Good morning Wietnam!
Wietnam to kraj o którym mi się raczej nie śniło i nie marzyło. Wydawał mi się taki odległy, egzotyczny i zamknięty dla turystów. Aż tu nagle i niespodziewanie miałam do niego pojechać i zwiedzić maleńką część.
Po jednym dniu spędzonym w Bangkoku wczesnym rankiem lecimy liniami Air Asia do Hanoi. Wylot jest o 6:45. Na lotnisku stawiamy się trzy godziny przed czasem. Lotnisko otwarte, powoli budzi się do życia. Trwa wielkie sprzątanie. Personel ubrany w kombinezony biało-niebieskie szoruje budynek portu lotniczego. Ponieważ kontuary do odprawy są jeszcze zamknięte, siadamy i czekamy. Różnica czasu i pierwszy dzień chodzenia w Bangkoku daje się odczuć. Głowy nam się kiwają, ziewamy, ale twardo czekamy na odprawę. Marzy nam się już znaleźć w samolocie i przespać te dwie godziny żeby potem być na chodzie. Wreszcie odprawiamy siebie i bagaże, przechodzimy kontrolę paszportową i idziemy do naszego terminalu dosyć długo. Lotnisko jest ogromne i trzeba się dobrze nachodzić żeby dojść do miejsca wylotu. W końcu znajdujemy nasza bramkę i siadamy. Koło nas jeszcze jedna osoba siedzi i czeka. Samolot jest już podstawiony, ale pasażerów nie ma. Do odlotu godzina a tu pustki. Niemożliwe żebyśmy tylko my lecieli? Zaczynamy się niepokoić. Czyżby było opóźnienie? Nie widzimy nigdzie monitora z godzinami odlotów, wiec pytamy się gościa, czy z tej bramki odlatuje Hanoi? - Tak, tak z tej. Ja też czekam. Skoro tak, to siedzimy dalej, nie ma co się denerwować. Mija godzina odlotu a tu dopiero ludziska zaczynają się schodzić z obsługą. My już się nic nie pytamy tylko cierpliwie czekamy. Trochu to wszystko nam się wydaje dziwne, ale grunt to wylecieć na spotkanie z Wietnamem!
Jesteśmy wreszcie w samolocie. Jak wyglądał lot nie pamiętam. Po zajęciu fotela odpłynęłam w objęcia morfeusza i dopiero jak samolot dotknął ziemi na lotnisku Noi Bai w Hanoi obudziłam się. Po dokładnej odprawie celno-paszportowej. Strasznie długo to wszystko trwa. Jeszcze raz celnicy robią zdjęcia i pobierają odciski palców i dłoni obu rąk. Dopiero po tej ceremonii przechodzimy, odbieramy bagaże i wychodzimy. Jeszcze na lotnisku robimy wymianę pieniędzy. Najlepiej jest mieć przy sobie dolary, które wymienia się na dongi.
Idziemy również do informacji turystycznej dowiedzieć się jak dojechać do centrum miasta. Miła i uśmiechnięta wietnamka tłumaczy nam, że najlepiej dojechać autobusem. Dłużej ale taniej. Wychodzimy przed budynek portu lotniczego. Żar z nieba bije, jest okropnie gorąco, duszno i wilgotno. Od razu ubranie przykleja się do skóry i człowiek jest mokry. Ta „druga WILGOTNA skóra będzie nam towarzyszyć podczas całego pobytu w Indochinach”.
Witaj Wietnamie, nie dochodzi do nas że jesteśmy w tym kraju. Nie ma czasu na ochłonięcie, bo panowie taksówkarze proponują swoje usługi. Grzecznie odpowiadamy „NIE” i idziemy mostem na przystanek autobusowy. Słonce pomimo godziny 9:30 grzeje okropnie. Cali spoceni dochodzimy do autobusu, który ma nas zawieźć w okolice starego miasta Old Quarter. Turyści i miejscowi ładują się do pojazdu i ruszamy. Bilety są sprzedawane podczas jazdy. Kontroler chodzi i sprzedaje bilet do miejsca docelowego. Ceny są różne, zależą od odległości trasy. Po 45 min jazdy, a dla nas kimania, zostaliśmy wysadzeni na jakiejś ulicy niedaleko jeziora Hoan Kiem. Ulica okazała się jedną z głównych arterii komunikacyjnych i równocześnie przystankiem autobusowym.
