Oferty dnia

Kanada - Alguonquin Park, Ontario - relacja z wakacji

Zdjecie - Kanada - Alguonquin Park, Ontario

TRZY DNI NA KANU W PARKU ALGONQUIN, ONTARIO (KANADA). Gdy otworzymy mapę kanadyjskiej prowincji Ontario, od razu rzuca się w oczy zielony zarys parku Algonquin, położonego około 250 kilometrów na północny-wschód od Toronto, którego powierzchnia wynosi 7725 kilometrów kwadratowych (15 razy więcej, niż powierzchnia Warszawy!).

Przed przybyciem Europejczyków obszary dzisiejszego parku były zamieszkałe przez Indian, m. in. plemię Algonkin. Francuscy handlarze skór byli pierwszymi białymi ludźmi, którzy na początku osiemnastego wieku spenetrowali tereny parku, ale dopiero w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku miały miejsce pierwsze bardziej oficjalne wyprawy na tamte tereny. Dalsza część dziewiętnastego wieku wiąże się głównie z przemysłem drzewnym - tamtejsze tereny posiadały imponujące lasy, które zaczęto wycinać, spławiając drzewo licznymi rzekami i następnie wysyłając do Wielkiej Brytanii. Drzewa było tak dużo, iż wydawało się, że nigdy się nie skończy (tak, jak obecnie niektórzy łudzą się, że ropa naftowa będzie wiecznie płynąć). Aby ułatwić transport, w 1894 r. zaczęto budować w południowej części parku linię kolejową, ciągnącą się od Georgian Bay do Ottawy, a w 1915 r. północno-wschodnią część parku przecięła następna linia kolejowa (ani jedna z nich już nie funkcjonuje). Również powstały farmy, które jednak borykały się z ogromnymi problemami - cały tamten obszar leży na Tarczy Kanadyjskiej i praktycznie jest niemożliwe prowadzenie prosperujących farm na terenach, gdzie ziemia jest podatna na erozję i jej warstwa jest bardzo cienka, a pola są usiane kamieniami i głazami wielkości domów. Oficjalnie park został założony w 1893 roku i m. in. jego celem była ochrona naturalnego środowiska. W parku powstało kilka znanych hoteli i obozów dla dzieci i przybywali do niego pociągami turyści, łaknący wypoczynku na łonie natury, polowań czy też wędkowania. Od tamtej pory park bardzo się rozrósł i „wchłonął” wiele przyległych terenów. W latach trzydziestych XX wieku park przecięła pierwsza droga samochodowa (dzisiejsza droga nr. 60) i zapoczątkowała turystykę samochodową. Na terenie parku znajduje się prawie 2400 jezior i 1200 km. rzek i potoków i co roku jest odwiedzany przez setki tysięcy turystów, którzy albo wypoczywają na polach kempingowych dostępnych samochodami, albo wyruszają na kanu w głąb parku i pokonują kilkuset kilometrowe trasy, nocując na setkach pól kempingowych w środku parku. Jeszcze jedną atrakcją parku jest „wycie wilków” - ludzie parkują samochody na poboczach drogi i pracownicy parku zaczynają imitować wycie wilków. Po jakimś czasie z różnych miejsc w parku odzywają się wilki - jest to niesamowicie oryginalny „koncert”, na który przyjeżdżają turyści z całego świata.


Dzień Pierwszy: Sobota, 29 Wrzesień 2007.

