Oferty dnia

Kanada - Parry Sound - relacja z wakacji

Zdjecie - Kanada - Parry Sound
DWANAŚCIE DNI NA BIWAKU W PARKU MASSASAUGA W ONTARIO, 26 CZERWCA-09 LIPCA 2016 ROKU

W marcu 2016 r. zarezerwowałem dwa miejsca biwakowe w Parku Massasauga, obydwa położone na zatoce Blackstone Harbour, jedno na południowej, a drugie na północnej stronie kanału prowadzącego do zatoki Woods Bay, blisko parkingu w Pete’s Place Acess Point, toteż nawet początkujący kanuiści nie powinni mieć problemów z dopłynięciem do nich (wprawdzie podczas wietrznej pogody może okazać się to trudne). Również zaprosiliśmy kilku znajomych, aby do nas zawinęli na parę dni podczas długiego weekendy w związku ze świętem Kanady, Canada Day—ostatecznie Ian & Sue spędzili z nami parę dni.

Mieliśmy zamiar wyjechać z Toronto już o godzinie 10.00, ale dopiero to się nam udało cztery godziny później. Było upalnie i słonecznie i po 2 godzinach jazdy dotarliśmy do miasteczka MacTier, wstąpiliśmy tam do sklepu i kupiliśmy zimne piwo. Przed godziną 18.00 dojechaliśmy do Pete’s Place Access Point.

Biuro parku było już zamknięte, ale byliśmy miło zaskoczeni, widząc samoobsługową stację rejestracyjną i płatniczą—nasze imiona już na niej widniały. Zapłaciliśmy pozostałe opłaty biwakowe i podjechaliśmy kilkadziesiąt metrów do zjazdu, gdzie można wodować kanu i łodzie. Dookoła nie było żywej duszy i nie musieliśmy się śpieszyć. Gdy już załadowane kanu było na wodzie, gotowe do odpłynięcia, dość spory wąż wodny ześlizgnął się ze skały, do której dotykała burta kanu, i wskoczył do wody, omalże nie wpadając do środka kanu. Widząc to, Catherine wydała z siebie tak przejmujący okrzyk, że pewnie był słyszalny na całej zatoce. Prawie-że mielibyśmy nieprzewidzianego (i nieproszonego) towarzysza!

Zauważyliśmy, że poziom wody był najwyższy od wielu lat. Rzeczywiście, większość skał, po których w poprzednich latach mogliśmy chodzić, obecnie były pod wodą, jak też widzieliśmy bardzo dużo pożółkłych i pewnie umierających drzew zimozielonych wzdłuż brzegów zatoki. Gdy się bliżej przyjrzeliśmy okazało się, że dolne części ich pni (i oczywiście korzenie) pozostawały pod wodą i bez wątpienia to właśnie powodowało, że powoli usychały—nie były to drzewa przystosowane do rośnięcia w wodzie.

Nasze miejsce biwakowe, przylegające do kanału, było w miarę prywatne i ciche z powodu skalnego grzbietu pomiędzy nim i kanałem; poza tym, szybko przyzwyczailiśmy się do przepływających głośnych łodzi motorowych. Prawdę mówiąc tego się spodziewaliśmy—to była już moja siódma wizyta w tym parku i pewnie 3 lub 4 na tym miejscu. Codziennie widzieliśmy wiele wypchanych sprzętem turystycznym kanu i kajaków; jedne płynęły w stronę zatoki Georgian Bay, inne z powrotem do Pete’s Place. Prawie każdego wieczoru siedzieliśmy na skalonym grzebiecie, pod małym, wygiętym drzewkiem, obserwując przepływające łodzie, podziwiając zachody słońca i popijając czerwone wino czy tej zimne piwo. Czasami widzieliśmy turystów biwakujących po drugiej stronie kanału; po dochodzących odgłosach byliśmy pewni, że świetnie się bawili!

