Są na świecie miejsca tak specjalne i niecodzienne, że niezależnie od częstości ich odwiedzania zawsze chce się do nich wracać. Dla mnie takimi miejscami są park French River (French River Provincial Park) oraz obszary wokoło wyspy Philip Edward Island na zatoce Georgian Bay w Ontario. W sierpniu 2012 r. spędziłem dwa tygodnie, pływając na kanu w obu tych okolicach - i z przyjemnością odwiedziłbym je ponownie!
Nie pamiętam, ile razy odwiedziłem park French River od mojej pierwszej wizyty w 1995 r., ale prawdopodobnie nie mniej niż dziesięć. Jest to bardzo rozległy park i pewnie wiele tygodni, a może i miesięcy, zajęłoby swobodne zwiedzenie całego tego obszaru, rozciągającego się od jeziora Nipissing (Lake Nipissing) do zatoki Georgian Bay, i powiosłowanie na kanu po znajdujących się w jego granicach rzekach, ogromnej liczbie ich odnóg, dopływów i ujść oraz przepłynięcie wokoło niezliczonych i gęsto rozsianych skalnych wysepek i skał. Dlatego też pomimo moich wielokrotnych wizyt nadal jest sporo miejsc, gdzie nie udało mi się dotrzeć. Rzeka Key River, stanowiąca naturalną południową granicę parku, była do tej pory jednym z nich. Rzeka zaczyna się około 3 kilometrów na wschód od szosy nr 69 i stanowi świetną drogę wodną, pozwalającą dostać się szybko i prosto do zatoki Georgian Bay. Ponieważ nigdy przedtem nie odwiedziłem części parku znajdującej się nad zatoką Georgian Bay koło ujścia rzeki Key River, miała być to dla mnie i dla Catherine wycieczka w nieznane nam tereny.
W poniedziałek 13 sierpnia 2012 r. wyjechaliśmy wczesnym rankiem z Toronto, spodziewając się przybyć do przystani (Key River Marina) przed południem. Jechało się bezproblemowo i dotarliśmy na czas. Zapłaciwszy z góry za parking na następne 6 dni, przenieśliśmy nasz dobytek z samochodu do kanu (jak zwykle jego ilość, wypełniająca po brzegi kanu, przyciągnęła uwagę znajdujących się wokoło ludzi) i wypłynęliśmy po dwunastej w południe.
Co jakiś czas widzieliśmy przepływające łodzie motorowe - na brzegach rzeki, u jej ujścia, jak też na brzegach i wysepkach zatoki Georgian Bay jest dużo domków letniskowych (cottages) i rzeką zwykle płynie sporo różnych łodzi motorowych - spodziewaliśmy się, że ruch na rzece będzie o wiele większy, ale ogólnie na całej długości naszej trasy widzieliśmy może ponad 10 łodzi.
Mniej więcej po 20 minutach pozostawiliśmy za sobą most drogowy i ruchliwą drogę. Po południowej stronie rzeki rozciągał się rezerwat indiański (Henvey Inlet First Nation). Znajdował się tam tylko jeden domek, zapewne należący do jednego z mieszkańców rezerwatu. Natomiast na północnym brzegu rzeki zaczynał się park French River Provincial Park, niemniej jednak stało tam kilka domków na prywatnych działkach. Jako że koryto rzeki Key River znajduje się w linii uskoku tektonicznego, nie ma ona praktycznie żadnych zakrętów i prowadzi prosto do zatoki Georgian Bay. Oba jej brzegi są niezmiernie malownicze i skaliste, z tym że brzeg północny jest wyraźnie wyższy i bardziej skalisty, co prawdopodobnie jest wynikiem różnorodnych procesów geologicznych. Często żałuję, że tak mało orientuję się w zagadnieniach geologii, ponieważ te obszary (będące częścią tarczy kanadyjskiej, zajmującej ponad połowę powierzchni Kanady) posiadają wiele niezwykłych formacji geologicznych - oprócz prekambryjskich skał mających ponad 570 milionów lat wszędzie widoczne są efekty działalności okresów lodowcowych.
Zlodowacenia przyczyniły się do utworzenia dorzeczy, kotlin, niecek i koryt wielu tak bardzo obecnie malowniczych rzek i jezior. W wyniku tych przeobrażeń glacjalnych powstał bardzo charakterystyczny krajobraz, w którym dominują wygładzone skały, częściowo pokryte cienką warstwą ziemi, a częściowo obnażone. Chociaż ogólnie tereny te nie nadają się dla rolnictwa (w przeszłości powstało na nich wiele farm, ale zdecydowana większość z nich, po ogromnych wysiłkach i syzyfowej pracy farmerów, została porzucona), to jednak zaczęły przyciągać rzesze turystów, myśliwych, wędkarzy i artystów. To właśnie tutaj w latach dwudziestych XX wieku kilku kanadyjskich malarzy, zainspirowanych niepowtarzalnym pięknem krajobrazów i dzikiej, surowej przyrody, utworzyło słynną Grupę Siedmiu. Ich oryginalny styl przestał naśladować przyjęte ówcześnie normy i stworzył bardziej niezależną, narodową szkołę twórców kanadyjskich. Obecnie ich obrazy są wystawiane w reprezentacyjnych galeriach i osiągają rekordowe ceny na aukcjach.
Nad rzeką Key River znajduje się jedno oficjalne miejsce biwakowe, ale jego położenia mogliśmy się domyśleć jedynie dzięki mojemu GPS, bo nigdzie nie było oznaczone (normalnie do drzew przybija się małe, czerwone znaki - w parku wolno biwakować tylko w ustalonych miejscach). W połowie trasy zatrzymaliśmy się na lunch i po następnych dwóch godzinach wiosłowania zaczęły się pojawiać budynki i cottages po obydwu brzegach rzeki (w tym miejscu nie należały już ani do parku, ani do rezerwatu indiańskiego). Najprawdopodobniej mogliśmy rozbić się na południowym brzegu rzeki, będącym ziemią królewską (crown land), ale zamierzaliśmy biwakować nad zatoką Georgian Bay. Przed godziną czwartą po południu dotarliśmy do ujścia rzeki Key River, gdzie zabudowania tworzyły małą osadę. Jakby nie było, przybyliśmy do dawnego miasteczka Key Harbour (Port nad rzeką Key)!
W 2009 i 2010 r. odbyliśmy wycieczki kanu po rzece Pickerel River (znajdującej się w parku French River Provincial Park) i dotarliśmy do mostu, gdzie stało kilka domków. To właśnie była Pickerel River, swego czasu mała, ale prężna osada, posiadająca sklepy i stację kolejową, a obecnie kolejne wymarłe miasteczko, dostępne jedynie drogą wodną, w lecie zamieszkiwane przez turystów, w zimie praktycznie opustoszałe. Przejeżdżające pociągi już dawno przestały się w nim zatrzymywać! Około 2,5 km na południe od tej osady znajduje się malutka kolonia Key Junction (junction w tym wypadku oznacza „węzeł kolejowy”), od wielu lat niezamieszkała. To właśnie tam została wybudowana w 1908 r. bocznica kolejowa i przeprowadzono nową linię kolejową prowadzącą z Key Junction do Key Harbour! Niebawem w Key Harbour wybudowano port (od którego właśnie wzięło nazwę miasteczko) z ponad 300-metrowym potężnym dokiem, który był w stanie obsłużyć kilka linii kolejowych.
