Na Sycylii byłam przed laty na jednodniowej wycieczce podczas spędzania urlopu na Kalabrii. Zwiedzaliśmy wówczas przeuroczą Taorminę oraz wjechaliśmy na szczyt majestatycznej Etny, gdzie obeszliśmy czynne kratery na wysokości 3000 m n.p.m. Było to w sierpniu 2003 r., a więc 15 lat temu i od tamtego czasu wciąż marzyła się nam
Sycylia w bardziej rozbudowanej wersji. Jednak płynęły lata i na każdy urlop wybieraliśmy coś innego, bo przecież „tyle miejsc jest do odwiedzenia”. W tym roku jednak mój mąż stwierdził stanowczo: dość odkładania – jedziemy na Sycylię. Ja miałam na czele mojej listy jeszcze kilka innych miejsc i strasznie trudno mi było zdecydować co wybrać, dlatego przyjęłam decyzję męża bez sprzeciwów. Dwie rzeczy jednak zrobiliśmy inaczej niż zwykle. Po pierwsze: wybraliśmy wycieczkę objazdową organizowaną przez biuro podróży, czego nie robiliśmy już od kilkunastu lat. Uznaliśmy bowiem, że w ten sposób zwiedzimy wszystkie (no, prawie wszystkie) najważniejsze miejsca na wyspie w krótkim czasie (nie mogłam sobie w tym roku pozwolić na długi urlop). W sumie pod tym względem decyzja była dobra. Sycylia to duża wyspa, zatem będąc na pobycie w jednym miejscu i wypożyczając auto moglibyśmy objechać okolicę, w której byłby zlokalizowany hotel, ale nie całą wyspę. Na wycieczce objazdowej objechaliśmy faktycznie większość atrakcji Sycylii - wprawdzie w dość dużym tempie, ale jednak. Teraz mamy pogląd, gdzie warto w przyszłości wybrać miejsce na pobyt, aby pozwiedzać jakiś fragment wyspy bardziej szczegółowo - na własną rękę. Ale to przyszłość :). Podsumowując – nie żałuję wyjazdu na tzw. „objazd”, chociaż bez wątpienia ten rodzaj zwiedzania ma też oczywiste wady. O tym jednak nie zamierzam się rozpisywać. Druga rzecz, którą zrobiliśmy inaczej niż zawsze, to wybór terminu. Zwykle nie jeździliśmy wcześniej niż w czerwcu, bo i ja, i mąż jesteśmy „ciepłolubni” i nie lubimy narażać się na złą pogodę, zwłaszcza w czasie urlopu. Tym razem – z różnych przyczyn – wybraliśmy połowę maja. A to już miało swoje konsekwencje – ale o tym później.
Wylecieliśmy 13 maja b.r. z rana, wprawdzie z dwugodzinnym opóźnieniem, ale to się zdarza. Po wylądowaniu w Katanii pojechaliśmy do hotelu w urokliwym miasteczku Nicolosi, położonym na południowym zboczu Etny. Niewiele jednak skorzystaliśmy z uroków tej miejscowości, bowiem hotel położony był na skraju miasteczka. Do centrum może nie było szczególnie daleko, jednak z uwagi na położenie hotelu na sporym wzniesieniu, powrót pod górę był katorgą, a do tego – z uwagi na dość intensywny program zwiedzania – nie było na to zbyt wiele czasu. Warto było jednak zejść do miasteczka chociaż raz, zajrzeć do ładnego kościoła, pobuszować po wąskich uliczkach, pocieszyć się atmosferą miejsca, a z pnącej się ostro do góry drogi do hotelu podziwiać rozległe widoki na okolicę.
