Bedac w San Cristobal de las Casas wybralismy sie na pol dnia zobaczyc okoliczne wioski indianskie.W planach byly dwie najpopularniejsze wioski,najblizej lezace San Cristobal,w odleglosci okolo 15km.
Zeby tam dojechac,trzeba wziasc busa,ktory stoi w dzielnicy indianskiej San Cristobal,na samych obrzezach miasta.Po kluczeniu miedzy uliczkami(gdzie Indianki rozkladaly swoje kramiki)przepychaniu sie pomiedzy przechodniami dotarlismy do malego placyku.To na nim stoja busy,ktore mozna wynajac i dojechac do wiosek.Gdyby nie nasz przewodnik,ktory nas prowadzil bo znal droge,nie doszlibysmy w to miejsce,przynajmniej tak szybko.Pewno kluczylibysmy po uliczkach,i skonczyloby sie na zapytaniu kogos i nas zaprowadzeniu.
Busik nas zawiozl do pierwszej wioski San Juan Chamula.Wszystko byloby dobrze,ale pogoda byla do luftu.Od samego rana sie chmurzylo,bylo wilgotno,i w koncu deszcz zaczal padac.
Droga do wioski wila sie pod gore malymi serpentynami.Jazda trwala okolo pol godziny.Kierowca wysadzil nas na glownej ulicy,biegnacej do placu z targowiskiem i Kosciolem.
Po drodze mijalismy male stragany z jedzeniem,warzywami,owocami i wyrobami rzemieslniczymi.W tej wiosce mieszkaja Indianie Tzotzi od prawiekow.To ich ziemia,ich gory i okoliczne tereny.W dolinach uprawiaj warzywa,owoce,maja pozakladane szklarnie dzieki pomocy panstwa
Meksyk.Ale tak naprawde jest to oddzielne panstwo,ze swoja policja i wladza,ktora nie podlega Meksykowi.Wszystkie wewnetrzne problemy Indianie zalatwiaja miedzy soba.Mezczyzni pracuja na roli,kobiety zajmuja sie domem i sprzedaza wychodowanych produktow,i zrobionych przez nich pamiatek.Dzieciaki zyja z rodzicami.Wieksza czesc dzieci nie uczeszcza do szkoly,nie ma takiego prawa,ze dziecko musi isc do szkoly.To jest dobra wola rodzicow,jak posle pociechy do szkoly.Z reguly starsze dzieci pomagaja przy gospodarstwie,handluja i zajmuja sie mlodszym rodzenstwem.Niektore nawet nie mowia po hiszpansku,znaja zaledwie kilka slow w tym jezyku po to zeby porozumiec sie z turysta.Miedzy soba posluguja sie indianskim dialektem:tzotzil,tzeltal,ktory nalezy do jezykow majanskich.
Przeszlismy sie po targu i pospacerowali miedzy straganami.Deszcz nie ulatwial ani zrobienia zdjec,nie wspomne juz o zakupach.Kazdy skulil sie w swojej pelerynie i tak spacerowalismy przygladajac sie rdzennym mieszkancom.
Najwieksza atrakcja bylo wejscie do indianskiego kosciola.Nasz przewodnik nam zapowiedzial,ze wewnatrz NIE WOLNO ROBIC ZDJEC,aparaty mialy byc schowane.Zreszta przed wejsciem do Kosciola policja indianska ubrana w czarne welniane kamizelki jeszcze raz nas przestrzegla o nie uzywaniu aparatow.Na drzwiach wejsciowych jest tablica z napisem,ze zdjec nie wolno robic we wszystkich mozliwych jezykach.Nawet po polsku.
Pochowalismy aparaty i z ciekawoscia przekroczylismy wrota Bozego Przybytku.Wewnatrz pachnialo igliwiem,ktory byl rozrzucony na posadzce,kwiatami stojacymi obok kazdego obraza ze Swietym i kadzidlami.Srodek kosciola jest pusty.Nie ma lawek,konfesjonalow,tylko pusta przestrzen.Po bokach wzdluz scian sa poustawiane obrazy Swietych przystrojonych kwiatami,choragiewkami,wstazkami.Przed niektorymi obrazami siedzialy na ziemi rodziny,a przed nimi na ziemi byly ustawione swieczki,butelka coca-coli,jakies ziola i kura,ktora byla trzymana przez szamana albo szamanke.Moglismy sie dyskretnie przyjrzec takiej ceremoni.Szaman modlil sie razem z rodzina,i pod koniec modlow ukrecal kurze leb.Krew splywala na ziemie i swieczki przy spiewie,a na sam koniec rytualu wszystko polewano coca-cola.Po co nie dowiedzielismy sie?
Jeden z policjantow w trakcie naszej wizyty wszedl do Kosciola i pilnowal czy przypadkiem nie odwarzylismy sie na robienie zdjec.Nasz przewodnik zapytal go czym dla Indian sa nasi swieci.I tak np.Sw.Magdalena jest patronka kobiet,Sw.Sebastian patronem roli i dobrych upraw.Grob Jezusa,w ktorym sa poukladane roznej wielkosci buciki odnosi sie do mieszkancow i ich zycia doczesnego.