Tutaj też od razu zostaliśmy otoczeni przez kierowców riksz i taksówek i naganiaczy. Ciężko jest się od nich uwolnić. Jeden przez drugiego się przekrzykują, łapią za rękaw, ciągną. Najpierw grzecznie się odpowiada „nie dziękuje”, a potem głosem podniesionym. Chcieliśmy sami dojść do naszego hostelu, ale już po chwili stwierdziliśmy że lepiej będzie wziąć taxi. Nie za bardzo wiedzieliśmy gdzie jesteśmy a nikt też nie chciał nam udzielić szczegółowych informacji.
Do taxi trzeba mieć szczęście, bo dla turystów nie chcą włączać licznika. Po kilku zatrzymanych samochodach jeden dosyć miły taksówkarz zgodził się włączyć licznik i zawieźć nas do naszego lokum. Okazało się, że nasz hostel mieścił się w bardzo bliskiej odległości od przystanków na jednej z uliczek starego miasta. Po załatwieniu formalności na recepcji idziemy do pokoju. Oczywiście tutaj mała niespodzianka. Dopłatę za hostel trzeba zapłacić w gotowce, kart bankowych nie akceptują. Tłumaczymy że przy rezerwacji internetowej było napisane że można dopłacić kartą. Pan uśmiechając się mówi „Nie ma takiej możliwości. Tylko gotówka”. A czort z nimi. Płacimy resztę i idziemy zrzucić bagaże, przebrać się i heja na podbój Hanoi.
Pokój mamy czysty, duży, łazienka z wc razem też sporych rozmiarów i balkon na który od razu wychodzimy. Przed oczami najpierw ukazują się zwoje kabli, potem budynki i na wprost hotelu jest Cafe de Paris. Hura! Coś francuskiego widzimy w Hanoi. Idziemy. Pierwsze kroki w stolicy Wietnamu kierujemy do Cafe de Paris na małą czarną żeby się wzmocnić. Potem jeszcze wdepnęliśmy do biura podróży, żeby wykupić jednodniową wycieczkę do Zatoki Ha Long Bay i ruszamy...
Od razu znajdujemy się w innym świecie. Zgiełk, klaksony motorów, mieszkańcy ubrani w szpiczaste bambusowe kapelusze, mężczyźni mający na głowie hełmy Vietcongu, kobiety noszące na ramieniu kosze z żywnością i ten wszędobylski ruch uliczny.
Uliczki są małe, chodniki wąskie i zajęte przez wystawy sklepów, restauracyjek i ulicznych gar kuchni. Domy wąskie, jeden koło drugiego stoi. Okna są tylko od strony ulicy i podwórka. Przed każdym budynkiem kilometry pozwijanych i wiszących kabli. Niesamowite wrażenie dla oczu zwłaszcza że te kable przysłaniają budynki, świątynie i nie estetycznie wyglądają. Idziemy tymi uliczkami które jedne są podobne do drugich.
Stare miasto Hanoi to plątanina uliczek, których nazwy pochodzą od rzemiosł uprawianych przez mieszkańców. Wolnym spacerkiem dochodzimy do serca Starego Miasta - Jeziora Hoan Kiem, czyli jeziora Odzyskanego Miecza. Ale żeby przejść ulicę i dojść do jeziora wystąpił mały problem. Nie ma świateł w najbliższej odległości, jezdnią jadą dziesiątki motorów i samochodów, które nie zamierzają się zatrzymać dla pieszego. Stoimy i patrzymy, obawiamy się wejść na jezdnie. W końcu podglądamy mieszkańców którzy śmiało wchodzą, przeciskają się miedzy pojazdami, motory zatrzymują się przed nimi i spokojnie przechodzą. Co robić, nasza kolej przyszła. Przebiegamy miedzy jednym a drugim pojazdem na druga stronę jezdni. Uf! nie lada wyczyn, którego trzeba tam się nauczyć. Bo innej rady nie ma. W Hanoi światła są, ale do przestrzegania zasad drogowych im daleko...