Po południu w dniu przyjazdu zaczęły zbierać się chmury. Nie przejmowaliśmy się tym za bardzo. Myśleliśmy: do rana się rozchmurzy, w końcu jesteśmy na Sycylii – pogoda musi być. Jednak rano za oknem nie zobaczyliśmy nawet skrawka błękitu. Pełne zachmurzenie, ciemne niebo, a nawet lekki deszcz, a w programie tego dnia - Etna. Ciepło ubrani oraz zaopatrzeni w kurtki przeciwdeszczowe usadowiliśmy się w autokarze. Wciąż nie opuszczała nas nadzieja na poprawę pogody. Założyliśmy jednak, że bez względu na to jak będzie – na szczyt wjedziemy. Podczas jazdy z Nicolosi na Etnę obserwowaliśmy, że niebo jakby się przecierało... Kiedy na wysokości 2000 m n.p.m. wysiedliśmy z autokaru było wprawdzie zimno, ale nie tragicznie. Wiatr był silny, ale nie padało i od czasu do czasu zza chmur wyglądało słońce. Na wszelki wypadek włożyliśmy przeciwdeszczowe kurtki (w końcu nie wiadomo, jak będzie na górze) i czym prędzej pobiegliśmy do kas po bilety – było jeszcze wcześnie, parking niemal pusty, więc chcieliśmy skorzystać z okazji, że nie ma jeszcze kolejki do kolejki :). Bilety nabyliśmy dosłownie w pięć minut i wkrótce siedzieliśmy już w wagoniku. Wjeżdżając na górę obserwowaliśmy kilku „prawdziwych” turystów, którzy na własnych nogach pokonywali trasę na szczyt. Obiecywaliśmy sobie, że kiedyś wrócimy tu jeszcze i będziemy mieli dość czasu, by samodzielnie wejść na Etnę. Na razie jednak - w miarę, jak wjeżdżaliśmy do góry - znikały barwne obrazy z poziomu parkingów, widzieliśmy coraz więcej obszarów pokrytych śniegiem, a krajobraz stawał się czarno-biały. Wysiedliśmy z kolejki na górnej stacji (wys. 2500m n.p.m.) i wsiedliśmy do specjalnego busa, który miał nas zawieść na szczyt. Wkrótce samochód zapełnił się turystami i ruszyliśmy w górę. Teraz już wokół mieliśmy tylko czarną lawę, płachty śniegu i chmury. Po drodze widzieliśmy kilku mocno opatulonych śmiałków wytrwale walczących z wiatrem podczas pieszej wędrówki na szczyt, którego widać nie było. 15 lat temu jechałam takim busem całą trasę – z parkingu na poziomie 2000 m n.p.m na szczyt. Nie było wówczas kolejki, bo została całkowicie zniszczona w czasie wybuchu Etny w 2001 r. Był sierpień 2003 r., piękna pogoda i zupełnie inne widoki. A teraz jechaliśmy wpatrzeni w te zachmurzone czarno-białe, przygnębiające krajobrazy z nadzieją, że jakoś to będzie. Wysiedliśmy na końcowym „parkingu” pod szczytem i czekając na dojazd pozostałych busów oraz uformowanie się grupy, którą do kraterów prowadzić miał wulkanolog, w pośpiechu „pstrykaliśmy” zdjęcia, chociaż wiatr wprost wyrywał z rąk aparaty.
Wulkanolog zjawił się z fatalną nowiną – nie można pójść do kraterów ze względu na złe warunki atmosferyczne. Grupa zaczęła „burczeć” protestując co najmniej w kilku językach. No, bo czy na dole nie wiedzą, jakie warunki panują na szczycie? Po co sprzedają bilety na wjazd, jak nie można pójść do kraterów? W końcu 65 euro na ulicy nie leży . Pod wpływem protestu turystów wulkanolog zaczął prowadzić grupę pod górę. Niestety, nie przeszliśmy więcej niż 50 m i już odczuliśmy, co znaczy „złe warunki”. Wiatr był taki, że oczu nie można było otworzyć, a drobniutki grad dawał na twarzy efekt kłucia szpilkami. Decyzja: „wracamy” nie wywołała już ani słowa sprzeciwu. Cała grupa grzecznie zawróciła, zajęła miejsca w busach i zjechaliśmy do górnej stacji kolejki. Z tego poziomu jeszcze kilka mrocznych fotek, lekka rozgrzewka w sklepie na stacji kolejki (tego dnia nie żałowano zmarzniętym turystom próbowania lokalnych alkoholi) i powrót kolejką na poziom 2000 m n.p.m. Tu przywitało nas słoneczko i mimo dość silnego wiatru było całkiem przyjemnie.
