PROWINCJONALNY PARK KILLARNEY-BIWAKOWANIE NA JEZIORACH CARLYLE I TERRY, OD 26 CZERWCA DO 03 LIPCA 2014 ROKU.
W ubiegłym roku spędziliśmy ponad tydzień biwakując na jeziorze Carlyle Lake i bardzo chcieliśmy ponownie odwiedzić te okolice. Oczywiście, musieliśmy zrobić przedtem rezerwacje-jakby nie było, Killarney jest jednym z najpopularniejszych parków w Ontario.
Jazda z Toronto zajęła nam ponad 6 godzin, ale była przyjemnością. Wkrótce po zjechaniu z autostrady nr. 69 na drogę numer 637, prowadzącą do parku, zobaczyliśmy maszerującego po poboczu małego czarnego niedźwiadka. Zatrzymaliśmy się i przez kilka minut obserwowaliśmy to zabawne stworzonko. Misio zdawał się trochę zdezorientowany-najpierw szedł prawym poboczem drogi, potem środkiem, następnie lewym poboczem, znowu przeszedł na prawe, aż wreszcie ponownie przeszedł na prawą stronę i zniknął w lesie. Pewnie poprzedniej nocy za dużo turystom wypił piwa...
Przybywszy do biura parku w Lake George o godzinie 14:30, szybko otrzymaliśmy pozwolenie i udaliśmy się do wjazdu na jezioro Carlyle Lake, gdzie rozładowaliśmy samochód i już o godzinie 15:30 byliśmy na wodzie. Poprzedniego roku mieliśmy nadzieję zatrzymać się na miejscu nr. 55, ale było one już zajęte przez grupę młodych ludzi i biwakowaliśmy na miejscu nr. 56, które okazało się wyśmienite! Tym razem wszystkie miejsca były wolne. Chociaż ubiegłoroczne miejsce nr. 56 było chyba lepsze, zdecydowaliśmy się jednak wybrać to drugie, nr. 55, bo nigdy na nim nie byliśmy, jak też posiadało mały wodospad i rozciągał się z niego również widok na jezioro Terry Lake-jak też na miejsce nr 56. Dostęp do tego miejsca był trochę kłopotliwy, musieliśmy nieść nasze rzeczy pod dość strome wzgórze, ale gdy się z tym uporaliśmy, miejsce się nam niezmiernie podobało.
Ubikacja, tzw. „thunderbox” (drewniana skrzynia z okrągłym otworem) wymagało ponad minutowego spaceru przez przepiękną okolicę, ale niektórzy turyści zapewne jej nie używali, na co wskazywały pozostałości rozrzuconego papieru toaletowego. Muchy meszki (black flies), które powinny już w tym czasie zniknąć, były cały czas aktywne i nas trochę pokąsały. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i po krótkim czasie udaliśmy się na spoczynek do namiotu.
Nasi znajomi, Sue i Ian, przybyli następnego dnia w południe i po niedługim czasie cała nasza czwórka wykonała mały portaż, przenosząc kanu przez wodospady (ok. 15 metrów) to przylegającego jeziora Terry Lake, na którym popływaliśmy przez godzinę czasu w pełnym słońcu. Podczas ponownego portażu na jezioro Carlyle Lake, Catherine wpadła do wody-przynajmniej nie musiała tego dnia się kąpać! W czasie lunchu przybyła Andrea wraz z córką, Barbarą (która właśnie zdała egzamin adwokacki). Okazało się, że firma Killarney Outfitters nie dostarczyła ich kanu na czas i pomimo kilku telefonów, musiały czekać przez 2 godziny. Barbara natknęła się na naszym miejscu na dużego węża wodnego-byłem zaskoczony, że odszedł tak daleko od wody, gdzie zazwyczaj można je spotkać. Wieczorem wraz z Catherine, Andrea i Barbara wybraliśmy się na przejażdżkę po jeziorze Carlyle Lake, płynąc w stronę jeziora Johnie Lake. Zawróciliśmy dopiero koło tamy bobrów, znajdującej się w przesmyku łączącym oba jeziora. Gdy płynęliśmy do naszego biwaku, zaczęły pojawiać się gwiazdy i po niedługim czasie zrobiło się ciemno; z daleka zobaczyliśmy ognisko, rozpalone przez Ian’a i Sue. Komary zawzięcie atakowały i musieliśmy spryskiwać się środkiem przeciw komarom.