Wzdłuż brzegów pływało sporo węży wodnych, często były zwabiane wywołanym przez nas hałasem, gdy pluskaliśmy coś w wodzie czy nawet chodziliśmy po skałach. Raz udało mi się zauważyć dużego żółwia, ‘snapping turtle’, pływającego koło brzegu, ale gdy tylko zbliżyłem się, do razu zniknął pod wodą. Jednego ranka w przedsionku namiotu znalazłem małego węża z czerwonym podbrzuszem (‘red-bellied snake’)—w pierwszej chwili sądziłem, że to była ogromna rosówka. Niedaleko było spore żeremie bobrowe i w bardzo słoneczny dzień zauważyłem, jak się wygrzewał na nim wąż; gdy mnie zobaczył, tak szybko uciekł, że nie miałem okazji mu się lepiej przyjrzeć w celu identyfikacji. Codziennie obserwowaliśmy pływające bobry dookoła przylądka, na którym znajdowało się nasze miejsce, pływały z jednej żeremi bobrowej do drugiej. Były niezmiernie aktywne w nocy, bo słyszeliśmy, jak uderzały o lustro wody swoimi szerokimi ogonami. Malutka jaszczurka (‘skink’) zamieszkiwała koło miejsca na ognisko i często widzieliśmy, jak się wygrzewała na słońcu. Niekiedy bardzo majestatyczna czapla (‘blue heron’) lądowała niedaleko nas, brodziła jakiś czas w wodzie, próbując złapać ryby i po pomyślnych łowach odfruwała. Późnym popołudniem i w nocy mogliśmy słuchać serenad żab oraz nurów (‘loon’), a rano często budził nas dzięcioł smugoszyi (‘pileated woodpecker’), bardzo mocno uderzając w przyległe drzewa. Kilka pręgowców (‘chipmunk’), wiewióreczek ziemnych, pokazywało się tu i tam, ale nie szukały z nami żadnej interakcji—czasem na innych biwakach wręcz nie mogliśmy się opędzić od tych przyjaznych stworzonek! Również pojawiała się regularnie duża mewa i chodziła po całym biwaku, licząc na jakieś jedzenie—zresztą daremnie. Natomiast w płytkiej wodzie bez ruchu czyhała żaba rycząca (‘American Bullfrog’), cierpliwie czekając na ofiary. Żaby te posiadają niesamowity apetyt i praktycznie zjedzą każde zwierzę, jaki mogą połknąć, włącznie z insektami, ptakami, małymi ssakami i nawet innymi żabami.

Przez kilka dobrych godzin obserwowałem owady nastecznikowate (‘Spider Wasp’), non-stop kopiące otworki w piaszczystej ziemi. Następnie przyciągały do tych jamek pająki, które wcześniej złapały i sparaliżowały jadem. Nieszczęsny pająk miał się stać żywicielem, karmiącym ich larwy: owady składały na podbrzuszu pająka jajeczko i zamykały gniazdo. Gdy larwa się wylęgła, zaczynała się ona żywić owym jeszcze żywym pająkiem. Po skonsumowaniu wszystkich jadalnych części pająka, larwa robiła kokon i przepoczwarzała się. Co ciekawe, niektóre owady spędziły wiele czasu kopiąc potencjalne gniazda w ziemi, ale nagle coś się im odwidziało i zaczęły ciągnąć sparaliżowanego pająka kilka dobrych metrów po ziemi, a potem do góry po drzewie gdzie, jak się mogę domyślać, zrobiły ostateczne gniazdo.

Podczas naszego pobytu pogoda była prawie idealna—niezmiernie gorąco i sucho, głównie słonecznie i nawet w okolicach miasta Parry Sound wprowadzono zakaz rozpalania ognisk, ale władze parku nadal pozwalały na rozpalanie ognisk. Niestety, dwa ostatnie dni pobytu były deszczowe i burzowe, musieliśmy się pakować i płynąc w ulewnym deszczu, ale ponieważ nadal było gorąco, to nawet za dużo nie narzekaliśmy—deszcz był potrzebny. Być może z powodu braku deszczów komary nie stanowiły specjalnego problemu—zazwyczaj pojawiały się o godzinie 21.00 i znikały po godzinie.