Sama sobie się dziwiłam, ale cała ta sytuacja nawet odrobinę mnie nie zdenerwowała. Pomyślałam sobie: cóż, takie wrażenia też bezcenne. W końcu na kraterach na górze już kiedyś byłam, ale wtedy nie miałam czasu na obejście nieczynnych kraterów Silvestri na poziomie 2000 m n.p.m. Poszliśmy zatem na spacerek wokół pobliskiego kraterku i jeszcze mieliśmy trochę czasu, aby pozaglądać do sklepików zlokalizowanych wokół parkingu, popróbować lokalnych przysmaków, pocieszyć się widokami i atmosferą tego miejsca. Muszę przyznać, że wiele się tu zmieniło od 2003r. Wybudowano nowy, piękny parking, ujednolicono zabudowę przy parkingu (sklepiki, restauracyjki), wszystko uporządkowano. Ku naszemu zdziwieniu restauracja, na której podczas wybuchu w 2001 r zatrzymała się lawa została wyremontowana i w dalszym ciągu funkcjonuje.
Zauważyłam, że ilość turystów, na Etnie – mimo, że to dopiero połowa maja – była zaskakująca w porównaniu z tym, jak było 15 lat temu. Widać, że świat stał się globalną wioską, że coraz więcej osób podróżuje. Trudno jest mi wyobrazić sobie, ile tam będzie ludzi w środku wakacji… Później dowiedziałam się jeszcze, że maj na Sycylii jest czasem zielonych szkół i dlatego - zarówno na Etnie, jak i później, wszędzie na wyspie – spotykaliśmy tak dużo hałaśliwych grup dzieci i młodzieży. I pomyśleć, że jednym z powodów wyboru pozawakacyjnego, tak wczesnego terminu wyjazdu była właśnie chęć uniknięcia obecności dużej liczby dzieciaków dookoła i męczącego harmideru z tym związanego. Jak to nie wszystko da się przewidzieć!
Moje oczekiwania związane z Etną nie do końca się spełniły, ale trzeba było się z tym pogodzić. Owszem, wulkan to gwóźdź programu, ale przed nami była jeszcze do zwiedzenia cała Sycylia!
Z Etny zjechaliśmy do położonego u stóp wulkanu parku rzecznego rzeki Alcantara. Jest to malowniczy wąwóz, wyrzeźbiony w czarnych, bazaltowych skałach, których wysokość dochodzi do 50m. Wąwóz jest niewielki, ale niezwykły. Najpierw z punktu widokowego na górze można rzucić okiem na wąwóz i zrobić parę ładnych fotek, a potem zjechać windą na dno wąwozu gdzie – w zależności od tego, co kto woli – spędzić trochę czasu odpoczywając na urokliwej, niewielkiej plaży lub wyruszyć na spacer wąwozem w górę rzeki. My wybraliśmy tę drugą opcję. Ponieważ idzie się kamienistym dnem rzeki, warto mieć przynajmniej buty do wody, żeby zabezpieczyć stopy przed skaleczeniem oraz przed poślizgiem. Wiedzieliśmy o tej sytuacji, więc byliśmy zaopatrzeni w odpowiednie obuwie (takie, jak często używa się na kamienistych plażach). Ale można też wypożyczyć specjalne wysokie buty do wody – jeśli ktoś nie chce moczyć nóg. Przed wyjazdem czytałam gdzieś na stronach internetowych, że woda w rzece Alcantara jest zawsze lodowata, ale to była przesada. Swobodnie weszliśmy do wody i pomaszerowaliśmy wzdłuż rzeczki podziwiając niesamowite widoki – bazaltowe formy skalne, wodospady, oleandry i opuncje wyrastające ze skalnych szczelin… Wąwóz jest niewielki, ale bardzo urokliwy i robi wrażenie. Mimo pochmurnej pogody w wąwozie było atrakcyjnie i w zasadzie nie odczuwało się braku słońca.