Przez prawie dziesięć lat ruda z nowo odkrytych złóż koło miasta Sudbury była transportowana koleją poprzez Key Junction do portu w Key Harbour, a następnie załadowywana na jeziorowe frachtowce i przewożona drogą wodną do USA. Niestety, nowe, większe frachtowce miały problemy z nawigacją w porcie Key River i rudę zaczęto transportować do innego portu, Depot Harbor (znajdującego się też nad zatoką Georgian Bay, blisko miasta Perry Sound, notabene, miasteczko Depot Harbor w 1979 r. zasiliło szeregi wymarłych miast). Niemniej jednak port nad Key River pozostawał w użyciu przez następne 20 lat, służąc głównie do transportu węgla, który przywożono na statkach z USA; węgiel ładowano do wagonów i transportowano drogą kolejową - był on przeważnie używany do napędzania silników parowych. Około 1938 r. transporty węgla bardzo zmalały, jako że coraz więcej silników stosowało olej napędowy. Przez kolejne dwie dekady port nad Key River wykorzystywano głównie do transportu ryb i przewozu pasażerów, ale jego upadek był nieunikniony i ostatecznie nastąpił na początku lat sześćdziesiątych XX wieku, gdy linia kolejowa prowadząca z Key Junction do Key Harbour została zamknięta; tory wkrótce usunięto i byłą trasę kolejową stopniowo wchłonęły otaczające lasy.
Dopłynąwszy do ośrodka Key River Lodge, gdzie można przenocować, kupić artykuły wędkarskie i żywność, wypożyczyć łodzie oraz nabyć pozwolenia na biwakowanie w parku, zacumowaliśmy kanu, po czym udałem się do głównego budynku. Właściciel powiedział, że dawna linia kolejowa (która przebiegała kilka metrów za budynkiem ośrodka) obecnie jest zarośnięta i ledwie widoczna (chociaż jej przebieg można jeszcze zobaczyć na mapach satelitarnych Google), a on sam czasem korzystał z niej w czasie polowania na niedźwiedzie. W pobliżu były ruiny elektrowni, a z wody nadal wystawały potężne, choć już gnijące drewniane podpory, na których swego czasu opierał się kolosalny, długi i masywny dok służący pociągom i statkom. Aż nie chce się wierzyć, że sto lat temu wrzało tu życie, a ten zdewastowany obecnie dok stanowił centrum aktywności transportowej!
Szkoda, że nie mieliśmy czasu na zwiedzenie tego ciekawego miejsca. Wypłynąwszy z ujścia rzeki, znaleźliśmy się na otwartych wodach nigdy nieprzewidywalnej zatoki Georgian Bay. Płynąc do tej pory po rzece Key River, czuliśmy wiejący wiatr, ale nie stanowił on dla nas żadnego problemu. Obecnie ten sam wiatr, chociaż generalnie umiarkowany, zaczął dawać się nam we znaki - raptownie musieliśmy zmagać się z falami, które były wystarczająco wysokie, aby rozbujać kanu. Początkowo miałem zamiar płynąć w kierunku zachodnim lub północno-zachodnim, minąć północny brzeg wyspy Dead Island i zacząć się rozglądać za jakimś dobrym miejscem biwakowym w jednej z wielu zatoczek (albo nawet zatrzymać się na miejscu biwakowym na wyspie Finger Island, gdzie nasza grupa biwakowała we wrześniu 2008 r.). Jednakże ta trasa wymagałaby przepłynięcia po praktycznie otwartych wodach, co wystawiałoby nasze kanu na wiatr i wysokie fale, bez możliwości schronienia się przy brzegu czy też na wyspie. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że im dalej posuwamy się na zachód, tym burzliwsze stają się fale. Niedaleko nas płynęła motorówka z grupą wędkarzy, którzy spoglądali na nas z ciekawością; prawdopodobnie zakładali się, jak długo uda się nam przetrwać bez wywrotki! Nie pozostawało nic innego, jak porzucić tę trasę.
Wykonaliśmy gwałtowny zakręt na północ i popłynęliśmy w stronę wyspy Dokis Island, zatoki Sand Bay i rzeki Pickerel River. Po prawej stronie zostawiliśmy wyspę Germain Island, wpłynęliśmy na zatokę Whistler Bay, minęliśmy północny cypel wyspy Puddick Island i osiągnęliśmy początek zatoki Sand Bay, po czym skierowaliśmy się nią na północ. Niektóre z wysp w tej okolicy - szczególnie dość duża Dokis Island - były albo częściowo prywatne (tu i tam widać było domki letniskowe), albo należały do Korony i można było na nich bezpłatnie biwakować. Zatoka Sand Bay okazała się malownicza, posiadała kilka długich, skalistych wysp oraz skaliste wybrzeża. Po jakichś 30 minutach zaczęliśmy szukać miejsca biwakowego nr 912, jedynego w tej okolicy. Po pewnym czasie dostrzegliśmy miejsce, które świetnie nadawało się na obozowisko. Rzeczywiście, GPS pokazywał, że właśnie tutaj znajduje się oficjalny biwak, mimo to nie widać było żadnego urzędowego znaku. Wpłynąwszy w malowniczą zatoczkę, wyszliśmy na brzeg.
Chociaż nie znaleźliśmy żadnego znaku, byliśmy pewni, że to właśnie teren obozowiska. Tu i tam widać było kilka zrobionych z kamieni miejsc na ognisko - niestety, dookoła leżało sporo porozbijanego szkła [głównie z butelek po piwie - następnego dnia znalazłem w wodzie (!) odtłuczone dno butelki po piwie, z wystającym na sztorc ostrym kawałkiem szkła] i mnóstwo niedopałków. Kilka prymitywnie skleconych mebli okazało się niezmiernie użytecznych i wygodnych - Catherine bardzo polubiła stolik wykonany ze starego grilla. W pobliżu była też latryna z prawdziwym siedzeniem od sedesu - jednak znajdowała się absolutnie za blisko centrum naszego biwaku i dlatego nie nadawała się do użytku. Samo miejsce biwakowe było położone na długim, skalistym półwyspie; z jednej strony mieliśmy widok na zatokę Sand Bay, mniejszą zatoczkę i ciekawe połacie odkrytych skał, a z drugiej strony rozciągała się mała skalista zatoczka, częściowo wyschnięta - poziom wody tego lata był bardzo niski, ponieważ przez wiele tygodni nie padał deszcz. Catherine wielce podobało się nasze miejsce, a szczególnie mała, skalista zatoczka po drugiej stronie biwaku, gdzie często wypoczywała na komfortowym rozkładanym plastikowym krześle, które ktoś zostawił. Wszędzie widzieliśmy krzewy jagodowe, ale zostały one dokumentnie spalone przez słońce, liście miały pomarszczone i brązowe i nie miały jagód. Na przeciwległym brzegu Sand Bay stał samotny, zielony domek letniskowy, niezamieszkały podczas naszego pobytu. Wkrótce rozbiłem namiot, Catherine wyładowała nasz ekwipunek z kanu i rozłożyła koło ogniska rzeczy kuchenne. Byliśmy zmęczeni - jakby nie było, tego dnia przejechaliśmy ponad 300 km i wiosłowaliśmy 21 kilometrów. Byłem spragniony, więc wypiłem dwie puszki zimnego piwa; jego smak był niepowtarzalny! Później wybrałem się na ryby i wędkowałem w małej zatoczce koło naszego biwaku. Dwie beczki, w których trzymaliśmy piwo, wino i jedzenie, powiesiliśmy na drzewie, zabezpieczając je bardziej przed szopami praczami niż niedźwiedziami. Dookoła było dość drewna i gdy tylko się ściemniło, rozpaliliśmy ognisko, rzuciliśmy na grilla parę steków i, zmęczeni, stosunkowo wcześnie poszliśmy spać.