W ostatni dzień czerwca, przed dniem Kanady (przypadającym na 1 lipca) popłynęliśmy na kanu do przystani Moon River Marina, aby kupić parę rzeczy. Catherine była zdumiona, że sklep (i agencja monopolowa) zamknęły się już o godzinie 18.00 (ja się tego spodziewałem), ale udało się jej namówić sprzedawczynie do sprzedania nam sześciu puszek zimnego piwa. Płynąc z powrotem na biwak, zobaczyliśmy budynek z neonowym napisem „OTWARTE”; to był ośrodek West View Resort—posiadał mały sklepik, w którym Catherine nabyła śmietankę, bez której nie mogła pić porannej kawy! Właściciel ośrodka, całkiem rozmowny człowiek, siedział na froncie sklepu i zaczęliśmy z nim gawędzić. Spostrzegłem leżącą na ladzie książkę p.t. „Moje Życie na Rzece Moon River” („My Life on the Moon River”) autorstwa Peter (Pete) Grisdale (zmarłego w 2014 r. w wieku 94 lat). Wskazując na tą książkę, powiedziałem Catherine, że autor tej książki miał swego czasu dom w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się parking i biuro parku—„Pete’s Place Access Point” wziął nazwę od jego imienia.

– To był mój brat – powiedział właściciel ośrodka.

To dopiero! Nazywał się George Grisdale (a ośrodek był usytuowany przy ulicy Grisdale Road!) i trochę nam opowiedział o swoim bracie. Gdy wspomniałem opuszczony ośrodek Calhoun Lodge (wizytowaliśmy ją kilkakrotnie w przeszłości), pan Grisdale sięgnął po broszurę wydaną przez park, „Ośrodek Calhoun Lodge i Gospodarstwo Baker’a” („Calhoun Lodge and the Baker Homestead”), otworzył ją na stronie 5 i wskazując na zdjęcie przedstawiające dwóch mężczyzn pracujących koło kominka, powiedział,

– Chociaż moje imię nie jest wymienione pod zdjęciem, ten młodzieniaszek po prawej stronie—to jestem ja!

Oczywiście, kupiłem tą książkę (z autografem!), zawiera bardzo dużo opowieści o latach wojny, spędzonych przez autora w armii kanadyjskiej w Europie, jak też wiele fascynujących historii na temat lokalnych mieszkańców i wydarzeń, mających miejsce w tych okolicach.

Uwielbialiśmy pływać po zatoce Blackstone Harbour w godzinach wieczornych, a nawet i w nocy. Jednego dnia popłynęliśmy do Pete’s Place i pojechaliśmy samochodem do miasta Parry Sound (i przy okazji widzieliśmy, jak przed samochodem średniej wielkości niedźwiadek przebiegł drogę Healey Lake Road). Wieczorna burza, wraz z piorunami, grzmotami, błyskawicami i lejącym jak z cebra deszczem bardzo opóźniła zwodowanie kanu i dopłynięcie z powrotem do naszego miejsca. Ponad godzinę siedzieliśmy na parkingu w samochodzie, czekając, aż burza się oddali i przestanie padać. Gdy wreszcie przeszła, zapanowała niesamowita cisza i spokój, wydawać się mogło, że niedawna burza była jedynie złym snem. O godzinie 22.30, w kompletnych ciemnościach, skierowaliśmy się w stronę biwaku. Nie było wiatru i jedynie nasze kanu znajdowało się w zatoce; od czasu do czasu na niebie pojawiały się dalekie błyskawice, ale nie słyszeliśmy grzmotów. Było to cudowne uczucie! Gdy po godzinie 23.00 dopływaliśmy do brzegu, wreszcie mogłem wypróbować moją nową latarkę, która świetnie wszystko oświetliła, aczkolwiek używałem jedynie małą część jej maksymalnej mocy 1000 lumenów.