Po nacieszeniu się urokami tego malowniczego miejsca udaliśmy się do Taorminy. To przepiękne miasteczko też przed piętnastoma laty odwiedziłam i byłam ciekawa, czy coś tam się zmieniło i jak je pamiętam. Taormina, to oczywiście miejsce zachwycające, jedno z najpiękniejszych na Sycylii, pełne urokliwych uliczek, pięknych budowli, ukwieconych balkonów, a przy tym gwarne, wesołe, pełne turystów. Jeśli ktoś szuka ciszy i spokoju – na pewno nie znajdzie go w centrum miasteczka. Tu uliczkami przepływa rzeka zwiedzających, a każda próba zatrzymania się – np. w celu zrobienia zdjęcia – kończyła się tym, że ktoś lądował mi na plecach, potrącał, popychał…, a fotkę w punkcie widokowym na Piazza IX Aprile trudno było zrobić bez nieproszonego gościa w kadrze. Jednak atmosfera miasteczka jest cudowna, niezapomniana. Mimo obecności tłumów, z przyjemnością spaceruje się główną ulicą, ale również „wciągają” boczne uliczki – wąziutkie, urokliwe, ukwiecone różnorodnymi roślinami w pojemnikach i ozdobione charakterystyczną dla Sycylii ceramiką. Wielką atrakcją Taorminy jest, oczywiście, przepiękny, starożytny teatr grecki, z którego rozciąga się oszałamiający widok na morze Jońskie, miasto i otaczające je wzgórza oraz majestatyczną Etnę.
Widok na Etnę z punktów widokowych w Taorminie podziwiałam, owszem, ale przed piętnastoma laty. Tym razem wulkan uparcie skrywał się w chmurach i jeśli ktoś nie wiedział, w którym miejscu ta fascynująca góra się znajduje, nie mógł się nawet tego domyślić. Szkoda, ale bywa i tak. Z Taorminy dopiero wieczorem wróciliśmy do hotelu w Nicolosi.
Kolejny dzień zwiedzania na szczęście powitał nas słoneczkiem. Po dość wczesnym śniadaniu wyruszyliśmy do Katanii. To bardzo interesujące miasto, położone na wschodnim wybrzeżu wyspy, u stóp Etny, której wpływ na jego życie i rozwój od setek lat jest olbrzymi – miasto bowiem wielokrotnie niszczone było przez wybuchy wulkanu i trzęsienia ziemi. Zawsze jednak było odbudowywane, a do budowy używany był ciemno szary kamień lawowy co powoduje, że niektórym Katania wydaje się przygnębiająca. Mimo to miasto warte jest odwiedzenia. Interesująca jest katedra, gdzie przechowywane są relikwie św. Agaty, elegancki Plac Katedralny z oryginalną fontanną ze słoniem wykonanym z lawy wulkanicznej, Via Etnea - główna ulica starego miasta, przy której znajduje się wiele zabytków, a także sklepów i kawiarni. Łatwo zauważyć, że szarość murów znacznie ożywiają bogate zdobienia z jasnego piaskowca – charakterystyczne dla sycylijskiego baroku. Od strony morza stare miasto zamyka XVII-wieczna brama Porta Uzeda, przez którą przechodzi się do dzielnicy portowej. Warto się tam udać, aby zobaczyć i poczuć klimat słynnego targu rybnego. Powszechnie mówi się, że jest to targ rybny, jednak tak naprawdę jest to targ, gdzie sprzedaje się dosłownie wszystko – ryby, mięso, owoce i warzywa, przyprawy, lokalne produkty i… co tam jeszcze chcecie. Oczywiście największe wrażenie robią na turystach stoiska ze świeżymi rybami i owocami morza – wszak na co dzień nie widujemy dorodnych mieczników, olbrzymich tuńczyków, całych skrzyń świeżo odłowionych owoców morza… Poza częścią rybną wzrok przyciągają dorodne owoce i warzywa uprawiane na zboczach Etny, oliwki, suszone pomidory, miody, sery, słodycze… nie da się wszystkiego wymienić. Sprzedawcy głośno nawołują, aby zwrócić uwagę kupujących na swoje stragany i każdy stara się zachęcić do kupowania właśnie u niego. Klimat tego miejsca naprawdę wciąga i jeśli już nawet nic nie kupimy, to parę fotek zawsze warto zrobić :).Nie mieliśmy zbyt dużo czasu w Katanii i nie mieliśmy na to wpływu – takie są uroki zorganizowanej wycieczki. Mimo wszystko to miejsce pozostawiło miłe wspomnienia i oczywiście niedosyt zwiedzania oraz nadzieję, że może kiedyś tu jeszcze wrócimy.
