Na Kanu w Parku Massasauga, Ontario, 15-22 Lipiec 2011 r.
Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na nasz już piąty wyjazd do parku Massasauga, gdzie parę miesięcy przedtem zarezerwowaliśmy miejsca biwakowe. Piętnastego lipca 2011 r. wyjechaliśmy rano z Toronto, zatrzymaliśmy się po drodze w miejscowości MacTier, gdzie kupiliśmy wino i pół godziny później dotarliśmy do Pete’s Access Point, gdzie znajduje się małe biuro parku, wypożyczalnia kanu, parking i miejsce na spuszczanie łodzi na wodę. Po odebraniu naszych „pozwoleń” i dokonaniu opłat (około $11 od osoby za każdą noc), podjechaliśmy samochodem do rampy i powoli zaczęliśmy ładować wszystko do kanu - a było tego trochę! Akurat w tym czasie przypłynął jeden facet z dwojgiem dziećmi, który właśnie zakończył swoją parudniową wycieczkę. Pokazał nam zdjęcia dwóch węży grzechotników (the Eastern Massasauga Rattlesnake), które w nocy zobaczył na swoim miejscu biwakowym. Są to jedyne jadowite węże w Ontario, jednakże bardzo rzadkie, mi się udało zobaczyć je tylko dwa razy w życiu.
Po załadowaniu wszystkich rzeczy, nasze kanu przypominało statek transportowy i (jak zwykle) przyciągnęło uwagę stojących na brzegu ludzi; jeden z nich nawet wykrzyknął, że to jest niebezpieczne - on kiedyś tak samo załadował swoje kanu i miał pecha, bo się wywróciło! Musze przyznać, że zawsze nasze kanu jest wyładowane do granic i wchodząc do niego mam wrażenie, że od razu pójdzie na dno, ale chcemy biwakować w komforcie i być przygotowani na każdą ewentualność. Poza tym... kanu jest duże (17 stóp), dość szerokie i bardzo mało wywrotne. Zawsze bardzo uważamy na pogodę i nie ryzykujemy pływania po wzburzonych wodach; chociaż nigdy nie można wykluczyć wywrotki, to jednak czujemy się w nim bardzo bezpiecznie.
W roku 2010 nasza grupa spędziła długi weekend w parku Massasauga na dwóch miejscach biwakowych, nr. 508 i 509 i bardzo się nam one podobały. W tym roku zarezerwowaliśmy miejsce nr. 508 na pierwsze cztery noce dla nas i dla naszych znajomych. Miejsce to znajdowało się ok. 20 minut wiosłowania od parkingu, na zatoce Blackstone Harbour, tuż obok kanału, łączącego tą zatokę z pozostałymi jeziorami i zatoką Georgian Bay. Jednak w przeciwieństwie do biwaku nr. 507, leżącego po drugiej stronie wejścia do kanału, nasze miejsce było osłonięte od kanału przez skały i nie widzieliśmy przepływających nim często łodzi. Po 20 minutach wiosłowania dotarliśmy do naszego miejsca i od razu otworzyliśmy jeszcze zimne, pyszne piwo. Catherine rozpakowała kanu, a ja rozbiłem namiot-parę dni temu kupiliśmy zielony namiot „El Capitan 3” firmy Eureka, taki sam, jaki miałem poprzednio (kupiony w 2006 r., zaczął mieć problemy z suwakami). Po niecałej godzinie udaliśmy się na drugą stronę skały, usiedliśmy na niej i obserwowaliśmy zachód słońca i przepływające tym kanałem łodzie. Gdy się ściemniło, ropaliliśmy ognisko; praktycznie wszystkie miejsca biwakowe na Blacktone Harbour były zajęte, na każdym widać było palące się ogniska i słyszeliśmy głośne rozmowy i śmiech innych turystów. Około północy usłyszałem plusk w wodzie, lecz pomimo silnego światła latarki nic nie mogłem dostrzec. Wsiedliśmy do kanu i zaczęliśmy pływać blisko brzegu, tam, skąd dochodziły te pluski - rozlegały się one dookoła kanu, nawet widzieliśmy pierścienie na wodzie, ale ciągle nie mogliśmy dojrzeć ich pochodzenia. Byłem przekonany, że „sprawcami” są ryby Garpike (Niszczuki), długie, podobne do szczupaków ryby - gdy jest gorąco, często pływają pod powierzchnią i co jakiś czas wystawiają swoje długie szczęki nad lustro wody.