Georgian Bay jest ogromną zatoką na jeziorze Huron, o powierzchni ponad 15 000 km kwadratowych (5800 mil kwadratowych) - dla porównania powierzchnia jeziora Ontario wynosi 18 960 km kwadratowych - i często jest nazywana Szóstym Wielkim Jeziorem.
Pierwszymi Europejczykami nad Georgian Bay byli Etienne Brule, który prawdopodobnie przybył tam w 1610 r. i spędził kilka lat pośród Indian, oraz słynny podróżnik Samuel de Champlain, który w 1615 r. dotarł znad jeziora Nipissing Lake rzeką French River. Champlain jako pierwszy sporządził mapę tych terenów, nazywając zatokę „La Mer Douce” (spokojne morze).
Brule nie prowadził żadnych pamiętników, Champlain zaś pozostawił po sobie sprawozdania z wypraw. Po opuszczeniu jeziora Nipissing Champlain skierował się na południe, ku zatoce Georgian Bay. W taki sposób opisał tę część podróży:
Po dwudniowym wypoczynku z wodzem plemienia Nipissings wsiedliśmy do naszych kanu i wpłynęliśmy na rzekę wypływającą z tego jeziora [rzeka French River]. Przepłynęliśmy jakieś trzydzieści pięć lig [jedna liga wynosiła od około 3,25 km do 4,68 km] i pokonaliśmy kilka małych wodospadów, bądź lądem, bądź wodą, aż wreszcie osiągnęliśmy jezioro Attigouautan [zatoka Georgian Bay/jezioro Huron]. Wszystkie te tereny są jeszcze mniej atrakcyjne niż poprzednie, jako że widziałem wzdłuż brzegów tej rzeki tylko dziesięć akrów gruntów rolnych, reszta była skalista i bardzo pagórkowata. Jest prawdą, że w pobliżu jeziora Attigouautan znaleźliśmy trochę kukurydzy, ale bardzo niewielkie ilości. W tym miejscu towarzyszący nam dzikusi [tubylcy, tzn. Indianie] zaczęli zbierać kabaczki [squash], które były dla nas względnie do przyjęcia, bo nasze zapasy zaczynały się wyczerpywać z powodu złego nimi zarządzania przez dzikusów, którzy początkowo jedli je z takim apetytem, iż wreszcie mało co z nich zostało, pomimo że spożywaliśmy jeden posiłek dziennie. Jednakże, o czym nadmieniłem poprzednio, nie narzekaliśmy na brak jagód i poziomek; inaczej znaleźlibyśmy się w poważnych tarapatach.
Champlain w tych okolicach również spotkał wielu Indian:
Napotkaliśmy trzystu mężczyzn z plemienia nazwanego przez nas „Cheveux Releves” [ta znamienna nazwa została nadana z powodu ich stylu przyozdabiania włosów], jako że ich włosy były bardzo długie i skrupulatnie uczesane i bez porównania lepiej ozdobione niż włosy naszych „courtiers” pomimo ich różnych wyszukanych ozdób. Ów styl nadaje im wygląd przystojności. Nie noszą też bryczesów, a ich ciała są zaróżowione, o różnorodnych kształtach w różnych miejscach. Malują twarze na różne kolory, ich nosy są przekłute i uszy ozdobione koralami. Wychodząc z domu, zabierają ze sobą maczugę. Odwiedziłem ich i, zapoznawszy się z nimi bliżej, zawarłem przyjaźń. Podarowałem ich wodzowi topór; był nim tak zachwycony i zadowolony, jakbym mu dał jakiś drogi prezent. Nawiązawszy z nim rozmowę, zapytałem go o rozmiary jego krainy, na co narysował mi szkic węglem na korze drzewa. Wyjaśnił mi, iż przybył w to miejsce w celu suszenia owoców zwanych „blues” [jagody], które służą jako pożywienie w zimie i gdy nic innego nie można znaleźć.
Gdy dwa dni później Champlain kontynuował swoją wyprawę w kierunku południowym wzdłuż brzegów zatoki Georgian Bay, wspomniał również o licznych wysepkach i imponującej ilości ryb:
Następnego dnia rozstaliśmy się i podążaliśmy naszą trasą, wzdłuż brzegów jeziora Attigouautan [zatoka Georgian Bay/jezioro Huron], które posiada ogromną liczbę wysp. Zrobiliśmy około czterdziestu pięciu lig, cały czas posuwając się wzdłuż brzegu jeziora. Jezioro jest ogromne, ze wschodu na zachód ma długość prawie czterystu lig i szerokość pięćdziesięciu lig [w rzeczywistości zatoka Georgian Bay ma długość 220 km (140 mil) i szerokość 100 km (62 mile), natomiast długość jeziora Huron wynosi 332 km (206 mil), a jego szerokość 295 km (183 mil)] i z powodu jego ogromnych rozległości nazwałem je „Mer Douce” [spokojne morze]. Jezioro obfituje w różne rodzaje bardzo dobrych ryb - takich, jakie są u nas, i takich, jakich nie ma - ale głównie w pstrągi, które są niesamowicie ogromne, widziałem okazy długie na cztery i pół stopy [jedna stopa wynosi 30,48 cm], a najmniejsze miały dwie i pół stopy. Występują również szczupaki takich samych rozmiarów i pewien gatunek jesiotra - ogromna ryba o wybornym smaku. Kraina granicząca z jeziorem jest częściowo pagórkowata, jak na jego północnej stronie, i częściowo płaska, zamieszkała przez dzikusów i słabo zalesiona, m.in. przez dęby. Przepłynąwszy przez zatokę, stanowiącą jedną z granic jeziora [była to zatoka Matchedash Bay w powiecie Simcoe w Centralnym Ontario; jest to ostatnie śródlądowe przedłużenie zatoki Severn Sound, położonej w południowej części zatoki Georgian Bay], popłynęliśmy jakieś siedem lig i pierwszego sierpnia [1615 r.] dotarliśmy do krainy Attigouautan do wioski zwanej Otoeacha.
Jedenaście lat później (w lipcu 1626 r.) jezuita ks. Jean de Brebeuf wyruszył z Quebecu i, przepłynąwszy 800 mil, dotarł na tereny plemienia Huronów. Obrał on tę samą drogę co Champlain i dotarł przez jezioro Nipissing i rzekę French River do zatoki Georgian Bay, na której brzegach założył misję dla Huronów. W 1649 r. zginął tam śmiercią męczeńską, zamordowany w okrutny sposób przez Irokezów. W 1930 r. został kanonizowany wraz z siedmioma innymi misjonarzami, obecnie znanymi jako „męczennicy kanadyjscy”.
Edwin John Dove Pratt (1882-1964), jeden z czołowych poetów kanadyjskich pierwszej połowy XX wieku, napisał epopeję pt. Brebeuf and his Brethren („Brebeuf i jego Bracia”), opisującą podróż misyjną Jeana de Brebeuf i jego siedmiu towarzyszy jezuitów (męczenników kanadyjskich) na tereny plemienia Huronów, założenie przez nich misji Sainte-Marie-among-the-Hurons i ich śmierć męczeńską z rąk Irokezów.
Poniżej przytaczam kilkanaście wersetów tego eposu, dotyczących pierwszej podróży Jeana de Brebeuf na tamtejsze tereny:
Tak więc flotylla wyruszyła - tą samą trasą
Którą Champlain i Le Caron jedenaście lat
Wcześniej płynęli...
[...]
Ku niebieskim wodom jeziora Nipissing,
A potem na południe sto wijących się mil
Przez rzekę French River do brzegów Huronów.