To słynne jezioro (Hoan Kiem) ma swoją legendę i od niej wzięło nazwę. W XV w. król Le Thai To dostał od żółwia mieszkającego w jeziorze magiczny miecz. Dzięki temu mieczowi udało mu się przepędzić z kraju Chińczyków, podbić inne kraje i utrzymać się na tronie. Jednak pewnego dnia po tą niezwykłą broń zgłosił się prawowity właściciel, którym był żółw i razem z mieczem zniknął w jeziorze. Król w podziękowaniu za pomoc kazał wybudować na wysepce pośrodku jeziora małą trzypiętrową świątynię dla żółwia - Tha Rua, czyli Wieża Żółwia. Świątyni nie można zwiedzać. Widzi się ją z daleka, w nocy jest pięknie podświetlona. Oprócz Wieży Żółwia w północnym krańcu jeziora wznosi się Świątynia Nefrytowej Góry - Ngoc Son. Jest otwarta dla turystów i można do niej dojść przez drewniany most z czerwonymi balustradami - Most Wschodzącego Słońca - The Huc. Po przejściu mostu do świątyni wchodzi się przez Bramę Pisma. Przy samym wejściu znajduje się Kamienna Wieża Pióra - Twap But (słowo But oznacza pióro). Sama świątynia jest mała z czerwonym dachem i murami. W środku budynku jest ołtarz z bóstwami i darami z owoców i jarzyn. Obok ołtarza w ogromnej szklanej gablocie jest olbrzymi wiśniowy żółw, symbol jeziora i wolności. Ze świątyni rozciąga się widok na cale jezioro i wieżę żółwia. Po obejściu całego jeziora i kupieniu biletu do teatru lalek na wodzie ruszamy do dzielnicy francuskiej.
Hanoi przez wiele lat było stolicą francuskich Indochin i po tym okresie pozostało wiele do obejrzenia. Idziemy uliczkami, przyglądamy się miastu i mieszkańcom. Trzeba patrzeć pod nogi bo chodniki są nierówne i pełno w nich dziur. Na chodnikach życie płynie: kobiety gotują kolacje, dzieci pomagają i bawią się, kury sobie spokojnie spacerują a turyści robią zdjęcia. Po czterdziestu minutach dochodzimy do Teatru Operowego, który jest repliką paryskiego Palais Garnier, tylko w mniejszej skali. Teatr jest bardzo podobny do opery w Paryżu. Ma się wrażenie, że Operę Paryską przeniesiono do Wietnamu. W niedalekiej odległości jest Klub Operowy dla wyższych klas. W tej części miasta można zobaczyć nowoczesne wieżowce z markowymi sklepami i wystrojem. Jest tu czyściej i bardziej europejsko. Takie sztuczne Hanoi!
Wracając do hotelu już inną drogą jeszcze przechodzimy obok Katedry Św. Józefa pod która dzieciaki grają w piłkę, bawią się. Robimy zdjęcia i już idziemy w kierunku jeziora Hoan Siem i teatru lalek. Ja spieszę się na wieczorny spektakl. Przychodzę jak zawsze przed czasem. Nie ma jeszcze nikogo. Postanawiam wdepnąć do pobliskiego baru, w którym głównymi gośćmi są biali. Zamawiam kawę po wietnamsku z ciasteczkiem i jedząc staram się zarejestrować miniony dzień. Oczywiście kawę podają mi czarną ze skondensowanym mlekiem, taki maja zwyczaj. Kelner pomimo moich próśb nie chce mi wymienić czarnego napoju. Wypijam kawę pogryzając ciastko i wiem już, że przez dłuższy czas nie tknę słodkości. Ten późny podwieczorek zalodził mnie na cały pobyt...