Przed siódmą rano wyruszyliśmy z Toronto dwoma samochodami; poza mną w wyprawie brał udział Nick, Lynn, Christine, Chris oraz najważniejszy uczestnik wyprawy, uroczy pies Spark, tak posłuszny, że nigdy nie potrzebował być na smyczy. Pogoda była wprost wymarzona - temperatury ponad +20C, ani kropli deszczu, piękne słońce.... byliśmy nią oczywiście bardzo przyjemnie zaskoczeni, bo braliśmy pod uwagę temperatury o połowę mniejsze a w nocy przymrozki - Październik w Ontario potrafi być bardzo chłodny. Po autostradzie nr. 400 i potem nr. 11 jechało się „jak po maśle”; po drodze wpadliśmy po ostatnie zakupy do miasteczka Huntsville, a stamtąd drogą nr. 60 wjechaliśmy do parku. Park posiada 29 tzw. „access points”, miejsc, z których można rozpocząć wycieczki na kanu i po parędziesięciu minutach dotarliśmy do access point nr. 5, gdzie znajduje się znany sklep Portage Store, w którym można wypożyczyć bądź kupić kompletny ekwipunek, potrzebny na wyprawy kajakowe-kanu - czy to na kilka godzin, czy też na kilka tygodni. Już tydzień przedtem dokonaliśmy rezerwacji dwu kanu - oba były lekkie, zrobione z kevlaru; jedno pięciometrowe, dwuosobowe, drugie o pół metra dłuższe, na 3 osoby. Ich wypożyczenie kosztuje $43 i $50 za każdy dzień oraz $3 dziennie od osoby za wypożyczenie kamizelek asekuracyjnych. W następnym budynku znajdowało się biuro parku - ponieważ już przedtem mieliśmy zrobione rezerwacje, musieliśmy jedynie dokonać ostatecznych opłat i otrzymaliśmy pozwolenia na spędzenie tam dwóch nocy. Koszt wynosi $10 od osoby za każdą noc, jak również otrzymuje się pozwolenie na parkowanie samochodów. Na topograficznej mapie parku są dokładnie zaznaczone wszystkie trasy kanu, jak też miejsca kempingowe. Planowaliśmy spędzić dwie noce w tym samym miejscu kempingowym, na jeziorze Tom Thomson, tak więc po przybyciu na nie mogliśmy wybrać jakiekolwiek wolne miejsce na tym jeziorze. W przypadku, gdy codziennie zmienia się miejsca biwaków, trzeba dokładnie podać, kiedy i gdzie się zamierza biwakować i otrzymuje się pozwolenia biwakowania na danych jeziorach. Czasem ten system może być trochę kłopotliwy, szczególnie w czasie niepomyślnej pogody, która uniemożliwia dopłynięcie na czas do następnego miejsca, ale zazwyczaj zawsze udaje się znaleźć coś wolnego - a w najgorszym wypadku można też rozbić się na dziko. Nota bene, już w końcu Września nie musi się robić rezerwacji miejsc biwakowych, ale okazało się, że bardzo dobrze, że je zrobiłem - w biurze parku powiedziano nam, że wszystkie miejsca biwakowe na ten weekend są zarezerwowane! Najprawdopodobniej przyczyną była i pogoda, i szczególnie liczna, kilkudziesięcioosobowa grupa młodzieży, która wyruszyła pół godziny przed nami i właśnie kierowała się na to samo jezioro. Wypakowawszy nasze bagaże z samochodów - a było ich tyle, że pewnie wystarczyłoby na wiele dłuższą wyprawę - starannie ułożyliśmy je w naszych kanu i po zrobieniu paru pamiątkowych zdjęć, odbiliśmy od brzegu i po dwunastej w południe rozpoczęliśmy naszą podróż na Canoe Lake.

Jest to nieduże jezioro, bardzo popularne z powodu dostępu samochodowego oraz sklepu/wypożyczalni, a jego historia sięga o wiele wcześniejszych lat: W końcu dziewiętnastego wieku znajdował się tam duży tartak, na brzegach jeziora powstała osada Mowat, która w pewnym momencie miała 600 mieszkańców i dochodziły do niej szyny prowadzące do głównej linii kolejowej. Na brzegach Canoe Lake zaczęto też budować domki letniskowe i w 1913 roku otwarto duży hotel Mowat Lodge. Dzisiaj trudno jest nawet znaleźć miejsce, w którym znajdowała się osada i hotel Mowat, ale nadal istnieją prywatne domki i brak jest zupełnie miejsc do biwakowania. Osoby, posiadające budynki, otrzymały w chwili powstania parku prawo ich użytkowania przez 99 lat; gdy termin ten minął, przedłużono termin do 2017 r. Oczywiście, park chciałby się ich pozbyć, ale przypuszczalnie wiele z właścicieli będzie usilnie starało się w sądach wywalczyć prawo do dalszego użytkowania swoich budynków.

Na jeziorze było stosunkowo dużo wodniaków - wielu z nich przyjechało tylko popływać przez parę godzin. Nasze kanu okazały się całkiem dobre i szybko poruszały się po wodzie. Ponieważ ogólnie dość silnie wiosłuję, siedziałem z tyłu i nie musiałem nawet zbyt często używać korygującego „J-stroke” (pociągnięcia wiosłem w kształcie litery „J”), bo Nick i Christine byli trochę słabszymi wioślarzami i gdy oboje wiosłowali po przeciwnej stronie, nie miałem problemu skompensować ich wiosłowania. Po kilkunastu minutach pojawiła się w oddali pierwsza spora wyspa, Gillmour Island, na której bracia Gillmour, kiedyś właściciele tartaku, zbudowali w XIX wieku swoje domki letniskowe. Potem minęliśmy Wapomeo Island i ukazała się mniejsza wysepka, stosownie nazwana Little Wapomeo Island. Patrząc na nią, nie sposób było nie myśleć o tym, co się koło niej wydarzyło prawie dokładnie 90 lat temu i co najbardziej łączy się z historią jeziora - mianowicie zagadkowa śmierć bardzo znanego kanadyjskiego malarza Toma Thomsona.