Wspomnienia tej wyprawy miał Brebeuf
Doświadczyć wiele jeszcze razy:
Skały, katarakty i portaże,
Poranione stopy przez ostre kamienie, błoto
I fetor, głazy, kłody i plątanina narośli,
Oczekiwanie na chłodne noce po letnich upałach,
A gdy składał się do snu na swym skalnym łożu - komary
Tak zawzięcie kąsające, że wątpił, czy kiedykolwiek nastanie dzień.
Trzydzieści dni płynęli do zatoki Georgian Bay...
Następnego dnia pogoda była niewyraźna, trochę wiało i do późnego wieczora wypoczywaliśmy na naszym miejscu, czytając książki i gazety. Po południu pojawiły się trzy motorówki, z których na pobliską skałę wysiadło parę osób. Po kilku godzinach odpłynęły. Pod wieczór wyruszyliśmy na przejażdżkę kanu. Według mapy północna część zatoki Sand Bay zwęża się i wpada do niej mała rzeczka, prowadząca do bagnistych rozlewisk znajdujących się koło bocznej linii kolejowej odchodzącej od Key Junction (a raczej pozostałe po niej koryto).
Chcieliśmy sprawdzić, czy można byłoby tam dopłynąć, ale na końcu zatoki była tama bobrów i nie mieliśmy chęci przenosić przez nią kanu. Wpadliśmy jeszcze do przytulnej zatoczki tuż na północ od naszego miejsca biwakowego, zrobiłem kilka zdjęć i powróciliśmy. Wieczorem znowu parę razy zarzuciłem wędkę, ale nic nie złowiłem. Kiedy szukałem odpowiedniego podparcia dla wędki, trafiłem na częściowo zanurzony w wodzie kamień. Podniosłem go i nagle moim oczom ukazało się coś o niezmiernie ciekawym kształcie i oryginalnych kolorach.
Był to bardzo mały, zwinięty grzechotnik (Eastern Massasauga Rattlesnake), jedyny jadowity wąż występujący w Ontario. Jest on rzadko spotykany i wcześniej udało mi się go zobaczyć dwukrotnie. Wąż cały czas pozostawał zwinięty i grzechotał swoją grzechotką, a raczej poruszał ogonem, nie wydając żadnego dźwięku. Najprawdopodobniej był to bardzo młody osobnik i jeszcze nie zrzucił z siebie skóry (nie liniał) - zwykle grzechotka składa się z kilku segmentów, które uderzając jeden o drugi, wydają specyficzny dźwięk. Segmenty grzechotki tworzą się po każdym zrzuceniu skóry, toteż dopóki wąż nie wytworzy przynajmniej dwóch segmentów grzechotki, nie jest w stanie wydać żadnego dźwięku. Po jakimś czasie wąż zaczął powoli pełzać po skale, gdzie zrobiłem mu parę zdjęć, a następnie ostrożnie włożyłem go do papierowego kubka po kawie i przeniosłem paręnaście metrów dalej od naszego biwaku. Gdy znajdował się w kubku, mogliśmy wreszcie usłyszeć grzechotanie, gdyż wibrujący czubek jego ogona dotykał papierowych ścianek i wywoływał drgania. Wydawać się może, iż młode jadowite węże nie są takie niebezpieczne jak dorosłe osobniki. Jest całkiem odwrotnie. Otóż gdy dorosłe jadowite węże kąsają, często nie wpuszczają swojej ofierze trującego jadu lub wpuszczają małą jego ilość, ponieważ potrafią kontrolować jego objętość. Natomiast małe węże nie posiadają jeszcze takiej umiejętności i w przypadku ukąszenia mogą nieumyślnie wstrzyknąć bardzo dużą ilość jadu.
Według prognozy pogody dla wodniaków 15 sierpnia 2012 r. miało być słonecznie i bezwietrznie, toteż postanowiliśmy się wybrać na bardziej otwarte wody zatoki Georgian Bay.
W tym momencie chciałbym cofnąć się w czasie o ponad 170 lat...
Jedną z osób, które przepłynęły przez te tereny na kanu, była Anna Brownell Jameson (1794-1860), brytyjska pisarka. Właśnie w 1836 r. przybyła do Kanady (zwanej wtedy Kanadą Górną) do męża, który otrzymał wysoką posadę w tutejszym sądzie. Przez cały następny rok podróżowała po Ontario, odwiedzając takie miejsca jak Niagara, Hamilton, Woodstock, London, Detroit, wyspa Mackinaw Island, odbyła też podróż, głównie na kanu, z miejscowości Sault Ste. Marie do Toronto, podczas której zatrzymała się m.in. na wyspie Manitoulin, przepłynęła przez kanał Killarney oraz płynęła wzdłuż brzegów zatoki Georgian Bay, na południe od wyspy Philip Edward Island i koło ujścia rzeki French River. Podczas swych rozległych podróży, jak sama pisze: została rzucona w miejsca i w sytuacje dotychczas nieopisane przez żadnego podróżnika, jak też mogła bezpośrednio obserwować życie Indian w taki sposób, w jaki do tej pory nie miała okazji tego doświadczyć żadna cywilizowana i wytworna europejska kobieta. Rezultatem tych podróży była wydana w Anglii książka pt. Winter Studies and Summer Rambles in Canada, która bardzo ciekawie opisuje odwiedzone przez nią miejsca, jak też napotkanych ludzi, miejscowe tradycje i ogólny styl życia w tamtym okresie; do dzisiaj jest ona wielokrotnie cytowana w publikacjach dotyczących tamtego okresu historii Kanady.
Płynąc po zatoce Georgian Bay nieopodal ujścia French River, pisała:
Przepłynęliśmy w odległości kilku mil od ujścia Riviere des Français [Rzeki Francuskiej, French River], najważniejszej ze wszystkich rzek wpadających do jeziora Huron. Rzeka ta stanowi północno-południową drogę wodną dla handlarzy z Montrealu; najpopularniejsza trasa prowadzi rzeką Ottawą, przez jezioro Nipissing i na południe rzeką Francuską do jeziora Huron, jak też przez Sault-Ste-Marie do Jeziora Górnego (Superior). I upewnijcie się, czy macie przed sobą mapę w czasie podróży.
Ostatnie zdanie: I upewnijcie się, czy macie przed sobą mapę w czasie podróży, jest być może bardziej aktualne dzisiaj niż w pierwszej połowie XIX wieku, bo większość z nas nie potrafi kierować się gwiazdami, Księżycem czy Słońcem, aby znaleźć właściwą drogę. Nawet doświadczeni wodniacy, zaopatrzeni w mapy i kompasy, często gubią się pośród niezliczonych zatoczek, wysp, wysepek i skał, które, w zależności od poziomu wody, mogą się ze sobą łączyć i zlewać w jedną całość, tworząc nowe, masywne wyspy, nienaniesione na żadne mapy, lub znikać pod powierzchnią wody, myląc nieostrożnych wodniaków i podstępnie zapraszając ich łodzie, aby się następnie roztrzaskały na podwodnych skałach. Dlatego też mój odbiornik GPS stał się jedną z najważniejszych rzeczy, jakie ze sobą zabieram na takie wyprawy (ba, mam nawet dwa zapasowe!), i nie mogę sobie wyobrazić odbywania tego rodzaju wycieczek bez takiego urządzenia (chociaż jeszcze nie tak dawno jakoś dawałem sobie radę, używając jedynie mapy i kompasu!).