Idę pod teatr i czekam. Oprócz otwartej kasy i kasjerki nie ma nikogo. Podobna sytuacja jak rano w Bangkoku. Stoję jak słup, rozglądam się na podświetlone jezioro i most i zastanawiam się co jest grane? Chyba minę miałam nie tęgą bo podeszła do mnie Wietnamka z dzieckiem pytając „Czy czekam na spektakl?”. Tak czekam i dlaczego nie ma nikogo?
Kobieta śmiejąc się pokazuje godzinę na swoim zegarku. Patrzę na swój zegarek i jej, porównuję godziny i w tym momencie jest wszystko jasne. Po przylocie do Bangkoku o jedna godzinę mniej przestawiliśmy zegarki. Dlatego rano czekaliśmy na lotnisku nie trzy ale cztery godziny! Po tej pomyłce i tylu wrażeniach postanowiłam, że do teatru pójdę trzeciego dnia ze świeżym umysłem i wypoczęta. Bilet udało się przesunąć. Jeszcze tego dnia była kolacyjka w lepszej knajpce na Starym Mieście. Ja zamówiłam makaron ichniejszy z jarzynami i kurczakiem, i piwem Bia Ha Noi. Dosyć dobra kolacja. Po zaspokojeniu żołądków powrót do hotelu na zasłużony odpoczynek...
Kolejnym punktem naszego programu w Hanoi było odwiedzenie starej dzielnicy francuskiej, w której obecnie mieszczą się dyplomatyczne przedstawicielstwa Hanoi i ciekawe świątynię, oraz słynne Mauzoleum Ho Chi Minha. Ponieważ to był kawałek drogi od naszego miejsca zamieszkania, wiec rano wzięliśmy taxi żeby zaoszczędzić na czasie i jeszcze dłużej posiedzieć przed całodziennym chodzeniem.
Dzień rozpoczęliśmy od zwiedzenia Świątyni Literatury - Van Mieu. Świątynia została zbudowana w 1970 r. za panowania króla Ly Thai Tonga, jest poświęcona Konfucjuszowi. W 1076 r. dobudowano do niej Szkołę Elity Narodu - Quoc Tu Giam. Szkoła na początku była tylko dostępna dla książąt i mężczyzn pochodzących z bogatych rodzin. Z czasem drzwi otwarto dla wszystkich mężczyzn mających chęci do nauki. Szkoła stała się pierwszym narodowym uniwersytetem w Wietnamie. Obszerny teren świątyni dzieli się na pięć wygrodzonych murami dziedzińców. Po przejściu przez główną bramę i dwa dziedzińce dociera się do Pawilonu Konstelacji Literatury - Khue Van Cac, gdzie światli ludzie deklamowali swoje poematy. To miejsce szczególnie odwiedzanie jest przez studentów, którzy przychodzą pokłonić się patronowi i zawsze we wrześniu w tym miejscu rozpoczynają nowy rok akademicki.
Akurat w dniu naszego zwiedzania widzieliśmy młode studentki ubrane w długie suknie koloru białego, które przychodziły do świątyni oddać cześć Konfucjuszowi, porobić zdjęcia i pospacerować po dziedzińcach i pomedytować nad stawem zwanym Źródłem Niebiańskiej Przejrzystości - Thien Quang Tinh. Świątynia jest bardzo ciekawa ze swoimi pięknie udekorowanymi dziedzińcami przez posągi, tablice kwiatowe ze znakami chińskimi, ołtarze które uginają się od darów owocowych i warzywnych. Przed każdym ołtarzem ludzie z kadzidełkami w ręku bijący pokłony przed bóstwami. Cała świątynia jest bardzo kolorowa i przyjemnie się ją zwiedza.
Po świątyni poszliśmy zobaczyć Wieżę Flagową, która znajduje się kilka ulic dalej. Wieża Flagowa - Cot Co zbudowana została w 1812 r. za panowania dynastii Nguyen jako część miejskiej cytadeli. Jest to jedyna część umocnień, która przetrwała do dzisiaj. Wieża ma 33,4 m, razem z flagą sięga 41 m.
