Oferty dnia

Kanada - Bayfield Inlet, Ontario - relacja z wakacji

Zdjecie - Kanada - Bayfield Inlet, Ontario

BIWAKOWANIE NA PRZEPIĘKNEJ RZECE KOŁO BAYFIELD INLET, ONTARIO, BLISKO PRZEJŚCIA DLA NIEDŹWIEDZI-LIPIEC-SIERPIEŃ 2014 ROKU.

Muszę przyznać, że nie jest łatwo nam znaleźć nowe miejsca stosunkowo blisko Toronto, do których moglibyśmy pojechać samochodem na biwak i bezpiecznie popływać na kanu, nie wymagających portażu. Po rozmowach z kilkoma osobami i przejrzeniu kilkudziesięciu stron na Internecie, postanowiliśmy wybrać się na nowe miejsce koło zatoki Georgian Bay.

Dwudziestego siódmego lipca 2014 r. wyjechaliśmy z Toronto i po godzinie zatrzymaliśmy się w sklepie turystycznym MEC (Mountain Equipment Co-op) w Barrie. Zdziwiłem się, że sklep właściwie przestał sprzedawać mapy papierowe. Ponownie zatrzymaliśmy się w Pointe au Baril i gdy wszedłem do sklepu LCBO, właśnie się zamykał-już była godzina 16:00! Kupiliśmy piwo oraz wino, które niestety okazało się niesmaczne. Po jakimś czasie dojechaliśmy do Bayfield Inlet-parking był bezpłatny, ale według wywieszonych obwieszczeń, od 2015 roku parking będzie zlikwidowany i trzeba będzie parkować w prywatnych marinach lub innych biznesach. Dookoła panowała cisza i nikogo nie w pobliżu nie zauważyliśmy. Szybko zwodowaliśmy kanu, przenieśliśmy do niego nasze rzeczy, zaparkowaliśmy samochód i wypłynęliśmy ku zatoce Georgian Bay. Było wietrznie, ale liczne wysepki świetnie chroniły nas od wiatru. Oczywiście, wiosłowaliśmy pod wiatr-podczas naszych wycieczek prawie zawsze mamy przeciwny wiatr i nie pamiętam, kiedy ostatnio płynęliśmy popychani przez wiatr. Po jakimś czasie zrobiliśmy zwrot w prawo i skierowaliśmy się ku rzece-pomimo, że płynęliśmy w przeciwną stronę, wiatr nadal wiał nam w twarz!

- Nawet nie potrzebujemy GPS - powiedziałem - po prostu wystarczy płynąc pod wiatr i z pewnością dotrzemy do celu!

Na niektórych wysepkach i na brzegach znajdowały się domki letniskowe, gdy się zbliżaliśmy do rzeki, było ich coraz mniej. Ujście rzeczki-w postaci wąskiego przesmyku-było płytkie i naszpikowane wystającymi z wody lub kryjącymi się pod powierzchnią wody skałami, na niektórych można było zauważyć ślady zdartej farby z łodzi, które starały się tędy przepłynąć. Prawie natychmiast znaleźliśmy się w innym świecie! Nie zauważyliśmy żadnych śladów cywilizacji, a brzegi były zbudowane z harmonijnych skał o ciekawych kształtach. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do solidnej tamy bobrów. Wąż wodny, który opalał się na tamie, tak intensywnie wpatrywał się w Catherine, że obawiała się, iż nagle wskoczy do kanu i ją zaatakuje. Przepłynięcie przez tamę wymagałoby wyładowania kanu-byliśmy na to za leniwi i zawróciliśmy, szukając odpowiedniego miejsca do rozbicia biwaku koło rzeki. Jej wschodni brzeg był dość poszarpany i nie bardzo nadawał się na rozłożenie namiotu. Natomiast zachodni brzeg zbudowany był z dość stromych skał, wypolerowanych przez cofające się lodowce. Wyszliśmy na brzeg-na szczycie skalnych pagórków znajdowało się niejedno doskonałe miejsce do biwakowania, ale musielibyśmy taszczyć nasze rzeczy pod górę-a chcieliśmy tego uniknąć. Wreszcie zdecydowaliśmy się rozbić namiot na lekko nachylonej skale na brzegu rzeki, która może nie stanowiła idealnego miejsca do biwakowania, ale przynajmniej nie byliśmy zmuszeni non-stop wędrować pod górę i z powrotem po stromych i wygładzonych skałach; w przypadku deszczu, zamieniłyby się w śliską zjeżdżalnię. Pochłonięty szukaniem miejsca na biwak kompletnie zapomniałem przywiązać kanu, które powoli odpłynęło kilka metrów od brzegu. Szybko zrzuciłem z siebie ubranie i dopłynąłem do niego-a przy okazji kąpiel niezmiernie mnie odświeżyła. Przed godziną 21:00 rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy piec żeberka. Komary strasznie atakowały. Jedno z naszych składanych krzeseł popsuło się i musieliśmy go naprawić. W nocy było dość wietrzenie i nie spałem zbyt dobrze.