Zostawiwszy za sobą ujście French River Anna Brownell Jameson opisywała swoją dalszą podróż i mijaną okolicę:
Minąwszy przylądek i rzekę, ponownie natknęliśmy się na grupę cudownych wysp elizejskich, wijących się pomiędzy skałami i listowiem kanałów, oraz na pola wodnych lilii. Przepływając przez piękny kanał, miałam okazję zobaczyć, w jaki sposób będący w podróży Indianin komunikuje się z przyjaciółmi. Otóż umieszczał gałąź w taki sposób, że wystawała ponad wodę i była z daleka widoczna: na jej końcu, w szczelinę był włożony kawałek kory brzozowej, na której widniały jakieś hieroglificzne znaki narysowane czerwoną ochrą, których nie mogliśmy zrozumieć - myślę, że jedna z figur przedstawiała rybę.
Być może pisząc o „wyspach elizejskich”, autorka miała na myśli Bustard Islands (Wyspy Dropie), chociaż w tej okolicy jest bez liku pięknych wysp i wszystkie zasługują na takie idylliczne określenie. Chociaż Indianie nie używają już opisanego przez autorkę systemu komunikacyjnego, to sądzę, że poza tym te tereny nie zmieniły się tak bardzo od jej wizyty w 1837 roku - i szczerze ufam, że pozostaną niezmienione co najmniej przez kolejne 170 lat.
Następnie popłynęliśmy na południe i zatrzymaliśmy się przy wschodnim ujściu (Eastern Outlet), gdzie na brzegach rozsianych było kilka domków. Catherine wyszła na ląd i weszła do jednego z nich - prawdopodobnie była to kiedyś chałupa rybacka, obecnie przerobiona na bardzo prosty domek letniskowy. Nieopodal znajdował się stary wiatrak.
Muszę dodać, że często takie domki mają niezamknięte drzwi na wypadek, gdyby jakiś zagubiony kajakarz czy kanuista potrzebował schronienia - nieraz nawet do drzwi była przyklejona notatka z prośbą, aby nie robić żadnych szkód. Kilka lat temu spotkałem w Temagami wędkarza, który opowiadał mi, jak niegdyś złapała go nagle burza i chociaż miał motorówkę, nie był w stanie popłynąć z powrotem, był więc zmuszony spędzić dwie noce w takim domku letniskowym. Następnie płynęliśmy na południe pomiędzy wyspą Dokis Island po naszej lewej stronie i sporą wyspą bez nazwy po prawej.
Jak poprzednio wspominałem, większa część wyspy Dokis Island stanowi „ziemię Korony” (należy do rządu federalnego Kanady) i widzieliśmy na niej sporo świetnych miejsc na biwak. Nagle Catherine wskazała ręką w kierunku wyspy Dokis Island - po jej brzegu spacerował czarny niedźwiedź, a w kilka sekund później spostrzegliśmy małe niedźwiedziątko drepczące za matką! Podpłynęliśmy bliżej brzegu, ale oba niedźwiedzie zniknęły i nawet nie byliśmy w stanie zrobić im zdjęcia.
Podążaliśmy nadal na południe, wzdłuż brzegu bezimiennej wyspy. Według mapy na moim GPS (i papierowej mapy parku) niedaleko miał znajdować się przesmyk przecinający wyspę - zaoszczędziłby on nam trochę wiosłowania.
Wpłynęliśmy do małej zatoczki, ale szybko stała się ona tak płytka, że musieliśmy wysiąść z kanu i przeciągać je przez płycizny. Podczas gdy Catherine udała się na zwiady, ja brodząc w wodzie, znalazłem stare, zardzewiałe ostrze siekiery. Może była używana ponad sto lat temu przez któregoś z wielu w tej okolicy drwali... a może niedawno została wyrzucona przez właściciela pobliskiego domku? Ponieważ niemożliwością było dalej płynąć, zawróciliśmy, minęliśmy zacumowaną żaglówkę, przepłynęliśmy pomiędzy dwiema wysepkami i wkrótce przybyliśmy do północnego koniuszka sławnej (lub niesławnej) Dead Island (Wyspy Zmarłych)...
Tradycyjnie indiańskie plemię Ojibwa (Odżibwejowie) chowało tu swoich zmarłych, zawijając ich w korę brzozową lub futra, czasem wraz z niektórymi rzeczami stanowiącymi ich dobytek i umieszczając ich na drzewach lub pod kopcami utworzonymi z dużych kamieni i głazów (jedną z przyczyn takiego rodzaju pochówku było to, że nie można było kopać grobów, bowiem cały obszar jest zbudowany z podłoża skalnego).
Na Cross Island (Wyspa Krzyża) w północnej części French River znajdują się groby misjonarzy; mimo że władze parku nie były skłonne ujawnić ich dokładnej lokacji, pokazano mi fotografie podobnych grobów. Składały się one z kamieni ułożonych na kształt człowieka. Takich miejsc jest dość dużo na brzegach French River, co wydaje się logiczne - z pewnością większość pochowanych w ten sposób stanowiły ofiary utonięć, które były niestety powszechne, bo, o dziwo, osoby podróżujące regularnie kanu nie potrafiły pływać - i mówiono mi, że do tej pory można te miejsca rozpoznać, jeżeli umie się ich odpowiednio szukać. W każdym razie ustronia, gdzie Indianie chowali swoich zmarłych, są dla nich święte - i Wyspa Zmarłych (Dead Island) stanowi jeden z takich zakątków.
W 1893 r. w Chicago odbyła się wystawa światowa, zbiegająca się z obchodami 400-lecia przybycia Krzysztofa Kolumba do Nowego Świata w 1492 r. Podczas 6 miesięcy jej trwania obejrzało ją ponad 27 milionów ludzi. Wielkość i rozmach, z jakim ją zorganizowano, o nieba przekroczył wszystkie poprzednie tego rodzaju wystawy. Była ona tak ważnym wydarzeniem w historii Chicago, że honoruje ją jedna z gwiazd na fladze miejskiej. Podczas ekspozycji zaprezentowano mnóstwo atrakcji handlowych (zwłaszcza związanych z energią elektryczną i oświetleniem), jednak po raz pierwszy częścią wystawy były osobne pawilony prezentujące bardziej przyziemne atrakcje rozrywkowe. Jedną z nich były zmumifikowane szczątki Indian północnoamerykańskich. Co ciekawe, mniej więcej w tym samym czasie takie właśnie szczątki zniknęły z wyspy Dead Island. Do dzisiaj Indianie starają się odzyskać przynajmniej niektóre z nich.
Mimo że intensywnie przyglądałem się wyspie Dead Island (ma ona ponad 1 km długości, jest dość skalista i porośnięta roślinnością), nie zauważyłem niczego osobliwego. O ile mi wiadomo, nie ma już na niej żadnych ludzkich szczątków... Jedynie od czasu do czasu samotny kajakarz lub kanuista, który nieopatrznie bezcześci to święte miejsce w poszukiwaniu kempingu, nagle zostaje owładnięty osobliwym uczuciem lęku i grozy i szybko pierzcha do swojej łódki. Zawzięcie wiosłując, solennie przyrzeka sobie, że nigdy więcej jego stopa tam nie stanie...
Po opuszczeniu osady Killarney Anna Jameson skierowała się na południe. Przepływając niedaleko ujścia French River, tak opisała miejsca, gdzie Indianie chowali swoich zmarłych:
Tego dnia minęliśmy dwa indiańskie grobowce na zacienionej przez brzozy i sosny skale, wokół której szemrały lśniące wody. Wyszłam na ląd, aby się im bliżej przyjrzeć. Indianie nie są w stanie tutaj pochować swoich zmarłych, zakopując ich, jako że nie ma ilości ziemi wystarczającej do całkowitego zakopania ich szczątków, jakkolwiek układają ciało, dokładnie zawinięte w korę, na płaskiej skale, a następnie pokrywają je warstwą kamieni i skał. To był grób kobiety i jej dziecka; fragmenty ozdób i innych rzeczy złożonych wraz z nimi były nadal dostrzegalne.