Następnym etapem podróży było miasto Syrakuzy – jedno z najpotężniejszych miast grackich w starożytności, miejsce pochodzenia Archimedesa, a wg. relacji biblijnych także miasto odwiedzone przez św. Łukasza ewangelistę i św. Pawła apostoła. Tam zwiedziliśmy Park Archeologiczny ze słynnym greckim teatrem oraz kamieniołomy z grotą zwaną „Uchem Dionizjusza”, znaną z fantastycznej akustyki. Później udaliśmy się na stare miasto położone na wysepce Ortigia, gdzie zwiedziliśmy przepiękną katedrę Narodzenia Najświętszej Marii Panny zbudowaną w murach starożytnej świątyni Ateny. Wewnątrz katedry widoczne są doryckie kolumny starożytnej świątyni greckiej co, muszę przyznać robi wielkie wrażenie. Na drugim końcu placu katedralnego odwiedziliśmy Opactwo św. Łucji. Tu, w niepozornie (w porównaniu z katedrą) wyglądającym kościele, obejrzeliśmy pięknie zaprezentowane prawdziwe dzieło sztuki – słynny obraz Caravaggio „Pogrzeb świętej Łucji”. W tym miejscu, niestety, zdjęć nie wolno było robić. Później mieliśmy jeszcze trochę czasu, aby pobuszować po uliczkach starego miasta, pocieszyć się jego atmosferą, zjeść arancini, a w drodze powrotnej do autokaru obejrzeć ruiny świątyni Apollina i zrobić parę pamiątkowych fotek.
Następnym miejscem na naszej trasie było położone 40 km dalej na południe miasteczko Noto – stolica sycylijskiego baroku. Barokowe centrum miasteczka jest zabytkiem klasy światowej, w całości wpisanym na listę UNESCO. Przekraczając prowadzącą na stare miasto bramę miejską – Porta Reale wchodzimy w przeuroczy świat baroku. Spacerując główną ulicą Corso Vittorio Emanuele po obu stronach mamy zachwycające bogato zdobione pałace, kościoły, kamienice – wszystkie wykonane z kamienia w miodowym kolorze, co w słońcu wygląda przepięknie. Warto zwrócić uwagę na bogate zdobienia balkonów, okien i drzwi oraz innych elementów budynków i to nie tylko przy głównej ulicy. Warto było wejść w boczne uliczki, aby podziwiać ciekawą zabudowę. Największe wrażenie robi chyba pnąca się mocno pod górę uliczka tuż przy katedrze, przy której znajduje się ciekawy pałac z niezwykłymi balkonami wspartymi na rzeźbionych przyporach, przy czym przypory każdego balkonu są inne: w kształcie koni, lwów, syren, cherubinów i nie wiem, czego tam jeszcze. Z tej uliczki można też wejść wygodnie – bocznym wejściem do przepięknej katedry św. Franciszka, aby po jej zwiedzeniu wrócić efektownymi schodami na główną ulicę, podziwiając znajdujący się po przeciwnej stronie imponujący pałac, będący obecnie siedzibą władz miasta. Cóż, barok można lubić lub nie – zdania na ten temat są podzielone. Nie zmienia to jednak faktu, że klimat i zabytki tego miasteczka robią wrażenie na każdym odwiedzającym.
Opuszczając stare miasto przez Bramę Królewską można jeszcze pobuszować wzdłuż długiego ciągu straganów znajdujących się po obu stronach ulicy. Znajdziemy tu mnóstwo lokalnych pyszności – suszone pomidory, orzechy, zioła, przyprawy, miody, oliwy w różnych smakach, sycylijskie czekolady z przeróżnymi dodatkami, lokalne alkohole… Tu zaopatrzyłam się w zapas suszonych pomidorów, które uwielbiam. A te sycylijskie są naprawdę przepyszne, a kilka czekolad w różnych smakach kupiłam na drobne prezenty, bo te sycylijskie zasadniczo różnią się od naszych.
Z Noto wróciliśmy do hotelu w Nocolosi na ostatnią noc na wschodnim wybrzeżu wyspy. Od następnego dnia mieliśmy zacząć drugi etap zwiedzania Sycylii – południową i zachodnią część, a na deser – Palermo. Ale o tym już w kolejnej mojej relacji.
Na Etnę - bez względu na porę roku obowiązkowo trzeba mieć ciepłą odzież, kurtkę od deszczu i wygodne buty. Jeśli w wąwozie Alcantara będziemy chcieli przejść się korytem rzeki, warto mieć buty do wody (takie, jakich często używa się na kamienistych plażach (np. w Chorwacji).