Obok wieży jest Muzeum Historii Wojskowej Wietnamu. Można wejść na dziedziniec za darmo i podziwiać sprzęt wojskowy z czasów wojny z Francuzami i Amerykanami. Potem ja uparłam się na odwiedzenie jeziora z wrakiem bombowca b-52. Samolot został zastrzelony w 1972 r. i pozostawiony w hołdzie żołnierzom artylerii przeciwlotniczej. Pomimo szukania i pytania napotkanych przechodniów i kierowców taxi, nie natrafiliśmy ani na jezioro ani na wrak. Nikt nie umiał nam wskazać drogi. Mieliśmy wrażenie, że Wietnamczycy nie wiedzą o co nam chodzi. Byłam trochu zawiedziona, że nie zobaczymy tego symbolicznego miejsca. Ale mówi się trudno.
Idąc dalej uliczkami i przechodząc koło ambasad dochodzimy do placu Ho Chi Minh, na którym mieści się Mauzoleum Wielkiego wodza Ho Chi Minha. Ogromny plac z kwadratowym monumentalnym budynkiem udekorowanym czerwonymi flagami. To w tym budynku mieści się grobowiec wietnamskiego przywódcy Ho Chi Mincha. To na tym placu wódz ogłosił deklarację niepodległości 2 września 1945 r. dla Wietnamu. Budynek jest strzeżony ze wszystkich stron przez wojsko i policję. Można spacerować, robić zdjęcia mauzoleum ze strażą, ale w odpowiedniej odległości. Na placu jest narysowana pomarańczowa linia i ona jest granicą dla wszystkich odwiedzających to namaszczone miejsce. Nie wolno jej przekroczyć. Wystarczy podejść ciut dalej a już słyszy się gwizdki i krzyki policji. Dla nas, dzieci czasów komunizmu, to miejsce nie szczególnie nam przypadło do gustu. Tak na chwilę wróciły wspomnienia i refleksja. Jeśli jeszcze tęskni się za starym ustrojem to można jechać do Wietnamu. Tutaj Komunizm ciągle jest żywy.
Obok Muzeum mieści się Pagoda na Jednej Kolumnie - Chua Mot Cot, postawiona na niewielkim stawie w kształcie kwadratu, otacza go niewielki murek. Piękna drewniana budowla wznosi się na kamiennej kolumnie wyrastającej z sadzawki w kształcie kwiatu lotosu. Udało nam się na spokojnie i bez tłumu zobaczyć pagodę. Jest mala, drewniana, ale czy budowla ma kształt kwiatu lotosu nie byłabym pewna! Nie przypomina go. Pagoda stoi na jednej kolumnie, na górę prowadzą schodki do ołtarza z Buddą.
Legenda głosi, że Pagoda została pierwotnie zbudowana w 1049 r. przez cesarza Ly Thai Thonga, który będąc już wiekowym ciągle modlił się by Budda dał mu syna. Pewnej nocy miał sen, śnił mu się Budda siedzący w kwiecie lotosu o kwadratowych płatkach, który dal mu dziecko. Kilka miesięcy później urodził mu się syn. A on w podziękowaniu wybudował pagodę na jednej kolumnie, która ma symbolizować kwiat lotosu.
Po tym pierwszym zwiedzaniu przyszedł czas na odetchnięcie i wypicie kawy. Znaleźliśmy koło placu małą pijalnie kawy, i w niej wyciągnęliśmy nogi. Popijając wietnamska kawę robiliśmy dalszy plan. Został jeszcze jeden punkt programu: Jezioro Białego Jedwabiu-Ho Truc Bach i Pagoda - Chua Thanh. Nie spiesząc idziemy w kierunku jeziora. Z tym jeziorkiem wiąże się pewna legenda.
Dawno, dawno temu wielki pan z rodu Trinh miał tu letni pałac, który zamienił na harem. Jezioro wzięło nazwę od białego jedwabiu, który konkubiny musiały prząść dla dawnej wietnamskiej księżniczki.