I nieco dalej autorka opisuje, jak przybiła do brzegów Island of Skulls (Wyspy Czaszek):
Dziś przybiliśmy do Island of Skulls, gdzie od wieków Huroni grzebali swoich zmarłych. Niektóre czaszki i kości były rozproszone, jak też były porozrzucane kamienie i skały, które niegdyś ułożone w sterty je przykrywały. Owo miejsce było niezwykle dzikie i opustoszałe; wznosiło się z brzegu w postaci kolejnych półek skalnych do znacznej wysokości. Rosło na nim tu i tam kilka przywiędłych sosen, dookoła których kołowało kilka par jastrzębi, wydających z siebie przenikliwe wrzaski. Wszyscy orzekliśmy, iż w żadnym wypadku nie zatrzymamy się na posiłek na tej ponurej wyspie, i ruszyliśmy w dalszą drogę. Opłynęliśmy niezwykły przylądek wspomniany przez Henry’ego jako Pointe aux Grondines [Alexander Henry, handlarz futer, kupiec, handlowiec, oficer i pisarz, urodzony w sierpniu 1739 r., zmarł 4 kwietnia 1824 r. w Montrealu, przepłynął koło przylądka Pointe aux Grondines 31 sierpnia 1761 r.]. W tym miejscu zawsze jest duża fala i nieprzerwany dźwięk grzywaczy rozbijających się na skałach, skąd się wzięła jego nazwa [wyraz grondines bierze się z francuskiego czasownika gronder, znaczącego „bulgotać, przetoczyć, ryczeć”]. Dopiero co kilka lat temu handlarz płynący na kanu wraz z szesnastoma osobami rozbił się i wszyscy zginęli w tym miejscu.
Trudno mi powiedzieć, czy ta Island of Skulls (Wyspa Czaszek) to jest Dead Island (Wyspa Zmarłych) - autorka sugeruje, że po opuszczeniu Island of Skulls: opłynęliśmy niezwykły przylądek wspomniany przez Henry’ego jako Pointe aux Grondines. Problem leży w tym, że Point Grondine jest położony zaraz na wschód od wyspy Philip Edward Island i zatoki Beaverstone Bay i stanowi część rezerwatu indiańskiego Point Grondine First Nation. W 2010 r. z powodu bardzo wietrznej pogody byliśmy zmuszeni spędzić na brzegach tego rezerwatu noc. Z kolei wyspa Dead Island jest położona około 27 km na południe od Point Grondine. Ponieważ Anna Jameson podróżowała w kierunku południowym, powinna więc NAJPIERW minąć Point Grondine, a dopiero PÓŹNIEJ, po kilku godzinach wiosłowania dotrzeć do wyspy Dead Island - chyba że pomieszała się jej kolejność wydarzeń (co może się łatwo zdarzyć - wiem to z mojego własnego doświadczenia!).
Nie muszę dodawać, że na wyspie Dead Island nie spotkało nas nic nadprzyrodzonego - zresztą nawet nie spożyliśmy na niej lunchu, jedynie leżeliśmy na ciepłej skale i wypoczywaliśmy, delektując się słoneczną pogodą. Godzinę później pomału zaczęliśmy wiosłować z powrotem - było zbyt wietrznie, aby zahaczyć o bardzo malownicze wyspy Outer Foxes, położone na północnym zachodzie. Przepłynęliśmy przez kanał Dead Island (zwykle używany przez większe łodzie motorowe i żaglowe - jest to oficjalny szlak nawigacyjny) i wpłynęliśmy do zatoki Genesee Bay. Również tym razem duża wyspa bez nazwy była po naszej prawej stronie, a my płynęliśmy szerokim kanałem. Po jakimś czasie na środku kanału pojawiła się długa wysepka, dzieląca go na dwa pomniejsze przesmyki. Nie byłem pewien, który z nich nadawał się do przepłynięcia, ale ten po lewej stronie wydawał się szerszy - prawdopodobnie dokonałem właściwego wyboru, bo drugi przesmyk z daleka wyglądał na bardzo zarośnięty. Gdy tak sobie powoli wiosłowaliśmy, na niebie pojawiły się dość złowrogo wyglądające chmury - niektóre przypominały kalafiory, inne były ciemne i nie wróżyły nic dobrego. Były dość daleko od nas, ale okolice, nad którymi się przesuwały, musiały być zlane deszczem, bo wyraźnie widać było padający z chmury deszcz, a niebawem Catherine zauważyła błyskawice. Zatrzymaliśmy się w Eastern Outlet, koło wejścia do zatoki Sand Bay, parę metrów od tego wiatraka i starej rybackiej chaty. Usiedliśmy na skałach i obserwowaliśmy niebo. W razie burzy mogliśmy się schronić w chacie, ale na szczęście burza przeszła bokiem i po niecałych 30 minutach dopłynęliśmy do naszego biwaku. Zarzuciłem parę razy wędkę i po kilku minutach złowiłem szczupaka, którego szybko oczyściłem i odfiletowałem, a Catherine przyrządziła z niego pyszną zupę rybną.
Następnego dnia z powodu silnego wiatru nie wybraliśmy się na żadną wycieczkę i spędziliśmy cały dzień, czytając książki i magazyny, jak też słuchaliśmy radia. Siedząc w cieniu, mieliśmy przepiękny widok na długi, wąski, skalisty kanał po drugiej stronie naszego biwaku. Wychodząc rano z namiotu, Catherine spostrzegła czerwonego lisa; oboje się na siebie spojrzeli i lis postanowił się oddalić, ale przedtem „okrasił” kilka naszych rzeczy zapachem przypominającym ten, jaki wydzielają skunksy (śmierdziele). Pod wieczór poszedłem powędkować. Stojąc na przepięknych jałowych skałach, rzucałem błystkę do małej zatoczki przylegającej do naszego miejsca biwakowego. Może po 3 minutach złapałem szczupaka. Krzyknąłem do Catherine, aby przyniosła nóż filetowy, a zanim go przyniosła, znowu zarzuciłem i od razu złapałem następnego szczupaka! W niecałe 20 minut obie ryby były sprawione i usmażyliśmy je na kolację.
Opływając przylądek Point Grondine, Anna Jameson w swojej książce wzmiankowała nazwisko Henry’ego, który wiele lat przedtem też opływał ten przylądek. Ów podróżnik, Alexander Henry „Starszy” (1739-1824), był jednym z najważniejszych handlarzy futer w Kanadzie. W latach 1763-64 mieszkał i polował z wodzem Wawatam z plemienia Ojibwa (Odżibwejów), który uznał Henry’ego za swojego brata. Lata spędzone z Odżibwejami i kolejne wyprawy odkrywcze Henry opisał w książce pt. Podróże i przygody w Kanadzie i na terytoriach indiańskich w latach 1760-1776, opublikowanej w Nowym Jorku w 1809 r.
