak ze ścierą po towarze, ale nie ma to tamto, kurzu z pół centymetra.
Jedziemy dalej. Teraz kierunek Praia Santa Monica... Teraz możemy poczuć się trochę jak na Tsavo. Szkoda że zwierzyny nie ma. Zbliżamy się do miejsca gdzie znajduje się „niby” najpiękniejsza plaża Wysp Zielonego Przylądka. Na pewno najdłuższa (18 km) Praia Santa Monica. Ło jenysiu, już sikam po nogach bo tak mi się tam podoba. Czyli dojeżdżamy do Santa Monica.Na plaży jesteśmy ponad godzinę - mało, krótko ale lepszy rydz niż nic. Kiedy dojechaliśmy było puściutko, zero ludzi tylko my, piach i lazur. No tak to ja mogę siedzieć i siedzieć a jeszcze tylko palemka, parasol i drineczek. O jak tych palemek tam brakowało, żeby poczuć się jak w prawdziwym raju.
Następna plażą na którą jedziemy to Plaża Chaves położona niedaleko lotniska, czyli mniej więcej w połowie zachodniego wybrzeża wyspy. Na końcu tej plaży (tez totalne zadupie) położony jest hotel Riu Karamboa.
Bardzo chciałam na tą plaże pojechać bo widziałam na jakiś prospektach przy niej, w małej zatoce palemki a tak mi tych palm brakowało. Więc chociaż dla zdjęcia ale musiałam je mieć. Faktycznie palemki były ale że śmiech paść można - takie poschnięte szantrapy. No cóż znalazłam jedną możliwą to tarza ją obfocić.
Zatoczka z błękitną woda i białym piaseczkiem. Spędzamy tu około godzinki. Zgłodnieliśmy już trochę, wiec pora lunchu... zbieramy się i dalej w drogę - kierujemy się dalej na północ... i mamy Riu Karamboa na wyciagnięcie ręki. Dojeżdżamy do Sal Rei czyli stolicy wyspy. Tu zatrzymujemy się na lunch a potem około 2 godzin szwendamy się po miasteczku - bardzo ładnym zresztą więc czas znów szybko nam ucieka.
To nasza knajpka na lunch - zjadamy przepysznego tuńczyka - chyba nigdy aż tak dobrego nie wcinałam, a jaki wielgachny kawał mięcha miał, do tego przepyszna zupa rybna. W hotelu ryby pyszne ale te dania przeszły same siebie. Aż czuć było, że ryby były ze świeżego połowu. Knajpka połoza nad zatoką ...a z niej widok z knajpy na zatokę i miejską plażę.
O Sal Rei nie będę się rozpisywała. Miasteczko jak miasteczko - ciche, senne, pewnie wieczorem zaczyna się życie. Kilka sklepików dobrze zaopatrzonych, sklepiki przemysłowe i pełno tych pamiątkarskich. Jest bazar owocowo warzywny taki zadaszony. Dosyć duży port rybacki. Miasteczko ma swoje centrum - główny plac Praca de Santa Isabel z ładną knajpką gdzie przesiadują tubylcy, w około kilka ławeczek, szkoła, plac zabaw dla dzieci a wszystko kolorowe z przewagą błękitu i bieli. Przy placu głównym stoi ładny kościółek w styli kolonialnym - Igreja da Santa Isabel. Handlarze tradycyjnie natrętni więc też tradycyjnie nie zwracamy na nich uwagi.
Kończymy wizytę w Sal Rei i kierujemy się dalej na północ w kierunku bogatych dzielnic turystycznych gdzie docieramy i praia Cabral Tu nie chcemy się już zatrzymywać bo chcemy zdążyć jeszcze Santa Maria, którą widzieliśmy z samolotu. Wieją tam wiatry w poprzek i tworzą poprzeczne, małe, krótkie i łagodne fale. Jest tam również rezerwat żółwi, które są aktywne niestety nie o tej porze roku. Przejażdżka po wybojach trwa trochę długo, chwilami się zastanawiamy czy oby na pewno dojedziemy do celu, bo wzgórki, dołki i wyboje są masakryczne.