Gdy wstaliśmy, nadal wiało i nawet kilka z naszych pustych toreb pływało na powierzchni wody. Wczoraj, chodząc po skałach, zauważyłem bardzo dużo krzewów jagodowych i ogromną ilość dojrzałych jagód. Spędziliśmy 30 minut je zbierając i każdy z nas przyniósł duży kubek wypełniony ogromnymi, słodkimi i wyśmienitymi jagodami i pewnie tyle samo zjedliśmy. W każdym razie nie potrzebowaliśmy śniadania! Postanowiliśmy nie wieszać na drzewie beczki z jedzeniem-drzewa były na szczycie skalnych pagórków i większość z nich niskie i drobne, byłoby niezmiernie trudno znaleźć odpowiednie drzewo z mocną gałęzią, która utrzymałaby naszą ciężką i dużą beczkę.

Po jagodowym śniadaniu popłynęliśmy w górę rzeki, przenieśliśmy kanu nad tamą bobrową i znaleźliśmy się na pięknym, nieskazitelnym jeziorze-jego brzegi były uformowane ze skał i skalnych wzgórz i bardzo duże połacie jeziora były całkowicie zakryte pływającymi na powierzchni wody liśćmi i kwiatami lilii wodnej (grzybień biały). Wiał mocny wiatr; to niezwykłe, ale tym razem wiatr pchał nas w kierunku zachodnim, ku ślepej zatoczce jeziora-znajdowała się tam tama bobrów. Jeżeli sądziliśmy, że tym razem mieliśmy z wiatrem szczęście, to się przeliczyliśmy-wiosłując w przeciwną stronę, pod wiatr, okazało się niezmiernie wyczerpujące i ledwie posuwaliśmy się 2-3 km/h, ale na szczęście nie musieliśmy daleko wiosłować i niebawem dopłynęliśmy do „naszej” zapory bobrowej, przenieśliśmy przez nią kanu i po paru minutach dopłynęliśmy do naszego biwaku. Przez 30 minut zbierałem jagody i szybko zaspokoiłem nimi głód.

Wieczorem rzuciliśmy na grill żeberka-tym razem zaczęliśmy robić kolację o wiele wcześniej, aby uniknąć chmar komarów, które pojawiały się później wieczorem. Przez pójściem spać, słuchaliśmy wiadomości: głównie mówiono o wojnie w Gazie i problemach na miejscu katastrofy samolotu malezyjskiego na Ukrainie.

Trzydziesty czerwiec 2014 r., wtorek. Rano Catherine usłyszała jakiś szelest niedaleko namiotu i pluskanie wody, ale sądziliśmy, że pewnie w pobliżu pływały bobry, piżmoszczury lub (mało prawdopodobnie) sarny czy jelenie. Około godziny 10:00 rano, gdy nadal byliśmy w namiocie, usłyszeliśmy człapanie koło namiotu, a następnie głośny plusk, tak jakby coś brodziło w wodzie. Ponieważ przedtem zauważyliśmy sporo odchodów łosich, myśleliśmy, że to pewnie łoś przechodził przez rzekę. Catherine wyszła z namiotu i intensywnie starała się wypatrzyć łosia-tak intensywnie, że prawie nie zauważyła czarnego niedźwiadka, siedzącego na skale na przeciwnym brzegu rzeki i z zaciekawieniem wpatrującego się w nią, podobnie jak robił to wąż wodny dwa dni temu. Zaalarmowany przez Catherine, szybko wyskoczyłem z namiotu i również go zobaczyłem, ale zanim wyciągnąłem aparat fotograficzny, niedźwiadek wycofał się do lasu. Staraliśmy się dociec, w którym miejscu niedźwiadek przepłynął rzekę i patrząc na jeszcze zauważalne wilgotne ślady na skale doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej przeszedł dość widocznym przejściem przez rzekę zrobionym w sitowiu, znajdującym się zaledwie kilka metrów od naszego namiotu!