Po raz pierwszy Tom Thomson przyjechał do tego parku w roku 1912 i niekiedy spędzał w nim 8 miesięcy w roku, pływając na swoim kanu, odwiedzając znajomych mieszkających m. in. na Canoe Lake i zatrzymując się w hotelu Mowat Lodge. Thomson jako chyba pierwszy odkrył piękno kanadyjskiej natury jako temat artystyczny i zachęcił wielu swoich przyjaciół, też malarzy, do odwiedzania tego parku; to właśnie oni, po jego przedwczesnej śmierci, stworzyli słynną kanadyjską „Grupę Siedmiu” - grupę malarzy, którzy przedstawiali kanadyjską przyrodę i naturę w bardzo nowatorski i oryginalny sposób. Jego obrazy, malowane w bardzo unikalnym stylu, często rozdawał praktycznie darmo znajomym; obecnie znajdują się one w wielu czołowych galeriach i uzyskują niezmiernie wysokie ceny na aukcjach. Ósmego lipca 1917 r. Tom Thomson wyruszył w swoim kanu z hotelu Mowat Lodge, najprawdopodobniej z zamiarem wędkowania. Dwa dni później znaleziono jego kanu właśnie koło Little Wapomeo Island; brakowało sprzętu wędkarskiego, jego torby oraz nigdy nie znaleziono jednego wiosła. Intensywne poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Osiem dni po jego zaginięciu znaleziono jego ciało koło Little Wapomeo Island i doholowano je do Wapomeo Island. Badanie lekarskie nie wykazało wody w płucach, jedynie stłuczenie na skroni (czyżby właśnie tym zaginionym wiosłem?); lekarz uznał śmierć jako wypadek. Poza tym żyłka wędkarska była kilkanaście razy okręcona dookoła jego kostki w nodze, a drugie wiosło było przymocowane do kanu, ale w raczej niekonwencjonalny sposób. Pochowano go na brzegach Canoe Lake, ale po paru dniach przeniesiono ciało do miejscowości Owen Sound, skąd pochodził. W każdym razie 90 lat później jego śmierć nadal nie jest całkowicie wyjaśniona i istnieje wiele różnych teorii, w jaki sposób rzeczywiście zakończył życie - jedynie Canoe Lake zna całą tajemnicę! Po prawej stronie, na cyplu Hayhurst Point, znajduje się kopiec wzniesiony na pamiątkę tego artysty, o którym więcej napiszę w dalszej części.

Minąwszy wysepkę Little Wapomeo Island, wpatrywaliśmy się w lewy brzeg, na którym było kiedyś miasteczko Mowat i hotel i staraliśmy sobie wyobrazić, jak okolica ta mogła wyglądać przed ponad stu laty, zanim dotknęła ją ręka drwali... cóż, praktycznie wszystkie oryginalne drzewa wycięto - a były one na kilkadziesiąt metrów wysokie, idealnie nadające się na maszty dla brytyjskich statków - i będzie jeszcze musiało upłynąć wiele pokoleń, zanim przyroda parku upodobni się do tej, jaka istniała przed przybyciem drwali.

Powoli jezioro zwężało się, aż wreszcie dobiliśmy do jego północnej części, gdzie znajduje się tama (Joe Lake Dam) oraz nasz pierwszy portaż (portage), tzn. przenoszenie kanu przez odcinek o długości 295 m. W parku Algonquin portaży jest bardzo dużo i o różnej długości - od kilkudziesięciu metrów do ponad 5 kilometrów i jest niemożliwe odbycie dłuższej wyprawy bez przynajmniej kilku portaży. Dla niektórych wodniaków pływanie na kanu bez portaży w ogóle nie wchodzi w rachubę; dla innych portaż stanowi zło konieczne, które akceptują, ale w miarę możliwości starają się unikać. My się z pewnością zaliczaliśmy do tej drugiej grupy i naszą trasę tak wybraliśmy, aby pokonać tylko ten jedyny portaż. Zwykle długość portaży trzeba przemnożyć przez trzy - raz przenosi się kanu, drugi raz się wraca i za trzecim razem przenosi się plecaki (chociaż znam takich, co odpowiednio się pakują i potrafią to robić za jednym zamachem; wyglądają wtedy jak bożenarodzeniowe choinki, oblepieni bagażami!). Ponieważ nie nastawialiśmy się na zbyt wiele portaży, toteż specjalnie nie troszczyliśmy się o ilość bagaży i dlatego musieliśmy razem trasę tą odbywać 5 razy. Okazało się, że na drugim końcu właśnie kończyła swój lunch ta grupa młodzieży, która wyruszyła przed nami i zmierzała również na Tom Thomson Lake. Postanowiliśmy, że postaramy się ich przegonić, bo inaczej zajmą pewnie większość lepszych miejsc i będziemy mieli trudności ze znalezieniem dobrego pola biwakowego. Szybko więc coś przegryźliśmy, zapakowaliśmy nasze rzeczy do kanu i w drogę!

Po paru minutach przepłynęliśmy pod mostem drogowym, zresztą ruch samochodowy jest na tej drodze zastrzeżony dla specjalnych pojazdów. Mało osób sobie zdawało sprawę, że w miejscu tej drogi była kiedyś „słynna” linia kolejowa, wybudowana przez jednego z najbogatszych przemysłowców w Kanadzie, J. R. Bootha, „barona” drzewnego, którego operacje związane z wycinaniem, transportem i przeróbką drzewa były największe na świecie. To właśnie on wybudował w 1897 r. linię kolejową, ciągnącą się od Georgian Bay do Ottawy, aby umożliwić transport drzewa z terenów w parku Algonquin. Linia ta m. in. przebiegała przez Wilno, pierwszą polska osadę w Kanadzie, i w pewnym czasie była najbardziej ruchliwą linią kolejową w tym kraju - co 20 minut przejeżdżał nią pociąg. W 1933 r. zawalił się wiadukt kolejowy, bardzo zmniejszając przebieg pociągów na tej trasie. Ostatni pociąg przejechał w 1959 r.; po usunięciu torów kolejowych, większość tej trasy została przerobiona na szlak pieszy.