Dalej jedziemy do Praia sem Vigilancja... i dalej do zatoki, gdzie leży wrak zatopionego hiszpańskiego fraktowca z 1968 roku. Cabo De Santa Maria. Mi nie bardzo chciało się jechać oglądać ten wrak no ale mąż - uległam. I zbieramy się do powrotu, ale ten dzień szybko zleciał. Nim dojedziemy do lotniska, przejeżdżamy jeszcze przez aleję palmową i oazę palmową Estanicia de Baixo.
No to nasza wycieczka po wyspie dobiegła końca. Dojeżdżamy do lotniska a tam wszystko już poszło jak po maśle... wydrukowali nam szybciutko bilety i możemy iść na odloty krajowe.
Lotnisko bardzo malutkie ale ładne. Wydaje mi się, że to na Sal było większe, bo tam zaraz przy wejściu w głównym holu było pełnio sklepików z pierdołami. A tu tylko jakiś bar i agencje turystyczne. Może po odprawie międzynarodowej było cos więcej ale tego nie widzieliśmy. No to idziemy do naszej poczekalni... i znów żadnej odprawy i żywej duszy. Tu nie ma nic, oprócz stolików, krzesełek i automatu z puszkami i słodyczami.
Stoi pojemnik na niedozwolone do przewozu rzeczy ale nikt nie zwraca na niego uwagi. Nie było również problemu z ponownym przejściem do baru przy odprawach. Nikt nikogo nie kontroluje.
Lot odbył się nie wiem czy punktualnie bo nie wiedzieliśmy w ogóle o której mamy wylecieć. Najważniejsze, że bezproblemowo i nie musieliśmy czekać długo na samolocik.
Po przylocie na Sal czekał na nas busik i zawiózł do hotelu, gdzie spędziliśmy na odpoczynku dwa ostatnie dni - generalnie tak jak zaplanowaliśmy czyli drwinkując w basenie.
Jako, że resztę czasu spędziliśmy w hotelu - no chociaż nie do końca bo wieczorami łaziliśmy do miasteczka - a wszystko przez ten cudowny klimat Santa Marii, będzie jeszcze dokładny opis Riu. Wieczór w Santa Mari i to co mnie też intrygowało przed wylotem Lotnisko na Salu, bo są tam dwa sklepy wolnocłowe a ludzie pisali, że nie ma.
W hotelu była wypożyczalnia samochodów, jak dowiadywałam się wcześniej wszyscy gdzieś pisali, że na Salu wypożyczani nie ma, ano można auto wypożyczyć. Mieliśmy nawet taki plan ale jakoś czasu nam zabrakło. Wypożyczenie większego auta cos w rodzaju Toyoty Rav czy jak ja zwał - 70 euro za dobę z pełnym ubezpieczeniem i paliwem na 80 km w cenie, którego defakto po Salu by się pewnie i tak nie wyjeździło. W lobby było pełno sklepików i tu generalnie pokupowaliśmy pamiątki bo ceny zdecydowanie lepsze niż na mieście.
Nadeszło niestety to czego najbardziej nie lubimy na urlopie a szczególnie wtedy gdy urlop jest bardzo udany - czyli jak u nas zawsze - no oprócz jednego wyjazdu do Tunezji - jurto wracamy do domciu.
Wyjazd z hotelu o 17-tej a pokoje trzeba zdać do 11-tej no a potem albo koczowanie w recepcji albo korzystanie jeszcze z uroków hotelu. No chyba, że uda nam się przedłużyć pokój do 18-tej. Do tej poty nigdy raczej nie było z tym problemu ale różnie bywa. Wieczorem jeszcze idee sobie sprawdzić jak wygląda publiczne zaplecze sanitarne przy recepcji tak na wszelki gdyby nie udało się nam jutro przedłużyć doby hotelowej. Łazienki czyściutkie, kosmetyki, świeżutkie ręczniczki w każdej kabinie prysznicowej i w pomieszczeniu z umywalkami, suszarki do włosów - czyli będzie ok.