Powiem szczeze,ze niesamowite wrazenie dla katolika zobaczyc taka ceremoniei tak wystrojony kosciol.Mialam wrazenie,ze to jakis film,a to odbywalo sie na moich oczach.
Indianie niby przejeli chrzescijanstwo,ale na swoj sposob.Ten kosciol nie podlega Watykanowi,i Papiez nie ma zadnego wplywu na to co dzieje sie za murami.
To wiara Indian,ktora maja od praojcow,i ktora beda przekazywac z pokolenia na pokolenie.I tak jestem pelna podziwu,ze pozwalaja obcym na zwiedzanie.
Nasz indianski policjant jeszcze na zakonczenie zgodzil sie na zrobienie z nami zdjecia grupowego.Podziekowalismy i poszlismy przetrawic wrazenie minionej chwili.
Druga wioska jaka zwiedzalismy byla wioska San Lorenzo Zinacanatàn,ktora znajduje sie o 10km od pierwszej.Deszcz popadal,popadal i za nim dojechalismy na miejsce peleryny mozna bylo zdjac,w ktorych bylo przeokropnie goraco.
W drugiej wiosce dzieki naszemu przewodnikowi udalo nam sie zobaczyc dom indianski.Znajoma Indianka Chuana zaprosila nas w swoje progi.Najpierw pobuszowalismy po jej sklepiku z typowa odzieza indianska.Poprzymierzalismy,pobrali do reki,ale ceny byly ciut wygorowane,i kazdy machnal reka.
Pomimo braku naszego zainteresowania i zerowego zakupu,Chuana zaprosila nas do siebie do domu.
Cale gospodarstwo sklada sie z kilku malych kamiennych budynkow.W jednym wszyscy spia,drugim jest oltarzyk,trzeci to kuchnia gdzie sie gotuje i zarazem sluzy za lazienke,toaleta znajduje na podworzu.Wokol zabudowan sa ogrodki,w ktorych rosna drzewa cytrynowe,kawowe.Na podworku bajzel taki,ze dla nas szok.Kuchnia to klepisko z malym piecem,i ogniskiem gdzie sie piecze placki kukurydziane,maly stol,dwa krzesla i tyle...Wszystko to nie grzeszy czystoscia.Chuana migiem posprzatala kuchnie tzn.zalozyla obrus na stol,zapalila palenisko i zaprosila nas na placki kukurydziane ktore sama piekla przy nas.Placki byly przepyszne,swierzutkie, cieple i domowe.Dala nam do nich owczy ser,pyszny a na zapitke wodke indianska.Mocna jak holera.Wystarczyl maly lyk,i czlowieka rozgrzewalo wewnatrz.Mielismy uczte indianska.Sama Chuana byla sliczna Indianka.Zapytalismy sie dyskretnie,,jak to mozliwe,ze nie ma meza”?Odpowiedziala,,Woli byc sama i wolna.Chce decydowac osobiscie o swoim zyciu”.Taka postawa u kobiety indianskiej jest raczej nie spotykana.Ale zostala zaakceptowana w swojej spolecznosci.
Po sympatycznej wizycie przeszlismy sie po wiosce.Tez byl Kosciol podobny do pierwszego.Akurat trafilismy na dzien,gdzie rodziny czekaly na jakas darowizne,ze strony panstwa i cala wioska wylegla na ulice i usadowila sie przed gmina.Rzedami siedzialy kobiety poubierane w te swoje kolorowe stroje,dzieciarnia ganiala i zaczepiala turystow proszac o jalmuzne.Bylo gwarno i kolorowo.Nikomu sie nie spieszylo.Zycie plynelo swoim rytmem polaczonym z natura.
Wokol rozposcieraly sie gory zasloniete mgla,a powietrze bylo swierze i nie zasmrodzone spalinami.
Mielismy wrazenie,ze ci ludzie zyja w swoim swiecie.Przyzwyczaili sie do nowoczesnosci,ale dalej preferuja styl zycia przodkow.
Po tej wizycie malam lekka handre.My turysci wszedzie sie wpychamy,robimy nachalnie zdjecia nie pytajac o zgode.A Indianie poddaja sie tej inwazji,i jeszcze musza siedziec cicho.Smutne to wszystko!
Pozniej dowiedzielismy sie,ze dla Indian mieszkajacych w tych wioskach:Swiat ma ksztalt rombu,i jest przechylony na jedna strone,poniewaz tak akurat uksztaltowany jest teren doliny,w ktorej lezy wioska.
Rowniez nasz przewodnik trochu za pozno powiedzial nam czemu Indianki sie zaslaniaja jak chcemy im zrobic zdjecie.Otoz fotografujac osobe w wierze indianskiej,zdjecie kradnie dusze danej osobie i sprowadza na nia nieszczescia i choroby.
Takie bylo moje spotkanie z wiekowymi mieszkancami.Zapamietam je do konca zycia.Twarzyczki dzieci,ukradkowe spojrzenia kobiet i te chwile spedzone w ich swiecie.
*polecam zrobic zakupy na targu w tych wioskach:zakladki,bizuteria,torebki,
*miec ze soba cos p/deszczowego i cos cieplego to gory
*dzieciom NIGDY nie dawac pieniedzy,raczej jakis drobiazg przywieziony z soba
*zdjecia robic dyskretnie