Pogoda była niewyraźna: pochmurnie, lekko padało i wydawało się, że może być burza. Postanowiliśmy pozostać na biwaku i czytać książki. Wybrałem się też na godzinę na zbiernie jagód i musze bez przesady powiedzieć, że zjadłem ich ponad litr, były wszędzie! Zaabsorbowany ich zbieraniem, co chwila coś śpiewałem lub mówiłem do siebie-nie chciałem zaskoczyć głodnego niedźwiedzia, który również mógłby być pochłonięty szukaniem jagód! Wieczorne wiadomości donosiły o problemach w Libii i ewakuacji ambasady kanadyjskiej.

Następnego dnia znowu przenieśliśmy kanu przez tamę bobrów i popłynęliśmy do kanału North/Middle Channel-byliśmy kompletnie sami i nie spostrzegliśmy żadnych śladów ludzkiej działalności, jedynie zauważyliśmy na skałach stare paleniska-ślad, że od czasu do czasu przybywają tutaj wodniacy. Było to magiczne uczucie! Według mapy, jezioro łączyło się z innym jeziorem i rzeką, ale jeżeli istotnie było tam przejście, to musiało kompletnie zarosnąć zielskiem, sitowiem i inną wegetacją, lub nawet być zagrodzone tamami bobrów. Toteż po prostu pływaliśmy powoli po jeziorze, kompletnie sami, delektując się tym hipnotyzującym krajobrazem i dzikością, jaka nas otaczała. Spostrzegliśmy kilka żeremi bobrowych, niektóre wydawały się opuszczone. Dookoła jednej z nich zauważyliśmy tajemnicze galaretowate kule, wydawały się pochodzić „nie z tej ziemi”, w każdym razie ani Catherine, ani ja nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy! Później okazało się, że owe kuliste obiekty to Mszywioły (Bryozoa). Są to kolonijne zwierzęta bezkręgowe o dużym stopniu organizacji kolonii, zwanej zoarium. Często są przyczepione do kawałków drzewa lub doków. Polska nazwa wywodzi się od „mchu”, ponieważ kolonie mszywiołów porastają podwodne przedmioty niczym mchy na lądzie.

A powracając do naszego biwaku: codziennie słyszeliśmy i/lub widzieliśmy niedźwiedzie przechodzące przez rzekę jakieś 30 metrów od naszego miejsca kempingowego, ale zazwyczaj były tak cichutkie i dyskretne, że nigdy nie miałem okazji zrobić im zdjęcia-a trzymałem aparat pod ręką! Czasami widzieliśmy czarny kształt na skale lub słyszeliśmy plusk wody i gdy się w tamtą stronę spojrzeliśmy, jedynie mogliśmy zauważyć znikający w lesie czarny kuperek.

Jednego dnia popłynęliśmy na cały dzień na dużą zatokę prowadzącą do zatoki Georgian Bay. Co jakiś czas przepływały motorówki, na niektórych wyspach były przepiękne domki letniskowe i cała okolica była naprawdę malownicza. Gdy powróciliśmy na biwak, nie spostrzegliśmy, aby cokolwiek było nie w porządku-widocznie niedźwiedzie były płochliwe i nie interesowały się naszym biwakiem (jeszcze nie nauczyły się, że turysta + biwak oznacza łatwe jedzenie!). Jako że nie byliśmy w stanie wieszać beczki z jedzeniem na drzewach, zwykle zabieraliśmy ją ze sobą na nasze wycieczki na kanu.