Pozostawiając za sobą most, wpłynęliśmy na Joe Lake, na którym zniknęły prywatne domki i zaczęły się pojawiać miejsca biwakowe (miały z daleka rzucające się w oczy pomarańczowe znaki). Po prawej stronie minęliśmy dużą wyspę Joe Island. Brzegi były całkowicie zalesione i wiele liści zaczęło już przybierać przepiękne kolory jesienne. Często z wody wystawały potężne pnie drzew - pozostałość po operacjach wyrębu lasów, do dzisiaj wystające ostre końce stanowią zagrożenie i trzeba na nie uważać. Jezioro się następnie zwęziło i stało się rzeką, Little Oxtongue River (rzeka Małego Ozora Wołu) - i szybko wpłynęliśmy na dość duże jezioro o przyjemnej nazwie Tepee Lake, na którego zachodnim brzegu znajduje się założony w 1932 r. obóz Camp Arowhon. Z daleka było widać równo ułożone kanu - z pewnością dzieciaki, które spędzają tam wakacje, mają piękne wspomnienia na całe życie! Jezioro się zaczęło zwężać, potem znowu stawało się szersze - jak się okazało, było to już inne jezioro, Fawn Lake (jezioro Jelonka) i wreszcie wpłynęliśmy na Little Doe Lake (jezioro Małej Łani), z którego, według mapy (i niezawodnego GPS-u) tylko krótki przesmyk dzielił nas od naszego celu - jeziora Toma Thomsona. Nagle konsternacja: przesmyk był zagrodzony solidną tamą bobrów! Nie bardzo wiedzieliśmy, jak sobie z tą przeszkodą poradzić - czy może jest jakiś krótki portaż dookoła tej tamy, czy też po prostu trzeba po niej przejść i przenieść lub przesunąć nasze kanu. Na szczęście pojawiło się kanu z parą o wiele bardziej obytych z parkiem wodniaków, którzy stwierdziwszy, że ta tama jest tam „od niepamiętnych czasów”, dobili do niej, wysiedli, popchnęli kanu i po paru minutach byli już na wodzie po drugiej stronie. Poszliśmy ich krokami i rzeczywiście, okazało się, że tama jest tak solidna, ze pewnie i słoń przeszedłby po niej bez problemu, zresztą z pewnością bobry codziennie naprawiają jakiekolwiek uszkodzenia. Po paru minutach już byliśmy po drugiej stronie tamy i ponieważ akurat pojawiła się znowu grupa tejże młodzieży, postanowiliśmy jak najmocniej wiosłować, aby znaleźć najlepsze miejsce. Po kilkunastu minutach przepłynęliśmy przesmyk i znaleźliśmy się na Tom Thomson Lake. Jezioro to zostało w 1958 r. uhonorowane tą nazwą na pamiątkę wspomnianego już malarza Toma Thomsona; do tamtego czasu nosiło nazwę Black Bear Lake (jezioro Czarnego Niedźwiedzia).

Według naszej mapy dookoła jeziora znajdowało się sporo miejsc biwakowych, jak też dwa z nich były ulokowane na wyspie - i te szczególnie nas zainteresowały, między innymi z powodu obecności pieska, który wtedy mógłby bez problemu latać sobie po wyspie. Najpierw nam się ukazała mała, skalista wysepka, na której rosło kilkanaście imponujących kanadyjskich sosen - niepowtarzalny widok! To właśnie takie wysepki były częstą inspiracją dla Toma Thomsona i malarzy z Grupy Siedmiu. W oddali ukazała się większa wyspa. Po paru minutach podpłynęliśmy do niej i okazało się, że jedno miejsce było już zajęte; biwakująca para powiedziała, że to drugie jest nadal wolne, tak więc okrążyliśmy wyspę i podpłynęliśmy do niego... ale nie podobało się nam: nie było za dużo miejsca do rozbicia namiotów, a poza tym widok z niego ograniczał się do zachodniego brzegu jeziora... Niedaleko było jeszcze jedno miejsce, które przynajmniej na mapie wyglądało interesująco - na samym południu jeziora, położone na cyplu pomiędzy dwoma zatoczkami. Intensywnie wiosłując, dotarliśmy tam po paru minutach i okazało się ono naprawdę idealne: bardzo przestrzenne i świetnie nadające się na rozbicie naszych 4 namiotów, roztaczał się z niego piękny widok i na całe jezioro, i na wyspę, i na zatoczki, a po za tym w promieniu pewnie kilometra lub dwóch nie było żadnego innego miejsca, tak więc zapewniało nam całkowitą prywatność! (według GPS, było ono położone 425 metrów n.p.m. - N45 37.400 W78 44.103). Po dobiciu do brzegu rozładowaliśmy nasze kanu i wciągnęliśmy je na pole biwakowe, a następnie zabraliśmy się do rozbijania namiotów. W razie czego przywieźliśmy ze sobą trochę suchego drzewa na ognisko, ale okazało się to zbędne, dookoła bez problemu można było znaleźć suche gałęzie. Chociaż przepisy mówią, że maksymalnie na każdym miejscu może przebywać 9 osób i być rozbite 3 namioty, to nie spodziewaliśmy się w tym czasie żadnej kontroli i rozbiliśmy jeszcze jeden, zresztą bardzo mały; w razie jakichkolwiek problemów mieliśmy mówić, że jest to... buda dla psa. Od naszego biwaku ciągnęła się ścieżka i jakieś 50 metrów dalej znajdowała się bardzo prymitywna latryna, niczym nie ogrodzona - przynajmniej zapewniała dużo świeżego powietrza i ciekawy widok; za każdym razem, jak się szło ją użyć, trzeba było upewnić się, że nikt inny się w tamte okolice nie wybiera. Dookoła biwaku znalazłem kilkanaście wyśmienitych grzybów, przypominające koźlaki i prawdziwki. Godzinę później cała nasza piątka siedziała dookoła ogniska, delektując się czerwonym i białym winem, piekąc nad ogniskiem marynowane steki i dzieląc się różnymi ciekawymi potrawami (z uwagi na mieszaną etnicznie grupę, było i jedzenie chińskie, i przysmaki o typowo indyjskim smaku, jak również polska kiełbasa, kabanosy i zawsze atrakcyjne ptasie mleczko), a do tego parę osób skusiło się spróbować moje grzyby z patelni. Kanadyjczycy generalnie grzybów nie zbierają, uważając je wszystkie za trujące, tak więc bardzo często zbieranie grzybów w Kanadzie odbywa się przy ruchliwych drogach czy szlakach turystycznych i nieraz wracałem do domu z kilkoma kilogramami grzybów, które znalazłem dosłownie przypadkowo, bo nie planowałem żadnego grzybobrania.