Będąc w mieście Parry Sound, poszliśmy do sklepu spożywczego No Frills oraz do taniego sklepu Hart Store w kompleksie Parry Sound Mall i pojechaliśmy do rzeki Sequin River, gdzie tradycyjnie pod potężnym wiaduktem kolejowym spożyliśmy lunch. Wiadukt był wybudowany w 1907 r i ma 32 metrów wysokości i ponad pół kilometra długości—jest to najdłuższy wiadukt kolejowy na wschód od gór skalistych. W 1914 r. Tom Thomson, jeden z najsłynniejszych malarzy kanadyjskich, płynął na kanu po rzece Sequin River i zatrzymał się koło mostu, uwieczniając ów wiadukt oraz dawny tartak na obrazie, którego reprodukcja znajdowała się na historycznej tablicy koło wiaduktu.

Po posileniu się wybraliśmy się na przechadzkę po Parry Sound i ‘odkryliśmy’ fantastyczną księgarnię z używanymi książkami „Bearly Used Books”. Nie tylko byłem miło zaskoczony wielkością sklepu i ilością książek, ale też różnorodnością kategorii i tytułów książek! Szczególnie podobała mi się sekcja na temat lokalnych pisarzy i historii—od razu zauważyłem plakat, reklamujący „My Life on the Moon River” autorstwa Peter (Pete) Grisdale! Po półgodzinnym szperaniu kupiłem kilka świetnych i już dawno wyczerpanych książek, których nigdy nie znalazłbym w innuch księgarniach typu „Chapters”!

Akurat skończyłem czytać „City of Thieves” („Miasto Złodziei”) Davida Benioff—świetną książkę, której akcja rozgrywa się podczas Blokady Leningradu podczas II wojny światowej i która zapewne była luźno oparta na autentycznej historii, przekazanej autorowi przez jego dziadka—i od razu zabrałem się za czytanie kupionej w księgarni w Parry Sound „The Gates of Hell” („Bramy Piekła”) Harrisona E. Salisbury. Również i ta powieść rozgrywa się w Związku Sowieckim—bardzo szybko domyśliłem się, że postać głównego bohatera była oparta na życiu pisarza Aleksandra Sołżenicyna. Zatem książka była bazowana na wielu prawdziwych wydarzeniach i w niezmiernie realistyczny sposób ukazywała zawiłości brutalnego systemu sowieckiego począwszy do Rewolucji Październikowej do lat siedemdziesiątych XX w. Co ciekawe, jej autor (Salisbury) także napisał „The 900 Days: The Siege of Leningrad” („Dziewięćset Dni: Blokada Leningradu”) i David Benioff obficie czerpał z niej informacje, do swojej książki.

Udaliśmy się tez do „Charles W. Stockey Center for the Performing Arts” (‘Centrum Sztuki Widowiskowej’), w którym jest wystawianych bardzo dużo koncertów i widowisk. Usytuowane na brzegach zatoki Georgian Bay, również stanowi wyśmienitą lokację do oglądania zachodów słońca. Również zauważyliśmy nowy pomnik, który odsłonięto dwa tygodnie temu—przedstawiał naturalnej wielkości figurę z brązu Francis Pegahmagabow, bohatera I wojny światowej i najbardziej odznaczonego Indianina w tejże wojnie.

Później wolno pospacerowaliśmy szlakiem Rotary and Algonquin Fitness Trail i dotarliśmy do parku & plaży Waubuno Beach. W parku znajdowała się dość duża kotwica i historyczna tablica pamiątkowa:

ZATOPIENIE STATKU WAUBUNO W 1879 ROKU

Owa kotwica, wydobyta w 1959 r., należała do parowca „Waubuno”, drewnianego bocznokołowca o wyporności 180 ton, zbudowanego w Port Robinson w 1865 roku. Statek przewoził towary i pasażerów na prosperujących trasach żeglugowych na jeziorze Huron w XIX wieku. Będący pod dowództwem kapitana J. Burkett statek opuścił miasto Collingwood w dniu 22 listopada 1879 r. w drodze do miasta Parry Sound. Tego dnia Waubuno natrafił na potężną wichurę i zatonął na zatoce Georgian Bay około 32 kilometry od tego miejsca. Wszyscy pasażerowie i załoga zginęli i chociaż później odkryto jego wrak, nigdy nie znaleziono ciał 24 ofiar, jak też nigdy nie ustalono, co dokładnie spowodowało katastrofę.