Piątek, 15 lipca 2011 był bardzo gorący i wilgotny, toteż wskoczyliśmy do wody. Pomiędzy naszym miejscem a miejscem nr. 509 była malownicza zatoczka, w środku której znajdowała się mała, skalista wysepka. Po dopłynięciu do tej wysepki (zatoka była bardzo płytka i błotnista i pewnie moglibyśmy nawet dojść po jej dnie do wysepki) położyliśmy się na gorących skałach i opalaliśmy się. Po pewnym czasie zobaczyliśmy małą wodną taxówkę (służącą do przewozu ludzi, bagaży, a nawet i małych samochodów, wygląda trochę jak taki miniaturowy prom) wypływającą z kanału - zatrzymała się ona na vis-a-vis naszego miejsca, a następnie wysiadło z niej kilka osób. Catherine krzyknęła do nich, „Co robicie na naszym miejscu biwakowym?”, na co oni odkrzyknęli, „jesteśmy waszymi przyjaciółmi”. Byli to Mike i jego znajomi Barry i Janet-oczywiście, spodziewaliśmy się ich przyjazdu, ale NIE takim małym promem, a raczej kanu! Wkrótce popłynęliśmy z powrotem do naszego miejsca i z nimi przywitaliśmy się - oraz z dwoma zabawnymi pieskami, jakie ze sobą mieli, Finn i Jack (imię tego ostatniego pieska powodowało pewne nieporozumienia, nigdy nie wiedziałem, czy wołano mnie, czy też pieska). Janet rozbiła swój namiot, natomiast Barry i Mike spali w hamakach. Po jakimś czasie popłynęli do Moon River Marina (przystani) i kupili zimne piwo; w międzyczasie przybyli Sue i Ian i rozbili namiot. Gdy wieczorem wszyscy usiedliśmy przy ognisku i zaczęliśmy pitrasić jedzenie, położyłem na grillu kilka polskich kiełbasek, którymi się podzieliłem; rozmawiając, jedząc, pijąc czerwone wino i piwo, dopiero po północy poszliśmy spać.
W sobotę, 16 lipca 2011 roku z rana popłynęliśmy do wyspy Moon Island, gdzie zaczynał się kilkukilometrowy szlak pieszy. Postanowiłem darować sobie tą wycieczkę i zostałem na doku, z którego próbowałem łowić ryby, ale było tak parnie, gorąco i słonecznie, że wkrótce poszedłem do lasu siąść w cieniu i poczytać przywiezione ze sobą fascynujące magazyny „The Economist”. Po dwóch godzinach wróciła cała grupa - wszyscy byli zmęczeni i pokąsani przez końskie muchy, ale ogólnie zadowoleni. Poprzednio planowaliśmy jeszcze popłynąć do wodospadów na rzece Moon River (ok. 2 godziny w jedną stronę), ale z powodu tak gorącej pogody nikt nie miał na to ochoty i jedynie udaliśmy się do przystani Moon River Marina, gdzie kupiliśmy zimne piwo, zjedliśmy na zewnątrz lody i wyruszyliśmy w droge powrotną. Zaraz za przystanią udało mi się złapać rybę „Bass” (okoń), którą już na biwaku oczyściłem i usmażyłem. Nota bene, w ubiegłych latach to miejsce biwakowe-i praktycznie wszystkie pozostałe miejsca na zatoce Blackstone Harbour - miało problemy z niedźwiedziami, które często pojawiały sie na polach biwakowych, kradły jedzenie, wchodziły do namiotów i je niszczyły (na miejscu nr. 509 we wrześniu 2009 r., podczas naszej nieobecności buszował niedźwiadek). Chociaż w biurze parku powiedziano nam, że na razie nie mieli sygnałów o aktywności niedźwiedzi, to jednak przezornie wieszaliśmy na drzewach nasze jedzenie.