Następnego dnia Sue i Ian udali się w drogę powrotną i przez kilka godzin siedzieliśmy na biwaku, relaksując się i rozmawiając, a po kilku godzinach Barbara i Andrea spakowały się i jakiś czas płynęliśmy razem, a potem pożegnaliśmy się, udając się do parkingu, gdzie przymocowaliśmy kanu łańcuchem do drzewa i pojechaliśmy samochodem do miasteczka Killarney. Od razu zauważyliśmy, że zniknął słynny czerwony szkolny autobus, który przez kilka dekad stanowił znaną restaurację Herbert Fisheries Restaurant! Parę metrów dalej stała częściowo wykończona nowa restauracja, a Herbert Fisheries serwował słynne posiłki z tymczasowo ustawionej przyczepy. Kilka dni później w radiu usłyszałem krótką relację na temat tej restauracji-właścicielka powiedziała, że gdy odholowywano czerwony autobus, niemal leciały jej łzy! Po zjedzeniu frytek i wypiciu zimnego piwa (zakupionego do przylegającego sklepu z piwem, LCBO), udaliśmy się do głównego (i pewnie jedynego) sklepu w tym miasteczku, Pitfield’s. Nagle poczuliśmy nagły spadek temperatury, na niebie pojawiły się czarne, kłębiące się chmury, przecinane błyskawicami i po kilku minutach spadł rzęsisty deszcz. Siedząc na werandzie sklepu, przyglądaliśmy się płynącym po kanale łodziom. Burza, burza i po burzy-wkrótce rozpogodziło się i wybraliśmy się na krótką przechadzkę wzdłuż kanału. Parząc w kierunku południowo-wschodnim, dostrzegłem zarysy trzech wysp: Martins Island, Center Island i West Fox Island, na której biwakowaliśmy przez prawie tydzień kilka lat temu. Zamierzaliśmy pojechać też do latarni morskiej, ale prowadząca do niej droga była rozmyta i nie chcieliśmy ryzykować. Przy okazji zobaczyliśmy „samoobsługowe” lotnisko-piloci są w stanie sami włączyć światłą, oświetlające pas startowy, używając radia. Ściemniało się, toteż szybko pojechaliśmy do parkingu, położyliśmy kanu na wodzie i w zupełnych ciemnościach przypłynęliśmy po pół godzinie do naszego biwaku.
Ponieważ uwielbiamy steki z rusztu, pieczone nad ogniskiem, przed wyjazdem kupiłem sporo wołowych steków ze sklepu Value Mart i je zamarynowałem. Cóż za rozczarowanie-okazały się tak niesmaczne (twarde, bez smaku), że zamiast grillować, udusiliśmy je, ale nadal były niesmaczne. Nie po raz pierwszy się nam coś takiego zdarzyło-czasem wołowe steki są wyśmienity, niekiedy tez mogą okazać się prawie-że niejadalne [kilka miesięcy później u Catherine zrobiliśmy na ruszcie kilka steków z kością (T-bone) i były tak niesmaczne i twarde, że następnego dnia zwróciliśmy je do sklepu Value Mart]. Z tego tez powodu postanowiliśmy przywozić ze sobą jedynie steki wieprzowe lub żeberka, które nie tylko są tańsze, ale zawsze przepyszne!
Przez pozostałe dni pływaliśmy po jeziorze Carlyle Lake-czasem było dość wietrznie-i ponownie zawitaliśmy do miasteczka Killarney. Poszliśmy też do kościoła (przypominającego latarnię morską) i na znajdujący się kilka kilometrów na północ od miasteczka cmentarz. Na grobowcach było wiele znajomo brzmiących nazwisk-większość mieszkańców Killarney jest potomkami oryginalnych pionierów którzy poślubili Indianki i do tej pory wiele z nich posiada oficjalny status indiański (Certificate of Indian Status). Ów status zwalnia ich od płacenia pewnych podatków, zwłaszcza gdy dokonują zakupów na terenie rezerwatu indiańskiego lub gdy zakupione towary są dostarczone do rezerwatu. Akurat tak się składa, że niedaleko położony rezerwat indiański (Point Grondine Indian Reserve-parę lat temu biwakowaliśmy na nim przez noc) przylega do drogi nr. 637 i właśnie tam została wybudowana stacja benzynowa i mały sklepik, prowadzone przez Indiankę. Powiedziała nam ona, że wiele mieszkańców Killarney przyjeżdża tu zakupić benzynę, bo nie muszą płacić na nią podatków.
Trzeciego lipca 2014 r. spakowaliśmy się, popłynęliśmy do parkingu i pojechaliśmy do parku, gdzie wzięliśmy niezwykle odświeżający prysznic i zmieniliśmy ubranie. Następnie udaliśmy się w stronę Toronto, zatrzymując się na godzinę w restauracji The Hungry Bear (Głodny Niedźwiadek) i odwiedzając niezwykle oryginalny sklep, Trading Post, oferujący na sprzedaż wiele fascynujących książek, albumów i filmów na temat lokalnej i ontaryjskiej historii, unikalne wyroby ceramiczne (niektóre z nich z malunkami malarzy słynnej Grupy Siedmiu i indiańskiego artysty Benjamina Chee Chee), wyroby indiańskie, kartki pocztowe, ubrania, buty, koszulki pokryte jedynymi w swoim rodzaju wzorami, sprzęt wędkarski, noże, rzeźby i nawet wyroby kulinarne. Chociaż ceny są dość wysokie, warto czasem wydać więcej i kupić coś bardziej nieszablonowego.
Po prawie godzinie jazdy skręciliśmy na drogę nr. 644 w Pointe au Barril i zatrzymaliśmy się koło urokliwego kościółka, a następnie dojechaliśmy do przystani Payne Marina. Małżeństwo (Rob Harris z żoną) z dwoma kudłatymi pieskami akurat przygotowywało się do odpłynięcia i podczas gdy ja zabawiałem się z psiakami, Catherine nawiązała z nimi rozmowę: zawsze pragnęliśmy wybrać się na kanu w tych okolicach i byliśmy ciekawi, czy możliwe byłoby biwakowanie na brzegach, będących własnością korony (tzn. rządu Kanady). Nie tylko dowiedzieliśmy się od nich wielu ciekawych rzeczy, ale zaprosili nas na trzydziestominutową przejażdżkę łódką! Rzeczywiście, okolica była przepiękna, niemniej jednak trochę obawiałem się otwartych połaci wody, na których musielibyśmy płynąc kanu. Podziękowaliśmy im za przejażdżkę i skierowaliśmy się z powrotem ku autostradzie. Nota bene, owe spotkanie niebawem zaowocowało: powróciwszy do domu, spędziłem kilka godzin wertując mapy, książki i Internet i kilka tygodni potem pojechaliśmy na wyspę Franklin Island, gdzie spędziliśmy tydzień, biwakując w przepięknym miejscu.
Marzę o tym, aby kiedyś wybrać się na dłuższą wycieczkę w głąb parku Killarney, gdzie znajduje się wiele przepięknych szlaków, aczkolwiek taka wyprawa wiązałaby się z szeregiem długich, często trudnych portaży. Niemniej jednak jest zawsze niezmiernie przyjemnie odwiedzić park Killarney i popływać po niewymagających portaży jeziorach!
Jack | Na szczęście takich miejsc w Kanadzie (Ontario) jest dużo, i to nawet blisko aglomeracji miejskich-a co najciekawsze, koszty są zazwyczaj bardzo niskie-a nieraz prawie zerowe! |
kawusia6 | Masz okazję bywać w miejscach pięknych; fotogenicznych...Cudowna przyroda...Taka prawdziwa- pozazdrościć :) |