W 2013 r. biwakowaliśmy na wyspie Wreck Island (też w parku Massasauga), gdzie się znajdował wrak „Waubuno”. Popłynęliśmy w to miejsce i widzieliśmy go w płytkiej wodzie, pomiędzy wyspami Wreck Island i Braden Island.

Ponieważ nasze miejsce biwakowe już było przez kogoś zarezerwowane od czwartku, na ostatnie dwa dni pobytu musieliśmy się przenieść na miejsce znajdujące się na północnej stronie kanału, dosłownie rzut kamieniem od poprzedniego miejsca nr 508. W czwartek po południu trzy razy popłynęliśmy kanu, przewożąc nasze rzeczy. Nowy biwak był rozległy i malowniczy, namiot rozbiliśmy najdalej paleniska, koło skał. Nie posiadał on jednak skalnego grzbietu wzdłuż kanału, toteż doskonale widzieliśmy i szczególnie słyszeliśmy wszystkie przepływające łodzie motorowe—było to hałaśliwe miejsce. Nie mogliśmy też oglądać przepięknych zachodów słońca.

Pierwszego ranka na nowym biwaku usłyszeliśmy jakiś hałas; gdy Catherine wyszła z namiotu, zobaczyła czarnego niedźwiadka nieopodal pojemnika z żywnością zabezpieczonego przed niedźwiedziami, „bear proof container”. Zobaczywszy ją, od razu uciekł i zniknął w lesie. Piętnaście minut później usłyszeliśmy jakieś hałasy i krzyki dochodzące z miejsca biwakowego po drugiej stronie kanału—„niedźwiedź, niedźwiedź!”. Widocznie niedźwiadek postanowił przepłynąć przez kanał i złożyć wizytę naszym sąsiadom.

Następnej nocy też słyszeliśmy podejrzane odgłosy blisko namiotu, jakby coś powoli człapało, ale cokolwiek to było, to zniknęło zanim miałem okazję wyjść z namiotu i zaświecić moją silną latarką dookoła biwaku.

W piątek, ostatni cały dzień naszego pobytu w parku, było gorąco i wilgotno, a po południu mogliśmy doświadczyć klasyczną ‘ciszę przed burzą’, nawet powietrze nabrało specyficznego zapachu. Już o godzinie 19.00 rozpaliliśmy ognisko, kilka godzin wcześniej, niż to czyniliśmy. Był to doskonały pomysł—zaledwie upiekliśmy na grillu steki, pojawiły się czarne chmury wraz z towarzyszącymi błyskawicami i grzmotami i za chwilę rozpadało się na dobre! Szybko zdjąłem steki z grilla i już zjedliśmy je siedząc pod plandeką. Po jakimś czasie w strugach deszczu weszliśmy do namiotu. Cały czas padało i szybko zasnęliśmy, utulani przez szum deszczu, uderzającego w tropik namiotu.

Mieliśmy w planie wstać wcześnie i spakować się, ale rano też lało i dopiero w południe, korzystając z krótkiej przerwy w deszczu, szybko zapakowaliśmy mokry namiot, śpiwory, materace i nasze ubrania i umieściliśmy je w kanu. Gdy byliśmy już gotowi do wypłynięcia, ponownie nadeszły złowrogie, czarne chmury i strasznie się rozpadało! W ostatnim momencie przykryłem kanu plandeką, co okazało się świetnym pomysłem. Przynajmniej było ciepło, a to, że trochę zmokliśmy, nie było dla nas żadnym problemem. Pół godziny później, dokładnie o godzinie 14.00 (oficjalna godzina, o której należy opuścić biwak), zaczęliśmy wiosłować do Pete's Place, dopływając do niego w niecałe 30 minut. Już z daleka mogliśmy zauważyć tłumik ludzi, stojących na dokach i w miejscach wodowania kanu—kilkadziesiąt dziewczynek z pobliskiego obozu właśnie wyruszało na 4 noce na biwak do parku, aby doświadczyć dzikiej przyrody, biwakowania i pływania na kanu! Również kręciło się sporo innych turystów—jedni czekali, aby wypłynąć, inni właśnie przypłynęli i się rozpakowywali.