Następnego dnia, w niedzielę, 17 lipca 2011 r. Catherine i ja obudziliśmy się bardzo wcześnie i postanowiliśmy popływać na kanu. Dotarliśmy do północnego końca Blackstone Harbour, przepływając wokoło wielu pól biwakowych - niektóre z nich były puste. Wróciliśmy z powrotem o godzinie 10 rano, podwieźliśmy Janet w kanu do Pete’s Place - Mike i Barry popłynęli do przystani kanu, gdzie zostawili samochód. Również Sue i Ian musieli wracać tego dnia do Toronto. Pożegnawszy się z nimi, zostawiliśmy kanu w krzakach, przywiązane łańcuchem do drzewa, i pojechaliśmy do MacTier, wstąpiliśmy do supermarketu, kupiliśmy żywność na drugą część naszej wycieczki i wróciliśmy z powrotem do Pete’s Place. Chociaż mieliśmy zostać na miejcu nr. 508 do poniedziałku i potem płynąć na nowe miejsce nr. 202, byliśmy właściwie gotowi już dzisiaj tam popłynąć, tym bardziej, że prognoza pogody wspominała o mających padać następnego dnia deszczach. W biurze parku okazało się, że miejsce nr. 202 było już wolne, tak więc szybko zmieniliśmy rezerwacje. Po przybyciu na biwak trochę odpoczęliśmy, a następnie spakowaliśmy się i o godzinie 17:00 (dość późno) udaliśmy się w kierunku naszego nowego miejsca, które było oddalone o około 12 km. Płynęliśmy tą samą trasą, co w zeszłym roku; chociaż nie była ona specjalnie długa, z powodu strasznego upału i wilgotności ta kilkugodzinna podróż okazała sie niezmiernie wyczerpująca. Byłem strasznie spocony i wypiłem prawie 2 litry wody. Minęliśmy miejsce biwakowe nr. 211, na którym biwakowaliśmy w ubiegłym roku (2010 r.), potem wyspę Cow Island i dopłynęliśmy do przesmyku, prowadząym do zatoki Three Fingers Bay, gdzie znajdował się biwak nr. 202.
To miejsce wybraliśmy i zarezerwowaliśmy wiele miesięcy temu - przynajmniej na mapie wyglądało wspaniale-cała zatoka składała się z trzech ślepych zatoczek (stąd nazwa - „Zatoka Trzech Palców”) i posiadała tylko jedno miejsce biwakowe - toteż oczekiwaliśmy, że będziemy mogli się rozkoszować spokojem i podziwiać przyrodę. Zatoczka ta była zaznaczona na mapie jako „miejsce do cumowania”, ale w/g mapy było w parku tak dużo miejsc do cumowania, że nie zwracaliśmy na nie większej uwagi. Gdy wpłynęliśmy do zatoki, od razu dostrzegłem z daleka na drzewie pomarańczowy znak, oznaczający nasze miejsce biwakowe - jak też dużą łódź motorową, zacumowaną... dosłownie kilka metrów koło naszego biwaku! Gdy wiosłując zbliżaliśmy się do biwaku, ujrzałem następną potężną łódź... i następną... i następną.... W sumie w zatoce przebywało około 10 sporych łodzi motorowch (niektóre b. duże i luksusowe, które pewnie bez problemu pływają po oceanie), chociaż tylko jedna z nich była blisko naszego miejsca. Gdy zbliżyliśmy się do niej, zobaczyliśmy, że była przywiązana do drzewa znajdującego się już na naszym kempingu, a do tego jeszcze cały czas pracował dość głośno generator. Nasze miejsce było na wzgórzu i mogliśmy albo dostać się na nie krótszą, ale stromą drogą, z miejsca, w którym zacumowana była ta łódź, lub dłuższym, ale za to mniej stromym podejściem. Catherine powiedziała właścicielowi łodzi, że jest to nasze miejsce biwakowe i poprosiła go, aby wyłączył generator, na co odpowiedział, że ma jakieś problemy z motorem i że później wyłączy generator. Ponieważ się ściemniało, chciałem jak najszybciej przenieść nasze rzeczy, tak więc zacumowaliśmy kanu przy skalistym brzegu i zaczęliśmy je nosić (tą dłuższą drogą) na nasze miejsce. Gdy rozbijałem namiot, Catherine przyniosła pozostałe rzeczy. Udało się nam bardzo szybko to wszystko zrobić i wrkótce siedzieliśmy na naszym miejscu, na szczycie wzgórza, rozkoszując się roztaczającym się przed nami widokiem - tzn. patrząc na zacumowane łodzie i słuchając pracującego generatora (który, dzięki Bogu, został wkrótce wyłączony). Byłem tak spragniony, ze w kilka sekund wypiłem nasze ostatnie, doskonałe zimne piwo, a potem półtora litra wody-i nadal chciało mi sie pić! Po jakimś czasie rozpaliliśmy ognisko i zjedliśmy kolację. Zmęczeni, poszliśmy spać dość wcześnie. W nocy rozszalała się burza - gdy półprzytomny przebudziłem się na krótko w środku nocy, non-stop słyszałem grzmoty i widziałem jedną błyskawicę po drugiej, ale byłem tak śpiący, że kompletnie mnie to nie obchodziło i momentalnie zapadłem w mocny sen. Catherine przespała całą burzę i gdyby nie liczne kałuże, jakie pojawiły się rano, to pewnie nie wiedziałaby, że w ogóle miała miejsce!
Poniedziałek, 18 lipca 2011 r. był gorący, ale już nie padało-po deszczu utworzyło się w skalnych nieckach wiele kałuż - w jednej z nich był nasz namiot, jednakże jego dno nie przeciekało. Wysuszyliśmy i namiot, i tarpy, na których spoczywał i przenieśliśmy go w inne miejsce. Łódź, która cumowała przy naszym miejscu przesunęła się i była jeszcze bardziej widoczna, ale w końcu odpłynęła. Pozostałe łodzie były zacumowane dość daleko od nas i praktycznie nam nie przeszkadzały, a nawet ich światła w nocy ciekawie wyglądały.
Gdy biwakowaliśmy w Parku Massasauga na wyspie Wreck Island w 2009 roku, wybraliśmy się jednego dnia na wyspę Frying Pan Island, do słynnej restauracji Henry?s Restaurant, a przy okazji też „odkryliśmy” tam mały sklepik LCBO, który sprzedawał zimne piwo. Ponieważ tym razem biwakowaliśmy stosunkowo blisko wyspy Frying Pan Island, a było bardzo gorąco, następnego dnia, 19 lipca 2011 roku, po zapoznaniu sie z prognozą pogody, popłynęliśmy do tego sklepu. Ogólnie płynęliśmy po akwenach dość dobrze osłoniętych, ale w przypadku silniejszych wiatrów byłoby zapewne dość ciężko wiosłować, szczególnie ostanią część trasy, wiodącą przez otware wody zatoki Georgian Bay. Minęliśmy kilka wysepek i domków letniskowych oraz ciekawych formacji skalnych. Cały czas ciągnąłem za soba wędkę, mając nadzieję, że coś się złapie - i rzeczywiście, w pobliżu wyspy Breen Island złapałem trzykilogramowego szczupaka. Po dotarciu do sklepowego doku-w cumowaniu pomagał nam w tym pracownik sklepu, którego zadaniem jest właśnie pomoc przypływającym łodziami klientów-poszliśmy do sklepu LCBO i kupiliśmy między innymi piwo i lód. Godzinę później wyruszyliśmy w droge powrotną do naszego biwaku - i gdy mijaliśmy wyspę Breen Island, złapałem następnego szczupaka, praktycznie w tym samym miejscu, gdzie złapałem pierwszego! Już na naszym miejscu oczyściłem obie ryby, wyfiletowałem je i na kolację raczyliśmy się świeżą rybą i zimnym piwem! W tym samym czasie jakieś zwierzę ukradkiem zabrało nam torbę zawierającą m. in. pozostałe części ryby-niewykluczone, że był to mały niedźwiadek.