Wieczorem a nawet w nocy trochę na mieście zabalowaliśmy i wracając do hotelu o 4-tej nad ranem wracaliśmy w deszczu - wielkim deszczu, którego wcale się nie spodziewałam w tym miejscu, tym bardziej, że wieczór był bardzo pogodny. Spać do rana nie mogłam i tylko się modliłam, zęby ten pokój nam przedłużyli bo przecież nawet się nie spakowaliśmy. Rano jeszcze przed śniadaniem idziemy do recepcji i mamy dobrą widomość - pokój mamy do 17-tej czyli do odjazdu - 30 euro i zostajemy. Kamień mi z serducha spadł i bardzo się ucieszyłam, tym bardziej, że inni niestety musieli pokoje zdać.
Idziemy szybko na śniadanie, ładujemy wszystko jak popadnie w walizki i mamy jeszcze prawie cały dzień na basenik - no tak to mi się podoba. Już nawet nie chce nam się skakać po barach tylko siedzimy w jednym co chwile przynosząc jakieś żarcie z bufetu.
O 17-tej punktualnie, no może 5 po przyjeżdża bus i jedziemy na lotnisko. Jako, że tym razem jesteśmy ostatni nie mamy w samolocie miejsc koło siebie w jednej trójce tylko przy przejściu i przy wyjściu awaryjnym - nie jest źle, byle tylko nie siedzieć koło jakiegoś...
Odprawa bezproblemowa ale tu już trzeba było picie wywalić. Bagaże mimo jeszcze większej nadwagi zostały oklejone i poszły na taśmę bez mrugnięcia oka. Ważyli też bagaże podręczne - moja walizka, która mogła ważyć 5 kg ważyła 15 uśmiech celniczki i dostajemy bileciki.
Na koniec kilka fotek z lotniska na SAL... po odprawie mamy dwa sklepy duty free, jakiś bar dosyć spory z przyzwoitymi cenami i stoisko z jakimiś breloczkami, smyczami, koszulkami, zapalniczkami itp., ze zdjeciami wyspy.
Ceny w sklepach duty free - masakra ale wybór alkoholi i perfum sporawy.
Samolot odlatuje opóźniony gdzieś z 40 minut. Lot z międzylądowaniem w okropnej mgle w Pradze i spóźnieni o 1,5 godziny dolatujemy do Warszawy.
KONIEC! BARDZO NAM SIE TO MIEJSCE PODOBAŁO!
Wyspa Sal jest niewielka - 12 na 30 km z czego do objechania jest może około 20 i tak długa jest tez tam droga - jedyna i główna jaka istnieje. Aut mało, autobusów brak jedynie jakieś lokalne busiki kilkuosobowe i taxi.
Jedna strona wyspy to piękne plaże ciągnące się około 15 km a druga część typowo wulkaniczno pustynna czyli taka dupiasta ale to łazikowania w traperkach jak najbardziej ok- no pod warunkiem, ze ktoś lubi łazić w pełnym słońcu.
Wyspa zalicza się do wysp zawietrznych wiec zbawieniem jest tam praktycznie cały czas wiejący wiatr tak jak na Fuerteventurze - mocny ale za to bardzo ciepły.
Na całej wyspie są dwie główne mieściny Santa Maria, do której jeździliśmy praktycznie co wieczór i Espargos.
No ale teraz od początku...
texarkana | Nie powiem, żebym jakoś specjalnie była zainteresowana pobytami w hotelu, ale przyznać muszę, że relacja napisana z temperamentem, z życiem, spontanicznie i autentycznie - doskonale się czytało! |