Obok jeziora widać piętrzące się w górę wieżowce, Hotel Sofitel Plaza i wille. Jezioro jest duże, nie ma szans na obejście go dookoła, tym bardziej że nagle niebo zrobiło się szare i poczuliśmy pierwsze krople deszczu. Przyspieszyliśmy kroku, i do pagody wchodziliśmy w strugach deszczu (wejście bezpłatne). Świątynia została zbudowana za czasów dynastii Ly (1010-1225). W głównej pagodzie można zobaczyć wielki dzwon z brązu, i olbrzymi czterotonowy brązowy posag Tran Vu, bóstwa opiekuńczego Północy. Na dziedzińcu są też inne mniejsze pagody z bóstwami przed którymi palą się kadzidełka i są postawione dary ofiarne.
To był ostatni punkt do zobaczenia w Hanoi. Ja jeszcze wieczorem miałam odwiedzić teatr na wodzie Than Long, który znajduje się na przeciwko jeziora Hoan Kiem. Do naszej dzielnicy wróciliśmy taksówką. Deszcz rozpadał się na dobre. Po drodze patrzyliśmy jeszcze raz na miasto z okna samochodu, które pomimo wieczornej pory budziło się do życia. To miasto motorów nigdy nie idzie spać. Tętni życiem przez dwadzieścia cztery godziny. Pomimo huku, zgiełku, klaksonów motorów i zanieczyszczenia ma swój urok. Tutaj czas się w pewnym stopniu zatrzymał. Ludzie pomimo wchodzącej nowoczesności starają się żyć jak dawniej. Wietnamczycy są bardzo miłymi i sympatycznymi ludźmi a Hanoi ciekawym miastem ze swoją starą i nową historią.
Zwiedziliśmy maleńką cząstkę tego kraju. Wiele jeszcze zostało do odwiedzenia na następny raz.... który może kiedyś nastąpi! Do widzenia Wietnam!!!
Wszystko to co opisałam plus zaliczyć spektakl w teatrze Thang Long. Teatr ma starą historię i bogatą tradycję. Zamiast sceny jest basen z wodą zasłonięty w połowie kotarą. To za nią stoją do polowy w wodzie aktorzy i zza niej animują lalkami umieszczonymi na drewnianym drągu zanurzonym w wodzie. Przedstawienie trwa ok. 45 min. Spektakl poruszał kilka motywów z historii i legend wietnamskich.
Wymianę pieniędzy najlepiej zrobić na lotnisku. Dobrze jest mieć przy sobie dolary i to najnowsze nominały. Dolary ze starymi nominałami nie są przyjmowane, nawet w banku ich nie można wymienić.
Niektóre dystrybutory pieniędzy nie przyjmują Master Card. Wymiana na 1 USD - 18tys dongów.
Wiza obowiązkowa dla Polaków kosztuje 60 euro i to jest wiza jednorazowego przekroczenia granicy. Jeśli się podróżuje miedzy Laosem a Wietnamem należy wykupić wizę wielokrotnego przekroczenia granicy - 120 euro.
Przy wyjedzie obowiązuje oplata za pobyt, która się płaci przed przekroczeniem odprawy paszportowej - 15 dolarów.
Ceny dla turystów są podwajane. Kupując cos na ulicy czy w knajpce trzeba się dobrze targować. Można płacić dolarami, ale reszta wydawana jest w dongach.
Taksówki brać z napisem Taxi Meter i przy ustalaniu ceny powiedzieć o włączeniu licznika. Wielu taksówkarzy nie chce włączać i później są problemy przy płaceniu.
Taksówki są tańsze niż riksze.
Ceny w Wietnamie (Hanoi), podane w dongach:
Jack | Gratuluję wyjazdu i dziękuję za zamieszczenie relacji! A propos nostalgii... nasal gdy jadę na Kubę, to cały czas widzę elementy socialistyczno-komunistyczne, chociaż Kuba się zmiena i pewnie już niedługo całkiem się zmieni. |
Fresh | Super relacja! Bardzo fajny opis i zdjęcia! |
kangur | Fajny, wciągający opis. Dobrze sie zapowiada :) |
maciekart | Fajnie , fajnie .. się zaczyna ! :D |
piea | Agnieszko, no..no... super sie zapowiada! Czekamy więc na ciag dalszy! |