W drodze do Toronto zatrzymaliśmy się w mieście Barrie, w parku na brzegach zatoki Kempenfelt Bay (należącej do jeziora Lake Simcoe), gdzie spożyliśmy lunch—i wpatrywaliśmy się przez kilka minut w przepiękną, podwójną tęczę! Potem pojechaliśmy do Minet’s Point, gdzie rodzice ojca Catherine mieli domek letniskowy (‘cottage’), w którym jej ojciec spędził dzieciństwo i lata młodości (lata dwudzieste do początków czterdziestych XX w.). Domek nadal stał (209 Southview Road)—jak też i park, do którego bardzo często chodził z kolegami.

POJEMNIKI ZABEZPIECZONE PRZED NIEDŹWIEDZIAMI DO PRZECHOWYWANIA ŻYWNOŚCI

Od lat w Pete’s Place Access Point witał nas ogromny napis, „Jesteście w krainie niedźwiedzi”, co jest prawdą: w poprzednich latach widzieliśmy w parku te pokaźne stworzenia i słyszeliśmy wiele opowiadać o nieszczęsnych i często wystraszonych biwakowiczach, którym niedźwiedzie nie tylko zniszczyły jedzenie i podręczne lodówki, ale nieraz również i namioty. Dlatego zawsze pedantycznie zawieszaliśmy bagaże z żywnością na linach pomiędzy drzewami w taki sposób, aby niedźwiedzie nie mogły się do nich dobrać. Było to raczej żmudne zajęcie i zawsze czuliśmy do tego niechęć—za każdym razem przed opuszczeniem biwaku czy też udaniem się na spoczynek musieliśmy zabezpieczyć jedzenie i wciągnąć je do góry; za każdym razem, gdy chcieliśmy wyciągnąć coś do zjedzenia, musieliśmy wszystkie bagaże i lodówki opuścić na ziemię—i znowu wciągać na górę. To była dość mozolna praca, szczególnie dla Catherine, która była odpowiedzialna za jedzenie i sprawy kuchenne.

Tego roku czekała nas ogromna niespodzianka—na biwaku postawiono pojemnik zabezpieczony przed niedźwiedziami (‘food storage locker’, albo ‘the bear box’, albo ‘the box/bear proof bin’). Jak się okazało, takie pojemniki zainstalowano na kilkunastu miejscach biwakowych, szczególnie tych najbardziej nawiedzanych przez niedźwiedzie. To był absolutnie ŚWIETNY pomysł i pragnę wyrazić moją szczerą wdzięczność i podziękowanie dla Parku za zainstalowanie tych pojemników.

Niemniej jednak… nie jest moim zamiarem być drobiazgowym, szukając dziury w całym i krytykować tą użyteczną rzecz, ale już po pierwszym użyciu tego pojemnika, oboje momentalnie spostrzegliśmy kilka problemów z jego zaprojektowaniem.

Po pierwsze, pojemnik otwiera się od góry i potrzeba trochę siły, nieraz nawet sporo, aby unieść wieko—w szczególności Catherine miała trudności z otwieraniem (i zamykaniem) wieka i kilka razy uderzyło ją ono w głowę (warto było wtedy posłuchać jej głośnych narzekań!). Również podczas zamykania wieka musieliśmy na nie naciskać, co wywoływało dość głośny hałas. W środku były dwa niezgrabne zawiasy—moim zdaniem, utrudniały zamykanie/otwieranie pojemnika i mogły się popsuć.