Ponieważ w parku są czarne niedźwiedzie, powinniśmy wieszać nasze jedzenie na linach rozpiętych wysoko pomiędzy drzewami, ale jakoś nie chciało nam się tego robić; ufaliśmy, że żaden niedźwiadek nas nie odwiedzi, jak też liczyliśmy na to, że obecność psa powinna go odstraszyć. Powiesiliśmy więc torbę z jedzeniem jedynie tak, aby się nie dobrały do niej wszędobylskie szopy-pracze. Szacuje się, że w parku jest dwa tysiące czarnych niedźwiedzi (około 1 niedźwiedź przypada na trzy kilometry kwadratowe), ale generalnie nie sprawiają one turystom żadnego kłopotu i trzeba mieć duże szczęście, aby w ogóle je zobaczyć. Niemniej jednak od czasu do czasu tragedie się zdarzają: w 1978 r. w parku Algonquin trzech chłopców zostało zaatakowanych i zabitych przez niedźwiedzia, w 1991 roku dwie osoby biwakujące na wyspie na jeziorze Opeongo też zostały zabite przez niedźwiedzia, jak również było parę przypadków ataków czarnych niedźwiedzi na dzieci. Najlepszym miejscem na obserwowanie niedźwiedzi w Ontario są wysypiska śmieci, gdzie niekiedy można ich zobaczyć ponad 20 - generalnie raczej trzymają się one z daleka od ludzi. Osobiście trzy razy odwiedziły mnie niedźwiadki na polu biwakowym w Kanadzie i za każdym razem nie wiem, kto był bardziej wystraszony; na szczęście za każdym razem szybko uciekły.

Gdy niebawem zrobiło się ciemno, w oddali pokazały się nikłe światełka dalekich ognisk na przeciwnych brzegach jeziora i dochodziły do nas jakieś odgłosy, na szczęście ta grupa młodzieży rozlokowała się w odległej części jeziora. Piesek natomiast niezmiernie zainteresował się myszkami, które wieczorem wychodzą na łowy i potrafił godzinami się wpatrywać w ciemnościach w miejsce, gdzie one się pokazywały. Z nadejściem zmroku zrobiło się chłodniej, ale nadal pogoda była wyśmienita i ognisko dawało wiele ciepła. Ogólnie byliśmy zmęczeni - większość z nas spała krótko, a jedna z uczestniczek wróciła dopiero dzisiaj nad ranem z Hong Kongu, zresztą następnego dnia po skończeniu naszej wyprawy też już leciała do Hong Kongu - ale ponieważ dobywa taką podróż kilka razy w tygodniu już od 11 lat, jest to dla niej rutyna. O 10 wieczorem zgasiliśmy ognisko, zakopaliśmy się w naszych podwójnych śpiworach i wkrótce wszyscy zasnęliśmy kamiennym snem.


Dzień Drugi: Niedziela, 30 Wrzesień 2007 r.

Już o siódmej rano byliśmy na nogach, głównie po to, aby móc porobić ciekawe zdjęcia. Chris rozpalił ognisko i przyjemnie było od razu się nim ogrzać i wypić kubeczek gorącej kawy. Na wodzie unosiły się pary wodne, ale ponieważ nie było zbyt zimno, nie stanowiły specjalnie dobrego fotograficznego tematu. Na wodzie zauważyliśmy grupę kaczek oraz kanadyjskiego nura (Canadian Loon). Śniadanie składało się z paru plasterków kanadyjskiego boczku smażonego na patelni, jajecznicy oraz pokrajanych w plasterki pomidorów i ogórka. Nick poczęstował mnie indyjską kawą z mlekiem o bardzo ciekawym smaku; piesek, chociaż otrzymał swoje psie jedzenie, to jednak cierpliwie kręcił się koło nas, licząc na otrzymanie „ludzkiego” jedzenia, które zdecydowanie bardziej mu odpowiadało. Po śniadaniu rozłożyliśmy mapy i zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie się wybierzemy. Chociaż z jednej strony cały czas staraliśmy się unikać portaży, to z drugiej strony obudziła się w nas żyłka, aby jednak ich spróbować, tym bardziej, że nie będziemy mieć ze sobą żadnych ciężkich bagaży - i po pół godzinie wybraliśmy trasę w kształcie pętli, którą, według naszych obliczeń, powinniśmy bez problemu pokonać w ciągu 6 godzin.