Oto urywek opisu jego podróży z jeziora Nipissing, rzeką French River, do jeziora Huron i ku wyspie Manitoulin (niewykluczone, że przepłynął również przez kanał Killarney):
Południowe brzegi jeziora Nipisingue [jezioro Nipissing] są skaliste i słabo zalesione sosnami i świerkami które, jak uprzednio już nadmieniłem, są niskie. Portaż La Chaudiere Franchise znajduje się w górnej części rzeki River des Francais [rzeka French River], w miejscu pierwszego spadku wody z poziomu jeziora Nipisingue ku jezioru Huron. Zanim wody rzeki dotrą do jeziora Huron, muszą pokonać wiele niebezpiecznych bystrzy, stanowiących zagrożenie dla przemierzających tą trasę na kanu ludzi, aż wreszcie wlewają się do jeziora kilkoma odnogami, płynąc nimi niczym młynówką. River des Francais ma długość 20 lig [jedna liga wynosiła od 3,25 km do około 4,68 km] i wiele wysepek jest rozrzuconych w jej korytach. Brzegi rzeki stanowi jednolita skała. Wśród portaży, do których kolejno przybywaliśmy, wymienić chciałbym Portage des Pins (czy też du Pin); de la Grande Faucille [Faucille oznacza „sierp” po francusku], de la Petite Faucille i du Sault du Recolet [Bystrze Rekolekcjonisty - tak zwane prawdopodobnie dzięki podobieństwu do Bystrza Rekolekcjonisty położonego pomiędzy wyspami Montreal i Jezus, tak nazwanego dla upamiętnienia śmierci zakonnika zakonu rekolekcjonistów lub franciszkanów, który tam się utopił - uwaga A. H.].
Niedaleko ujścia rzeki znajduje się łąka nazwana La Prairie des Francais, wyglądająca inaczej niż przeważające tam skalne naleciałości; na tej właśnie łące rozłożyliśmy nasz obóz i zabraliśmy się do reperacji kanu. Pokonawszy wszystkie portaże, pozostało jedynie przeprawić się przez morskie bałwany jeziora Huron, którego bezkresne wody rozciągały się przed nami, zlewając się z horyzontem niczym ocean. Trzydziestego pierwszego sierpnia [1761 r.] wpłynęliśmy na jezioro, wysokie fale biły z południa i rozbijały się o liczne skały. Początkowo ta sytuacja napełniła mnie trwogą, lecz kanu pędziło po wodzie i obawy mnie opuściły. Przepłynęliśmy koło Point aux Grondines, zwanego tak z powodu ciągłego huku wody uderzającej o skały. Wiele skał jest zatopionych; stają się one niebezpieczne, gdy wiatr, jak to właśnie miało miejsce, wieje od południa. Płynąc, mijaliśmy wiele małych wysp, a raczej skał o różnej wielkości, bądź całkowicie gołych, bądź też skąpo zalesionych karłowatymi sosnami.
Do dzisiaj pamiętam zdradliwe fale, które smagały na pół zatopione skały w zatoce Beaverstone Bay (niedaleko przylądka Point Grondine), podczas gdy płynęliśmy kanu paręnaście metrów od nich. W pewnym momencie jedna z fal mocno popchnęła kanu i przelała się przez nie, prawie je wywracając.
Ze względu na ciągle zmieniającą się pogodę nie wiedzieliśmy, czy powinniśmy zostać dłużej, czy też już wracać do przystani Key River Marina. Siedemnastego sierpnia, w piątek, postanowiliśmy wrócić do przystani i albo spędzić noc w namiocie w parku Grundy Lake, albo w razie niepogody przenocować w motelu koło restauracji The Hungry Bear (pomysł Catherine). Spakowaliśmy się, pożegnaliśmy nasze bardzo przytulne miejsce biwakowe i w południe byliśmy na wodzie. Parę minut przed wyruszeniem zobaczyłem małego brązowego węża. Nie miałem ze sobą aparatu fotograficznego. Lekko szturchnąłem go gałązką, na którą od razu się rzucił, szeroko otwierając szczęki. Nie znałem tego gatunku węży, ale po powrocie przewertowałem fotografie węży występujących w Ontario i prawdopodobnie był to Brownsnake Dekay (Storeria dekayi).
Było dość wietrznie, ale z naszego biwaku sytuacja nie wyglądała tak źle. Gdy jednak zaczęliśmy wiosłować, szybko przekonaliśmy się, że wiatr był o wiele silniejszy, niż szacowaliśmy - i oczywiście, był to wiatr przeciwny! Wiosłowaliśmy tak mocno, jak się dało, ale kanu poruszało się do przodu bardzo wolno; gdy staraliśmy się manewrować wśród wystających z wody skalnych raf, fale były tak burzliwe, że ledwie udało się nam odwiosłować od zdradliwych skał. Wkrótce stało się jasne, że jeżeli wiosłowanie w stosunkowo osłoniętej zatoce Sand Bay jest tak trudne, to na otwartych wodach zatoki Georgian Bay nie będziemy w stanie długo utrzymać kanu na wodzie.
Z ledwością dotarliśmy do północnego koniuszka długiej wyspy, która przebiegała przez środek zatoki Sand Bay (leżała na południowy wschód od wyspy Humbum Island) i wpłynęliśmy do malutkiej zatoczki. Niewielkie wzgórze na wyspie zapewniało nam świetną ochronę od wiejącego nieustannie wiatru. Chociaż do naszego miejsca biwakowego było tylko 1,5 km, to przepłynięcie tego dystansu zajęło nam ponad 30 minut! Na szczęście miejsce było bardzo przyjemne. Wszedłem na wzgórze i obserwowałem fale na zatoce Sand Bay. Na pobliskich wysepkach znajdowało się kilka domków letniskowych - wyglądało, że nie były w tym czasie zamieszkałe. Tu i tam ujrzałem kilka zbudowanych palenisk na ogniska, ale niemożliwością byłoby ich używanie przy takim wietrze. Ponieważ nie wyglądało na to, aby pogoda się poprawiała, postanowiliśmy zatrzymać się na noc i skorzystać z naszego niedużego, namiotu awaryjnego.
Choć zbudowałem malutkie, symboliczne ognisko z kilku kamieni, nie chciało się nam go rozpalać, lecz z przyjemnością wypiliśmy po lampce wina. Bardzo wcześnie poszliśmy do namiotu - rzeczywiście był niewielki (najtańszy dla dwóch osób, jaki można było nabyć w Wal-Mart), nie mogłem nawet rozprostować w nim nóg, ale mimo wszystko, zmęczeni, bardzo dobrze spaliśmy.
Ponieważ byliśmy zmuszeni zatrzymać się na noc na tej wysepce, raz jeszcze ogarnąłem wzrokiem otaczający mnie krajobraz wraz z ogromną liczbą skalnych wysepek, które stanowiły jego nieodłączną część. Zastanawiałem się, czy te tereny wyglądały tak samo dwieście lub trzysta lat temu.
Z pewnością przemysł drzewny dokonał ogromnego spustoszenia, wycinając praktycznie wszystkie nadające się drzewa i często pozostawiając dosłownie pustynie - wokoło ciężko byłoby znaleźć choćby jedną sosnę mającą ponad 100 lat! Z drugiej strony w zdumiewający sposób drzewa odrosły i pojawiły się prawie wszędzie tam, gdzie była nawet bardzo cienka warstwa ziemi i mocno przytwierdziły swoje korzenie do szczelin i pęknięć w skale. Być może lasy te nie są tak wysokie i gęste jak w przeszłości, ale i tak są imponujące! A jeżeli chodzi o te skaliste wysepki i brzegi, to na szczęście pozostały one praktycznie niezmienione i czytając opisy podróżników wędrujących po tych terenach setki lat temu, nadal widzę ten sam krajobraz i tę samą topografię, jaką opisywali w swych dziennikach. Pozwolę sobie przytoczyć opis sporządzony przez jednego z takich podróżników, Alexandra Mackenziego.