Razem spędziliśmy 5 nocy biwakując na tej przepięknej rzece i nie widzieliśmy żywej (ludzkiej) duszy, jedynie mniej więcej 10 niedźwiadków. Opuściliśmy ją w piątek, 1 sierpnia 2014 r. i powoli wiosłowaliśmy z powrotem do doku. [Nota bene, to była 70-ta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Pamiętam, że tego samego dnia, 20 lat temu, wraz z kolegą pojechaliśmy na biwak do parku Six Mile Lake Provincial Park i po krótkim oczekiwaniu, otrzymaliśmy ostatnie (i najgorsze) wolne miejsce w parku]. Gdy wyładowywaliśmy kanu, para kajakarzy właśnie wypływała na weekendowy wypad; przerazili się, gdy im opowiedzieliśmy o dużej ilości niedźwiedzi na naszym miejscu! W drodze powrotnej wpadaliśmy do resortu turystycznego-a przy okazji zatrzymaliśmy się przy drodze, gdzie na krzewach jagodowych znajdowały się ogromne ilości ogromnych, dojrzałych jagód! Po stosunkowo krótkim czasie napełniliśmy nimi nasz pusty 4 litrowy pojemnik. Okoliczni ludzie mówili, że to był rzeczywiście świetny rok na zbiory jagód z powodu idealnej pogody i chmar czarnych much (meszek), które jakoby przyczyniają się do zapylania jagód (następnego roku, w lipcu 2015 r., wybrałem się w to samo miejsce, ale z powodu gorącego i suchego lata, większość krzewów jagodowych była spalona słońcem i jedynie udało się nam zebrać garść bardzo kiepskiej jakości jagód).

Późnym popołudniem zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound, wpadliśmy do sklepów Hart i No Frills, zakupiliśmy coś do zjedzenia i udaliśmy się do głównego nadbrzeża, gdzie pod mostem kolejowym nad rzeką Sequin River spożyliśmy lunch. Ów imponujący most został zbudowany w 1907 roku. Tom Thomson, słynny malarz i prekursor kanadyjskiej Grupy Siedmiu, odwiedził Parry Sound w lipcu 1914 r.-prawie dokładnie 100 lat temu-i namalował obraz, przedstawiający tą estakadę i tartak Parry Sound Lumber Company; reprodukcja tego malunku znajdowała się na tablicy pamiątkowej koło mostu. Następnego roku, w sierpniu 2015 r., starałem się znaleźć tabliczkę, ale bezowocnie-jakoby została zniszczona przez wandali!

Estakada w Parry Sound, 1914

Pewnego wieczoru w połowie lipca 1914 roku Tom Thomson wpłynął w ujście rzeki Sequin River. Przypłynął z zatoki Go Home Bay, zatrzymując się na kilka dni w kanale South Channel. Ujrzawszy nową estakadę kolejową, najdłuższy most na wschód od Gór Skalistych, oraz tartak Parry Sound Lumber Company, oświetlony promieniami zachodzącego słońca, wyciągnął jedną z drewnianych desek o wymiarach 8 na 10 cali i w niecałą godzinę wykonał ten sugestywny szkic.

Tom Thomson jest uznany za jednego z czołowych malarzy kanadyjskich. Obecnie owe małe drewniane deski z jego malunkami, jakie rozdawał znajomym, mogą być warte ponad milion dolarów.

Co Tom Thomson widział w 1914 roku: pięćdziesiąt lat od momentu, gdy zaczęto karczować lasy, kłody spławiane rzeką są następnie przycinane i obrabiane w tartaku. Rzeka posiada tamy; na obu jej brzegach znajdują się linie kolei przemysłowej a stosy złożone z tysięcy kłód drzewa czekają na załadunek na statki. Tarcica potem dociera do krańcowych punktów linii kolejowych wokoło Wielkich Jezior i używana jest do budowy miast w Ameryce Północnej i w innych zakątkach świata. Siedem lat później, ostatni istniejący tartak całkowicie się spalił i Parry Sound powitało pierwszy statek wycieczkowy, pełny turystów, przybywających podziwiać naturalne piękno tego rejonu.

Chociaż była to raczej krótka wycieczka, będziemy ją zapewne długo pamiętać: okolica była niezmiernie dzika i malownicza, zachowana w naturalnym stanie i bez widocznych śladów działalności człowieka. Mogliśmy delektować się niezmąconą ciszą i samotnością, zakłócaną jedynie przez przelotne wizyty niedźwiadków, jak też nigdy przedtem nie zjedliśmy tak wiele dzikich jagód! Z przyjemnością powróciłbym w to miejsce.

Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Autor: Jack / 2014.07
Komentarze:
Brak komentarzy.