Spakowawszy więc najpotrzebniejsze rzeczy - jedzenie, picie, dodatkowe ubranie oraz sprzęt fotograficzny - wyruszyliśmy w stronę wschodnią Tom Thomson Lake i krótkim strumykiem dotarliśmy do Barlett Lake (nazwanego na pamiątkę głównego nadzorcy parku, który funkcję tą sprawował przez rekordowy okres 24 lat na przełomie XIX i XX wieku). Jezioro wyglądało bardzo przyjemnie, na brzegach dostrzegliśmy kilka miejsc biwakowych. Dobiliśmy do jego północnej części, gdzie czekał nas pierwszy portaż, 470 m. Spotkaliśmy parę, która też przenosiła kanu, ale w przeciwną stronę. Udało się nam przenieść wszystko za jednym razem; po drodze znalazłem kilka pięknych grzybów i potem zawsze wypatrywałem grzyby na każdym portażu. Po drugiej stronie portażu ukazało się - właśnie, aż trudno określić co: jeziorko? bajoro? bagna? Ta połać wodna była zarośnięta szuwarami i jedynie została wycięta droga wodna dla kanu. Była ona strasznie mulista i płytka; chociaż cała trasa wynosiła nie więcej niż 150 m., dużo się musieliśmy namęczyć, więcej odpychając od dna wiosłami, niż wiosłując, aby ją pokonać. Wywrócić się w czymś takim to pewnie gorzej, niż na środku jeziora! Gdy dopływaliśmy do „stałego lądu”, musieliśmy jednak wysiąść z kanu i chodząc w podmokłym błocie, pchaliśmy je po ziemi. Po szczęśliwym przebrnięciu tego uciążliwego odcinka czekał nas drugi krótki portaż, 130 metrów, który szybko pokonaliśmy i znaleźliśmy się na malowniczym Willow Lake (jezioro Wierzbowe). Bardzo podobał nam się jeden z górzystych kamienistych cypli, na którym zatrzymaliśmy się na lunch, a przy okazji zrobiliśmy sporo ciekawych zdjęć. Jezioro było kompletnie puste, nie było na nim żadnych miejsc biwakowych i pewnie byłoby wymarzonym plenerem dla malarzy; niewykluczone, że Tom Thompson lub inni malarze z Grupy Siedmiu tutaj kiedyś przyjeżdżali malować.