W końcu osiemnastego wieku sir Alexander Mackenzie (1764-1820), szkocki podróżnik, przeprawił się przez tereny obecnej Kanady i w 1793 r. dotarł do Oceanu Spokojnego. Była to pierwsza wyprawa ze wschodu na zachód w poprzek Ameryki Północnej (na północ od Meksyku) i poprzedziła wyprawę Lewisa i Clarka o 10 lat. Poniżej cytuję fragment opisu podróży z jeziora Nipissing, rzeką French River do jeziora Huron i w kierunku Jeziora Górnego (Lake Superior) z jego książki pt. Voyages from Montreal Through the Continent of North America to the Frozen and Pacific Oceans in 1789 and 1793.
Sześć mil dalej leży jezioro Nepisingui [Nipissing], którego długość obliczana jest na dwanaście lig [jedna liga wynosiła od 3,25 km do około 4,68 km], jednakże w przypadku podróży kanu trasa jest trochę dłuższa. Szerokość jeziora wynosi około piętnastu mil w najszerszej części i jest ono bardzo ubogacone skałami. Okoliczni mieszkańcy to pozostałości kiedyś licznego, nawróconego [na chrześcijaństwo] plemienia zwanego Nepisinguis z nacji Algonquin. Z jeziora wypływa Riviere des François [rzeka French River], jej wody spływają przez skały o znacznych wysokościach. Rzeka French River jest bardzo nieregularna - i w szerokości, i w kształcie - i jest tak usiana wyspami, że płynąc nią, nie widzi się brzegów. Płynięcie rzeką przez jej liczne kanały i odnogi - te zwykle używane przez kanu - jest utrudnione z powodu wielu portaży. W kilku jej częściach znajdują się wąskie przesmyki lub kanały nie większe niż dwie szerokości kanu, gdzie woda mknie z ogromną szybkością. Na całej długości rzeki French River prawie że nie widać odrobiny ziemi, jako że jej brzegi składają się z pagórków jednolitej skały. Wybrzeże jeziora jest identyczne, acz położone niżej, a w oddali widnieją wyższe tereny. Nasza trasa przebiega przez liczne wyspy ku północnemu zachodowi, do rzeki Tessalon.
Powyższy opis mógłby być używany przez wodniaków nawet obecnie, ponad 200 lat później!
Wstaliśmy tuż po godzinie 5 rano i, jak się spodziewaliśmy, nie było w ogóle wiatru (praktycznie nigdy nie wiało w nocy i rano). W niecałą godzinę byliśmy gotowi wyruszyć w drogę! Wracaliśmy tą samą trasą, którą przypłynęliśmy. Po półtorej godziny dotarliśmy do ośrodka Key River Lodge u ujścia rzeki Key River. Catherine poszła do sklepu i kupiła cukierki; po doku kręciło się kilku zaspanych wędkarzy, którzy wsiadali do motorówek, by wyruszyć na połów ryb. Droga powrotna po Key River odbyła się bez żadnych przygód - ba, w pewnym momencie nawet mieliśmy tylny wiatr, który nas lekko popychał! O godzinie 10:30 rano dopłynęliśmy do przystani Key River Marina, szybko zapakowaliśmy do samochodu nasze rzeczy, przytwierdziliśmy kanu do dachu i drogą nr 69 pomknęliśmy w kierunku północnym. Najpierw zatrzymaliśmy się w restauracji The Hungry Bear (Głodny Niedźwiadek), to nasz de rigeur przystanek za każdym razem, gdy jesteśmy w tej okolicy. Wypiłem jedynie kawę i zjadłem kilka krakersów. Zauważyliśmy, że ogromna kolorowa mapa rzeki French River przed restauracją została zastąpiona czarno-białą mapą, która nam się nie spodobała.
Pamiętam, że po raz pierwszy zobaczyłem tę oryginalną mapę w 1995 r., podczas mojej pierwszej wizyty nad French River i od tamtej pory zrobiłem przy niej wiele zdjęć. Tym razem również zrobiliśmy kilka zdjęć z nową mapą w tle, ale to nie było to samo... Ponieważ dwupasmowa droga nr 69 (przy której znajduje się restauracja) od lat stopniowo jest na różnych odcinkach powiększana i zastępowana komfortową, dwupasmową autostradą, niedługo odcinek przy restauracji Hungry Bear ma się stać boczną drogą, a nowy odcinek autostrady nie będzie przebiegać opodal restauracji. Aby do niej dojechać, trzeba będzie korzystać z oddzielnego zjazdu. Wiem, że wiele biznesów dawniej będących przy drodze szybko zamknięto, gdy wybudowano autostrady, bo większość kierowców przegapiała zjazdy albo po prostu nie miała chęci zjeżdżać z autostrady, a potem znowu na nią wjeżdżać. Innymi słowy, zostały one dosłownie odcięte od swoich klientów i nie były w stanie dłużej działać. Mam szczerą nadzieję, że ta restauracja, wraz z przyległym oryginalnym sklepem Trading Post i motelem, przetrwa te zmiany - jakkolwiek by było, od ponad 50 lat stanowi ona integralny element okolicy!
Po śniadaniu pojechaliśmy drogą nr 69 na północ, skręciliśmy w prawo i po paru minutach przybyliśmy do miasta Alban, gdzie udaliśmy się do sklepu LCBO (tzn. monopolu alkoholowego, którego właścicielem jest rząd Ontario), a potem poszliśmy do małego supermarketu o francuskiej nazwie Lemieux. Zauważyłem, że rzeźnik i jego dwóch asystentów rozmawiali po francusku - na tych terenach mieszka bardzo dużo francuskojęzycznych osób, chociaż podobno mają problemy ze zrozumieniem języka francuskiego używanego w prowincji Quebec - a Francuzi z Francji z kolei mają problemy, i to podobno czasem duże, z dogadaniem się z mieszkańcami Quebecu, którzy jakoby używają wersji języka francuskiego stosowanej we Francji kilkaset lat temu. Ponieważ tego języka nie znam i nigdy się go nie uczyłem (nie byłby zbyt użyteczny - w Toronto słyszy się chiński, hiszpański, portugalski, włoski, polski, ukraiński i dziesiątki innych, ale francuski jest rzadkością), trudno mi się na ten temat wypowiadać.
Kupiliśmy kilka steków, sałatę i z powrotem ruszyliśmy drogą nr 69 dalej na północ - naszym celem było biuro parku Killarney Provincial Park. Gdy w zeszłym roku jechaliśmy do Killarney, po prostu z drogi nr 69 skręciliśmy w lewo na drogę nr 637 i po przejechaniu nią ok. 70 km dotarliśmy do parku. Tym razem jechaliśmy po nowo wybudowanej, imponującej autostradzie, z której oddzielny zjazd prowadził do drogi nr 637. Po niecałej godzinie przyjechaliśmy do biura parku, gdzie zapłaciliśmy za parking za następne 7 dni (około 100 $ - drogo!) i udaliśmy się do niedalekiego parkingu przy potoku Chikanishing River. Pogoda nie była dobra, zanosiło się na deszcz, a do tego było wietrznie. Ponieważ jednak była już 16:00, nie mieliśmy za dużo czasu, aby czekać na jej poprawę. Przed nami wypłynęło kilku kajakarzy, ale zamierzali powrócić po paru godzinach. Porozmawialiśmy też z przyjemnym jegomościem, który zrobił nam parę zdjęć (już wtedy zaczęło padać i nałożyliśmy ubrania przeciwdeszczowe). O godzinie 16:30 zaczęliśmy płynąć rzeką Chikanishing River do zatoki Georgian Bay, rozpoczynając następny etap naszej wyprawy na zatoce Georgian Bay, w okolicach wyspy Philip Edward Island i wysp Fox Islands.
Brak komentarzy. |