Dwudziestego lipca 2011 r. wstaliśmy rano i wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu. Popłynęliśmy do małej zatoczki znajdującej się za naszym biwakiem, była niezmiernie malownicza, o stromych, skalistych brzegach, a na jej końcu była zbudowana tama bobrów, tworząca oddzielne jeziorko o wyższym poziomie wody. Następnie popłynęliśmy do przeciwnej zatoki, mijając kilka zacumowanych łodzi motorowych-i wreszcie skierowaliśmy się do trzeciej zatoki (do „trzeciego palca” tej zatoki), ale jedynie dopłynęliśmy do wąskiego wejścia zatoki. Catherine otworzyła skrzyneczkę, w której powinny znajdować się materiały informacyjne parku... i została wystraszona przez małą myszkę, która urządziła sobie w niej mieszkanko, a następnie powróciliśmy do naszego miejsca. Natomiast znowu popłynęliśmy tam wieczorem-na szczęście, nie było zacumowanych żadnych łodzi (najprawdopodobniej wąski kanał do tej zatoki był za płytki, a do tego jeszcze był częściowo zablokowany przez powalone drzewo) - szkoda, że park nie umieścił miejsca kempingowego właśnie w tej zatoczce. Przez jakiś czas rozkoszowaliśmy się panująca ciszą... która nagle została przerwana przez hałas dochodzący z końca zatoczki... i z daleka zauważyliśmy łosicę z małym łosiem, odbywającą wieczorny spacer na błotnistym brzegu, pośród rosnących w wodzie roślin. Powoli podpłynęliśmy bliżej, aż wreszcie spojrzawszy się na nas, odwróciła się i zniknęła w lesie wraz z małym łosiątkiem.
Po powrocie na biwak usiedliśmy na szczycie skały i rozglądaliśmy się po zatoce. Patrząc na te zacumowane łodzie motorowe, byłem szczęśliwy, że nigdy nie miałem ochoty czegoś takiego kupić i że nie jestem jej posiadaczem. Nie chciałbym ciągle musieć tankować benzynę (a palą one dużo!) i wdychać jej wyziewów, martwić się o problemy z silnikiem i reperacje, ciągle uważać na mielizny i podwodne skały (którymi zatoka Georgian Bay jest usiana - jak też usiane jest jej dno wrakami setek statków, które rozbiły się na jej zdradliwych wodach), wpatrywać się w instrumenty nawigacyjne i dokładnie studiować mapy, słuchać dźwięków silnika, generatora i pocić się, cumując na środku jeziora w ponad trzydziesto - stopniowych upałach. Jakże prawdziwe jest powiedzenie, że najlepsze rzeczy w życiu są bezpłatne-a przynajmniej bardzo tanie!