Po lunchu wyruszyliśmy w dalszą drogę i wkrótce czekał nas trzeci, 240 metrowy portaż prowadzący do Aster Pond; niedawno pożywieni, szybko go pokonaliśmy. Aster Pond, pomimo swojej nazwy, nie przypominał stawu, ale po prostu małe jeziorko; jeżeli chodzi o nazewnictwo, to rzecz bardzo chyba subiektywna! Północny brzeg Aster Pond również oznaczał dla nas najdłuższy portaż, 670 m. Trochę się namęczyliśmy, ale wkrótce byliśmy na Sunbeam Lake (jezioro Promyka Słońca), gdzie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie przy oznakowaniu, na którym była zaznaczona długość tego portażu. Jezioro Sunbeam posiadało kilka niezwykle malowniczych skalistych wysepek, na jednej było miejsce biwakowe, jak też kilka innych miejsc na północnych brzegach. Spokojnie opłynęliśmy dwie takie wysepki, uformowane z potężnych skał, delektując się ich widokiem i panującą dookoła ciszą. Na południowo-wschodniej stronie jeziora czekał nas krótki portaż, jedynie 120 metrów i wpłynęliśmy na Vanishing Pond (Znikający Staw/Bajoro). Jakoś kompletnie nie zastanawialiśmy się nad tą nazwą; jak się okazało, często ów staw rzeczywiście znika lub poziom wody jest bardzo niski, nawet na mapie jest na ten temat ostrzeżenie, które nie zauważyliśmy. Pierwsze paręset metrów nie sprawiało nam żadnych trudności, ale powoli zaczął się on zwężać, aż wreszcie ukazała się solidna tama bobrów. Trochę trzeba było się namęczyć, aby przenieść przez nią kanu. Za tamą ukazał się już odmienny krajobraz - płynęliśmy bardzo krętym, wąskim potokiem, często mieliśmy problemy ze skrętami z powodu długości naszego kanu, jak też co jakiś czas kanu osiadało na mieliznach. Kilkakrotnie zagradzały nam drogę tamy bobrów, nawet przestaliśmy je liczyć - stało się to prawie rutyną, że wysiadaliśmy z kanu i sprawnie je przesuwaliśmy lub przenosiliśmy przez tamy. W pewnym momencie potok się rozwidlił i o mało co popłynęliśmy w złym kierunku, do jeziora Baden-Powell, ale szybko zorientowaliśmy się w pomyłce. Podróż odbywała się dość wolno i zaczęliśmy się obawiać, czy zdążymy dopłynąć do naszego miejsca biwakowego przed zmrokiem. Wreszcie wpłynęliśmy na coś w rodzaju moczarów - płynęliśmy drogą wyciętą w szuwarach, gdzieniegdzie pojawiały się charakterystyczne domki bobrów (żeremie), aż dopłynęliśmy do początku następnego i to już ostatniego portażu. Trochę ciężko było dobić do brzegu z powodu wielu kamieni i musieliśmy próbować parę razy - nasze kanu były lekkie, ale tym samym nie tak mocne jak te cięższe, toteż musieliśmy uważać, aby ich nie uszkodzić. Ostatni portaż wynosił 405 metrów; czasem ścieżka była wąska i trzeba było być ostrożnym, aby się nie wywrócić. Po piątej po południu osiągnęliśmy koniec portażu, na Bluejay Lake (Bluejay to popularny tutaj ptak o charakterystycznych niebieskich piórach). Mieliśmy trudności ze spuszczeniem kanu na wodę - było płytko, sporo podwodnych skał oraz zaczął wiać wiatr, który utrudniał wiosłowanie. Po kilkunastu minutach obydwa kanu znalazły się na wodzie i zaczęliśmy mocno wiosłować, aby jak najszybciej dopłynąć do naszego miejsca. Bluejay Lake zwężyło się i wypłynęliśmy na znane nam już z poprzedniego dnia Little Doe Lake, na którego brzegach tu i ówdzie pokazywały się palące się ogniska i czuć było niepowtarzalny zapach obozowej kuchni - ale ogólnie sporadycznie widzieliśmy ludzi pływających na kanu. Po drodze przepłynęliśmy stosunkowo blisko pięknej niebieskawej czapli (Blue Heron), która stała w bezruchu, polując na ryby. Często brodząc w szuwarach, pomiędzy wystającymi z wody pniami i gałęziami drzew, stają się one prawie niedostrzegalne z dalszej odległości, świetnie wtapiając się w otaczający krajobraz. Po godzinie dotarliśmy do tej tamy bobrów, którą napotkaliśmy pierwszego dnia i bez żadnego już problemu daliśmy sobie z nią radę; po następnych 30 minutach znaleźliśmy się na naszym miejscu biwakowym. Jeszcze było na tyle jasno, że podczas gdy pozostali rozpalali ognisko i przygotowywali posiłek, poszedłem do lasu i przyniosłem sporo drzewa. Wkrótce wszyscy siedzieliśmy dookoła ogniska, znowu popijając czerwone i białe wino, dzieląc się wydarzeniami dzisiejszego dnia i masując mięśnie obolałe od wiosłowania i noszenia kanu! Ta noc była cieplejsza od ostatniej, a poza tym byliśmy ogólnie wyspani, tak więc siedzieliśmy do prawie drugiej nad ranem, rozmawiając i pokazując zrobione zdjęcia i filmy wideo.


Trzeci Dzień: Poniedziałek, 1 Październik 2007 r.

Ostatniego dnia pogoda była taka sama, jak w poprzednie dni, jedynie było bardziej wietrznie. O ósmej rano byliśmy już na nogach; spokojnie zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy serię zdjęć i zaczęliśmy się pakować. Ponieważ w parku nie ma koszy na śmieci, nie wolno ze sobą zabierać metalowych puszek i szklanych pojemników (specjalnie kupiliśmy wino w papierowych opakowaniach), a wszystkie inne śmieci należy albo spalić, albo z powrotem ze sobą zabrać, tak więc przybył nam jeszcze jeden worek, zawierający głównie plastikowe butelki i odpadki, których nie udało się nam spalić. Przed jedenastą wyruszyliśmy w drogę powrotną, tą samą trasą, co poprzednio. Wiejący wiatr dawał się we znaki, szczególnie na większych jeziorach i trzeba było mocno wiosłować, aby utrzymać właściwy kurs. Po drodze minęliśmy kilka kanu i kajaków, m. in. dwa z samotnymi wioślarzami; po ilości bagaży można było wywnioskować, że udają się na kemping przynajmniej na kilka dni. Niektórzy ludzie bardzo lubią wybierać się na takie wyprawy w pojedynkę, właśnie na jesieni, gdy mogą zaznać samotności, jak też kompletnie przez ten czas wypocząć od innych ludzi; b. premier Kanady, Pierre Elliot Trudeau był zapalonym wodniakiem i często samotnie pływał na swoim kanu.

Minąwszy były most kolejowy, dopłynęliśmy do tamy (Joe Lake Dam), gdzie zjedliśmy lunch. Był to nasz ostatni portaż, tym razem musieliśmy znowu kilka razy pokonywać tą trasę, przenosząc stopniowo wszystkie rzeczy. Do południowej strony portażu akurat przybyła duża grupa młodzieży z 11 klasy, która wybierała się z nauczycielami do parku na kilka dni. Od razu było widać, że nie jest to ich pierwsza taka wycieczka - sprawnie przenosili plecaki, namioty i pojemniki z jedzeniem, a z zarzuconymi na plecy kanu praktycznie biegli! W tym całym zamęcie okazało się, że niechcący zabrali nam jedno wiosło, ale po jakimś czasie u nich się odnalazło. Była to dla nas dobra lekcja na przyszłość - trzeba uważać, aby nie pomylić bagaży w czasie portażu, bo miejsce jest często ograniczone i przy takiej dużej grupie praktycznie wszystko kładzie się w to samo miejsce i łatwo chwycić cudze rzeczy.