Gdy przybyliśmy na biwak, pojemnik był zamknięty, ale w środku było trochę wody (i gruba rosówka); ponieważ nie było żadnego otworu w podłodze pojemnika, pozwalającego na ujście wody, musieliśmy ją wybierać ręcznie, używając papierowego kubeczka do kawy i następnie dużo papierowych ręczników w celu wytarcia podłogi do sucha. Po deszczu zauważyliśmy, że znowu się zebrała na dole woda, pomimo że pojemnik pozostawał cały czas zamknięty—co znaczyło, że nie był kompletnie wodoszczelny.

Równocześnie mechanizm zamykający był raczej niepraktyczny. Na każdej stronie pojemnika była klamerka i skobel oraz dwa karabinki, przytwierdzone do pojemnika za pomocą cienkich stalowych linek. Od razu wyraziłem opinię, że wcześniej czy później (prawdopodobnie wcześniej) stalowe linki pękną czy też rozplączą się i karabinki oderwą się, po prostu były za delikatne, aby wytrzymać ustawiczną używalność przez dziesiątki biwakowiczów, nie wspominając już o sporadycznych wandalach—czy też o upartych i zręcznych niedźwiadkach.

Po przeniesieniu się na nasze drugie miejsce, gdy Catherine chciała włożyć jedzenie do pojemnika na nowym miejscu, po prostu nie mogła go otworzyć. Oboje musieliśmy dobrze się namęczyć, aby wreszcie podnieść do góry wieko—okazało się, że jeden z zawiasów się skrzywił i prawie oderwał się od pojemnika, blokując w ten sposób wieczko. A w dodatku jednego z karabinków nie było, a drugi był, niemniej jednak stalowa linka była oderwana do pojemnika. Nie mogliśmy uwierzyć, że nasze przewidywania tak szybko się sprawdziły! Poza tym, pojemnik stał na nierównym gruncie i gdy otwieraliśmy wieczko, przechylał się w tył.

Niecały rok temu, na jesieni 2015 r., spędziliśmy kilka tygodni biwakując w kilku parkach w USA (szczególnie w Yellowstone) i wszystkie z nich posiadały podobnego rodzaju przeciw-niedźwiedziowe pojemniki (głównie z powodu niedźwiedzi Grizzly), toteż mogliśmy porównać pojemniki w parku Massasauga z pojemnikami w parkach w USA.

Pojemniki w USA były w stylu szafek kuchennych, posiadały dwa frontowe drzwi, niezmiernie praktyczne—górną część pojemnika można było wygodnie używać jako ‘stołu’ i tymczasowo kłaść na niej różne przedmioty czy też artykuły spożywcze. Wkładanie szczególnie ciężkich rzeczy do środka pojemnika było też o wiele prostsze i łatwiejsze. Mechanizm zamykający/otwierający pojemnik był prosty i cichy (nie było niezgrabnych zawiasów), zamek/zasuwka była wbudowana i nie potrzeba było robić żadnych kombinacji z karabinkami (mniej części, które mogły potencjalnie się zepsuć lub zgubić). Pojemniki również były na stałe wkopane w ziemię. Nie przypominam sobie, aby w nich zbierała się woda—a sprzątanie było bardzo proste.

Pomimo tego, co napisałem powyżej, byliśmy i nadal jesteśmy bardzo zobowiązani, że park zainstalował tego rodzaju pojemniki!

Podsumowując, chociaż nie pływaliśmy za dużo na kanu, świetnie wypoczęliśmy w parku i z przyjemnością do niego nie raz jeszcze powrócimy!
Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Co warto zwiedzić?
Zabudowania Calhoun Lodge, wyspę Wreck Island, dwa szlaki piesze.
Porady i ważne informacje
Park the Massasauga Provincial Park posiada ponad 100 miejsc biwakowych, dostępnych jedynie kanu lub łodzią.
Autor: Jack / 2016.07
Komentarze:
Brak komentarzy.