W dniu 21 lipca 2011 roku chcieliśmy raz jeszcze popłynąc na wyspę Frying Pan Island, by kupić lód i piwo (ciągle panowały upały), ale z powodu dość silnego wiatru czekaliśmy do godziny 15:00. Nadal było wietrznie, ale fale okazały się znośne i kanu dość szybko poruszało się na wodzie, często osiągając nawet 5 km/h. Gdy dopłynęliśmy do wyspy Emerald Island, zaczęliśmy wiosłować na stosunkowo otwartych wodach i nagle wiatr i fale znacznie spowolniły prędkość naszego kanu - a co najgorsze, jeszcze bardziej otwarte wody znajdowały się przed nami! Przez kilkanaście minut odpoczywaliśmy w małej zatoczce i raz jeszcze podjęliśmy próbę popłynięcia naprzód - lecz okazało się to praktycznie niemożliwe, kanu ledwie poruszało się do przodu; ostatecznie opłynęliśmy wyspę Emerald Island i zawróciliśmy (żegnaj, zimne piwo!).
Niedaleko znadowała się zatoka Jenner Bay i wpłynęliśmy do niej wąskim kanałem, który też stanowił świetną zaporę dla większych łodzi. Na jej brzegach znajdowały się trzy miejsca biwakowe; wszystkie w lesie i było na nich dość ciemno z powodu ocieniających ich drzew. Dopłynęliśmy do miejsca nr. 601. Gdy weszliśmy z brzegu do lasu, czuliśmy się jak w innym świecie - było w nim coś strasznego i przerażającego - coś, co widuje się w horrorach i nawet zasugerowałem, że byłoby to świetne miejsce do nakręcenia takiego filmu. Na szczęście nic paranormalnego się nam nie przydarzyło i szczęśliwie opuściliśmy zatokę Jenner Bay. Raz jeszcze spróbowaliśmy popłynąc w stronę wyspy Frying Pan Island, jako że zdawało się, iż wiatr nieco zelżał, ale na próżno - po kilku minutach skierowaliśmy się ku naszemu biwakowi, ale przedtem jeszcze popływaliśmy trochę po zatoce Three Fingers Bay, która była osłonięta od wiatru.
Ostatni dzień naszej wyprawy, 22 lipiec 2011 roku! To właśnie dzisiaj minęło dokładnie 5 lat, odkąd wziąłem udział w pierwszym spotkaniu grupy internetowej „MeetUp” (www.meetup.com) ... i od tego czasu „zaliczyłem” ponad 100 takich spotkań jako uczestnik i zorganizowałem około 20! Również dokładnie 30 lat temu spędzałem moje ostatnie letnie wakacje w Polsce, w okolicach Spychowa na Mazurach; tego dnia z kolegą I. P. pojechaliśmy rowerami do Rucianego-Nidy, zresztą wtedy Polska przeżywała ogromny kryzys, wszystkiego brakowało, pieniądze stawały się bezwartościowe i gdy przejeżdżaliśmy koło sklepu w wiosce Zgon, sklepowa właśnie go zamykała, bo dosłownie NIC już w nim nie było do sprzedawania, nawet przysłowionego octu! Cztery miesiące później opuściłem Polskę, a ponad dwa tygodnie po moim wyjeździe, 13 grudnia 1981 r. został wprowadzony stan wojenny przez rząd komunistyczny... Tak, czas leci i wszystko się zmienia.
Spakowaliśmy się i aby zaoszczędzić chodzenia do zatoczki, gdzie zazwyczaj trzymaliśmy kanu, znieśliśmy niektóre z naszych rzeczy po skalistym brzegu i ułożyliśmy je w kanu. W drodze powrotnej na brzegu rozbiliśmy nasz mały „namiot awaryjny” i ucięliśmy sobie dłuższą drzemkę (byliśmy na nogach już od godziny 6:00 rano, całkiem wcześnie jak dla nas!) i o godzinie 17:00 dopłynęliśmy do parkingu (razem 16 km). Gdy pakowaliśmy samochód, włączyłem radio i właśnie podawano wiadomości o atakach terrorystycznych w Norwegi, w wyniku których poniosło śmierć 67 osób.