Byliśmy więc znowu na Canoe Lake, ale przed zakończeniem naszej wycieczki pragnęliśmy jeszcze odwiedzić jedno miejsce - Kopiec Toma Thomsona. Na wiadomość o śmierci Thomsona wielu jego przyjaciół - przyszłych członków Grupy Siedmiu - przybyło do parku. Bez Toma Thompsona park ten momentalnie stracił dla nich swój urok i nawet nie mieli chęci w nim tworzyć swoich obrazów. Aby go uczcić, postanowili wybudować pamiątkowy kopiec na szczycie Hayhurst's Point (Cypla Hayhurst), z którego rozciąga się widok na Canoe Lake; to z tego miejsca Tom Thomson często malował swoje obrazy. W 1930 roku parę metrów od pamiątkowego kopca został postawiony indiański totem przez dzieci spędzające wakacje na pobliskich obozach.

Z powodu wzmagającego się wiatru mieliśmy trochę problemów z dobiciem do cypla Hayhurst, ale udało się bez problemu. Po dwóch minutach wspinaczki znaleźliśmy się przy tym kopcu i totemie. Kopiec i w niego wmurowana tablica skierowane są ku miejscu, w którym znaleziono ciało Toma Thomsona. Spędziliśmy tam prawie pół godziny, robiąc m. in. pamiątkowe zdjęcie grupowe (co ciekawe, 6 dni później znowu odwiedziłem ten kopiec, tym razem już z inną grupą ludzi!). Raz jeszcze nawiązaliśmy do tajemniczej śmierci Toma Thomsona i legend, jakie od tej pory powstały na ten temat: o tajemniczym kanu-widmie, które jakoby niektórzy widzą, jak szybko płynie po jeziorze i ginie we mgle... o bardzo szybko posuwającym się po wodzie kanu, które po przybiciu na plażę zniknęło, nie pozostawiając żadnych śladów... o komecie, która przeleciała nad jeziorem w rocznicę śmierci Toma Thomsona...

Z przyjemnością zostalibyśmy jeszcze dłużej na tym miejscu, ale musieliśmy na czas oddać nasze kanu. Po niecałej pół godziny dopłynęliśmy do Portage Store, wypakowaliśmy kanu, zanieśliśmy go do wypożyczalni i po parunastu minutach byliśmy już w drodze powrotnej. W Huntsville wpadliśmy do mieszczącej się na głównej ulicy restauracji o ciekawej nazwie „Louis II” na bardzo smaczny obiad. Po wyjściu z niej na parkingu ujrzeliśmy rozwieszone na ścianach budynków ogromne obrazy-reprodukcje malowideł Toma Thomsona i innych członków Grupy Siedmiu-co za zbieg okoliczności! Jeszcze jeden dowód, że twórczość Thomsona i jego kolegów jest nadal w Kanadzie bardzo znana i doceniana. Obiecując sobie, że w przyszłym roku również musimy odbyć podobna wyprawę, pożegnaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Autostrada nie była zatłoczona i już o godzinie dziesiątej dotarliśmy do Toronto.

Podsumowując, była to niezmiernie pomyślna wycieczka. W trzy dni udało nam się bardzo dużo zobaczyć, jak też doświadczyć razem 2625 metrów portażu. Nie jest to dużo, a poza tym w większości przypadków nie musieliśmy się powtórnie wracać po nasz ekwipunek; często zapaleni wodniacy pokonują takie i dłuższe trasy dziennie, i to oczywiście obładowani całym ekwipunkiem - niemniej byliśmy zadowoleni, że spróbowaliśmy portaży i przez to dotarliśmy do bardzo ciekawych terenów. Mieliśmy wymarzoną pogodę, cudowne pole kempingowa i zobaczyliśmy miejsca, które się wiążą z historią i kulturą Kanady. Najważniejszą jednak rzeczą, która zdecydowała o sukcesie naszej wycieczki było znakomite, zgrane towarzystwo, które zawsze jest decydującym czynnikiem każdej tego rodzaju wędrówki.

Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Co warto zwiedzić?

Nowe Vistitor’s Center, gdzie można zapoznać się z historią parku, mieszkającymi w nim zwierzętami, szlakami turystycznymi, kupić książki i zdjęcia na temat parku oraz podziwiać przyrodę parku z tarasu widokowego.

Porady i ważne informacje

Visitor’s Center, jak też biura parku znajdujące się przy wschodniej i zachodniej bramie wjazdowej, oferują wiele map, książek i broszur na temat parku. Warto kupić mapy parku z zaznaczonymi szlakami kanu, pieszymi oraz zawierające wiele użytecznych informacji.

Rezerwacje są wskazane, szczególnie w miesiącach letnich, na bardziej popularne trasy.

Kanu i wszelkiego rodzaju sprzęt można wypożyczyć lub kupić w Portage Store, jak też znajduje się kilka innych wypożyczalni kanu w parku i koło parku.

Autor: Jack / 2007.10
Komentarze:
Brak komentarzy.