Park Algonquin, Ontario - Bartlett Lake, maj 2013 roku. Pokonani przez czarną muchę (meszki)!
Parodniowa wycieczka do Parku Algonquin w maju ma wiele dobrych stron: park jest stosunkowo pusty, można bez problemu wybrać najlepsze miejsca biwakowe, jak też zobaczyć bardzo dużo łosi, które w tym miesiącu dostojnie przechadzają się po drodze nr. 60, przechodzącej przez park, brodzą w wodzie lub w szuwarach i bagnach. W 2007 r. oraz dwa lata później (już z Catherine) odwiedziliśmy jezioro Bartlett Lake, połączone z jeziorem Tom Thomson lake małym kanałem i bardzo spodobała się nam jego zaciszna lokacja, toteż zamierzaliśmy tam się zatrzymać. Na jego brzegach znajdowały się 4 miejsca biwakowe i mieliśmy nadzieję rozbić namiot na miejscu biwakowym, znajdującym się na vis-a-vis wejścia do kanału z jeziora Tom Thompson lake-pamiętaliśmy, że było to fajne miejsce, pozwalające nam też obserwować zachody słońca. Planowaliśmy spędzić na nim na 4 noce i codziennie pływać po przyległych jeziorach, starając się obserwować łosie i robić im zdjęcia.
Trzydziestego maja 2013 r. opuściliśmy Toronto i po południu dotarliśmy do „Canoe Lake Access Point” na jeziorze Canoe lake w Parku Algonquin, nieopodal znanego sklepu „The Portage Store”. Jak się spodziewaliśmy, było bardzo mało turystów, a jeszcze mniej wodniaków, dookoła panowała cisza. Skierowaliśmy się ku jedynemu portażowi w czasie tej wycieczki, koło tamy na jeziorze Joe Lake. Minęliśmy kilku kajakarzy oraz kopiec Toma Thomsona, zwróconym w kierunku miejsca, gdzie ten słynny malarz utopił się w 1917 r. Portaż ma prawie 300 m. długości, lecz ostatnim razem Catherine znalazła skrót-po prostu zamiast dopłynąć do „tradycyjnego” miejsca, gdzie wszyscy rozładowywali kanu i rozpoczynali portaż, popłynęła dalej do tamy i znalazła ścieżkę, znacznie w ten sposób skracając jego długość-i tym razem poziom wody pozwolił nam wykorzystać ten skrót. Chociaż staraliśmy się zabrać ze sobą jak najmniej rzeczy, i tam musieliśmy się przejść parę razy w tą i z powrotem, przenosząc stopniowe nasze rzeczy oraz na końcu samo kanu. W przeciwieństwie do poprzednich lat, gdy ścieżka portażu przypominała ruchliwą ulicę, zawaloną ludźmi noszącymi kanu którzy prawie-że mieli problemy z wymijaniem się i ktoś nawet sugerował zamontowanie znaków drogowych i sygnalizacji świetlnej, tym razem nie widzieliśmy żywego ducha. Po zapakowaniu kanu przepłynęliśmy pod starym mostem kolejowym (był on częścią słynnej linii kolejowej Booth Railway, przechodzącej przez park, którą głównie transportowano wycięte drzewa i swego czasu była to najruchliwsza linia kolejowa w Kanadzie, co 20 minut jechał nią pociąg). Wreszcie dotarliśmy do tamy bobrowej która świetnie pamiętaliśmy z poprzednich wycieczek. Gdy do niej po raz pierwszy dopłynąłem na kanu w 2007 r., nie byłem pewien, w jaki sposób przez nią przebrnąć-mimo że wyglądała całkiem solidnie, nie miałem pojęcia, czy zdoła utrzymać nas i kanu. Po paru minutach pojawiło się kanu z kilkoma doświadczonymi kanuistami, którzy rozproszyli nasze obawy: - Ta tama była tutaj przez wieki - powiedzieli - i bez problemu udźwignie słonia!
Dlatego tym razem szybko przenieśliśmy canoe przez tamę, która okazała się o wiele mniej solidna, niż w poprzednich latach, a w środku tamy znajdował się dość spory otwór przez który z łatwością przeciągnęliśmy kanu. Pare minut po pokonaniu tej przeszkody zobaczyliśmy pierwszego łosia, jak spacerował blisko brzegu w płytkiej wodzie. Odpędzając meszki i komary, udało mi się zrobić kilka zdjęć.
Niebawem dopłynęliśmy do jeziora Bartlett Lake, nazwanego na pamiątkę jednego z byłych dyrektorów parku. Jak było do przewidzenia, wszystkie miejsca biwakowe były wolne i mogliśmy bez problemu wybrać najlepsze z nich. Gdy tylko wyszliśmy z kanu, momentalnie zostaliśmy zaatakowani przez roje czarnych much (meszek). Założyliśmy na siebie siatki ochronne i szybciutko rozbiłem namiot. Jak się okazało, atak meszek był dzielnie wspomagany przez bardzo aktywną chmarę niezmiernie głodnych komarów! Nazbierałem trochę drzewa i rozpaliłem ognisko, mając nadzieję, że gęsty dym odpędzi te nieznośne stworzenia, ale w gruncie rzeczy to my się bardziej tym dymem dusiliśmy niż one-cały czas byliśmy przez nie kąsani: nie pomagał gęsty dym, siatki na niewiele się zdały, sprej z zawartością środka „Deet” jakoś na meszki zbyt efektywnie nie działał, a do tego wilgotna i gorąca pogoda była wymarzona dla tych insektów! Spożywanie posiłku przy ognisku, okazało się niezmiernie irytujące, toteż szybko uciekliśmy do namiotu, który przynajmniej zapewniał nam ochronę od tego towarzystwa.