Pojechaliśmy do parku Oasler Lake Provincial Park, gdzie szybko wykąpaliśmy się, a następnie udaliśmy się do pobliskiego miasta Parry Sound i wstąpiliśmy do supermarketu Sobey?s, gdzie zamierzaliśmy kupić coś do zjedzenia, pojechać nad jezioro i tam zjeść kolację, oglądając zachód słońca. Sklep posiadał też sporo gorących i gotowych do spożycia produktów, których ceny właśnie zostały obniżone o połowę (sklep się niebawem zamykał). Tak więc kupiliśmy całe opakowanie smażonych kurczaków o ciekawej nazwie „Southern Style Fried Chicken” („Smażone Kurczaki w Południowym Stylu”), parę opakowań „Chicken Fingers”, frytki i paszteciki-zresztą Catherina kupiła ich więcej, bo chciała niektóre z nich zabrać ze sobą do domu. Tak zaopatrzeni, pojechaliśmy na przystań, gdzie cumował statek turystyczny, pływający po obszarze Trzydziestu Tysięcy Wysp, usiedliśmy na przystani i zaczęliśmy jeść kupione przysmaki. Czekała na nas niestety paskudna niespodzianka! Owe „kury w południowym stylu” okazały się kompletnie bez smaku, suche, twarde i praktycznie nie nadające się do jedzenia; połowa frytek była od razu do wyrzucenia-były tak samo suche i twarde-a pozostała połowa częściowo jadalna pod warunkiem, że lubi się bezsmakowe, twarde i zbyt mocno przesmażone ziemniaki; pasztecik też był okropny i nie można go było zjeść. Dzięki Bogu Catherine kupiła gotowe do spożycia sałaty i dressing (które właściwie zamierzała zabrać do domu do Toronto), przynajmniej mogliśmy zjeść coś normalnego i nadającego się do konsumpcji.
O ile sobie przypominam, w sklepie Sobey’s poprzednio byłem raz lub dwa razy w życiu i miałem wrażenie, że jest to raczej dobry sklep, oferujący duży wybór produktów dość wysokiej jakości, po odpowiednio wyższych cenach. Jakkolwiek w tym dniu moja opinia o tym sklepie zmieniła się diametralnie - wprost nie mogą pojąć jak jest to możliwe, aby PRZYGOTOWYWAĆ tak wstętne jedzenie, a do tego SPRZEDAWAĆ JE - gdyby nawet było bezpłatne, to nie wziąłbym go! Następnego dnia napisaliśmy list do Sobey?s, prosząc o zwrot pieniędzy i posłaliśmy rachunek wraz z etykietami-odpowiedź i bony towarowe na $15.00 dopiero otrzymaliśmy w drugiej połowie września, co oczywiście stanowiło minimalne zadośćuczynienie. W każdym razie po tej strasznej kolacji prawdopodobnie powinniśmy iść do... McDonalds’a, ale chociaż byliśmy trochę głodni, mieliśmy dość jakiegokolwiek jedzenia, a w szczególności kur i frytek!
Ogólnie była to przyjemna wyprawa, jednakże byliśmy bardzo rozczarowani lokacją naszego miejsca biwakowego i zacumowanymi łodziami. Catherina skontaktowała się ze strażnikiem parku i z powodu zaistniałej sytuacji, poprosiła o zwrot opłat za biwakowanie za pierwszą noc na miejcu nr. 202, na co park się zgdził, ale do tej pory (13 październik 2011 r.) nie otrzymała go. Zamierzamy zresztą skontaktować się z parkiem i Ministerstwem odpowiedzialnym za parki, aby przedyskutować tą zainstniałą sytuację i podzielić się z nimi naszymi innymi spostrzeżeniami, bo sądzimy, że park nie traktuje jednakowo nas, biwakowiczów, oraz duże łodzie motorowe.
Brak komentarzy. |