Ponieważ łosie najłatwiej jest zobaczyć z rana, nastawiliśmy budzik na godzinę 5:00 rano i planowaliśmy odwiedzić parę zatoczek i pobliskich bagien. Niestety, gdy rozległ się alarm okazało się, że na zewnątrz mocno pada... i poszliśmy z powrotem spać. Catherine wstała o godzinie 9:00 rano i poszła do kanu, aby wsiąść kilka rzeczy. Dopiero po jakimś czasie usłyszała pluskania-odwróciła się i zobaczyła w niedalekiej zatoczce koło naszego miejsca trzy łosie, które się jej z ciekawością przyglądały jakiś czas! Zawołała mnie, ale zanim doszedłem, ogromna łosica, wraz z dwójka dzieci, zniknęła w lesie. Po jakimś czasie cała ta rodzina pojawiła się naprzeciwko zatoczki, brodząc w wodzie na przeciwległym brzegu.
Ogólnie cały dzień było słońce i chmury oraz bardzo wilgotno. Pod wieczór postanowiliśmy popływać trochę na kanu na jeziorze Bartlett Lake. Udaliśmy się do zatoczki w północno-zachodniej części jeziora, gdzie natknęliśmy się na żeremię bobrowe, potem skierowaliśmy się do początku portażu, prowadzącego do jeziora Willow Lake (który pokonałem w 2007 r.). Gdy tak sobie beztrosko pływaliśmy, na niebie pojawiła się jedna błyskawica, a potem następna. Chociaż nie padało, natychmiast skierowałem się w stronę naszego biwaku, co okazało się świetną decyzją: w przeciągu bardzo krótkiego czasu niebo się zachmurzyło, widzieliśmy nie tylko błyskawice, ale już dochodziły do nas grzmoty burzy. Wiosłowaliśmy tak mocno, jak rzadko kiedy, osiągając szybkość do 8 km/h. Gdy kanu dotarło do biwaku, spadły pierwsze krople deszczu i po paru minutach rozpętała się straszna burza z piorunami i błyskawicami, zaczęło rzęsiście lać, a do tego jeszcze przyplątał się bardzo silny wiatr. Catherine, zamiast od razu schować się do namiotu, chciała jeszcze coś przynieść z kanu-ta może dwuminutowa zwłoka wystarczyła, aby kompletnie przemokła. Po godzinie burza ucichła. Pomimo deszczu i negatywnych przewidywań Catherine, udało mi się rozpalić ognisko, które przy okazji dawało ogromne ilości dymu; przynajmniej mogliśmy upiec na grillu nasze steki. Cały czas byliśmy atakowani przez meszki i komary, którym najwyraźniej taka wilgotna pogoda niezmiernie odpowiadała! Gdy tylko skończyliśmy posiłek, udaliśmy się do namiotu. Mokrzy, zimni i coraz bardziej odczuwający pogryzienia meszek, które teraz dopiero zaczęły dawać o sobie znać w postaci strasznego swędzenia, postanowiliśmy skrócić naszą wycieczkę i opuścić park o poranku.
Tym razem o godzinie 5:00 rano nie padało-gdy jednak wyszliśmy z namiotu, zostaliśmy znowu niemiłosiernie zaatakowani przez zastępy komarów i muszek meszek. Ów stworzenia były tak uciążliwe, że spakowaliśmy się w rekordowym czasie (ba, Catherine nawet nie przygotowała kawy, którą co rano wypija) i w ciągu niecałej godziny byliśmy na wodzie, gdzie przynajmniej byliśmy bezpieczni od ich napaści.
Wiosłując po jeziorze Tom Thomson lake, tu i tam zauważyliśmy kilka namiotów i hamaków, ale wszyscy ich mieszkańcy prawdopodobnie spali, a dookoła panowała kompletna cisza, czasem jedynie przerywana przez ćwierkanie ptaków i głośne stukania dzięciołów. Również zauważyliśmy w lesie kilka łosi, ale zniknęły, zanim mogłem im zrobić zdjęcie. Przed dotarciem do portażu zaczęło lekko podać i musieliśmy nałożyć ubrania nieprzemakalne, ale przynajmniej cały czas było ciepło. Szybko przenieśliśmy nasze rzeczy i kanu-i tym razem na portażu nikogo nie było.-i w ciągu godziny dopłynęliśmy do przystani koło „The Portage Store”, gdzie nawet otrzymaliśmy częściowy zwrot pieniędzy na niewykorzystane dwie noce.
Po drodze wpadliśmy do lokalnych sklepów i restauracji; powiedziano nam, że rok 2013 jest jednym z najgorszych w ciągu ostatnich 7-10 lat jeżeli chodzi o aktywność much meszek, zresztą widzieliśmy sporo miejscowych ludzi z okropnymi śladami pokąsania przez meszki. Śmieszne, ale niektórzy boją się tego rodzaju biwaków z powodu niedźwiedzi, węży, wilków czy też innych większych stworzonek-ale jak się okazało, po prostu można być kompletnie pokonanym przez czarną muchę meszkę!
Brak komentarzy. |