Macedońskie biura podróży zawsze zawożą turystów do parku narodowego Mawrowo - chyba, że akurat organizowana jest wycieczka tematyczna, do której ten park nie pasuje. Dlatego i my się tam zawieźliśmy. W parku spędziliśmy 3 fantastyczne dni pośród bujnej przyrody i cudownych górskich widoków. Ponadto odważnie zamknęliśmy się na 20 godzin... w prawosławnym klasztorze, gdzie dopadło nas obowiązkowe życie duchowe i swego rodzaju post.
Park narodowy Mawrowo znajduje się w zachodniej części kraju, blisko granicy z Albanią, na terenie dwóch pasm górskich: Szar Płanina i Korab. Są to góry wysokie, wyższe niż Tatry (najwyższy szczyt Szar Płaniny to Tetow Wrw 2747 m n.p.m., góra Korab ma 2764 m npm). Dlatego też jest w nich wyraźnie chłodniej niż na nizinach i stanowią doskonałą opcję na upał. Nie znaczy to wcale, że koniecznie trzeba chodzić po szlakach. Do atrakcji turystycznych parku narodowego Mawrowo należy m.in. znana z folkloru wioska Galicznik, Dolina Radiki i monaster bigorski Św. Jana Chrzciciela, a także zalewowe jezioro Mawrowo, które można wykorzystać w celach rekreacyjnych.
Podczas wizyty w siedzibie parku dowiedzieliśmy się, że w Macedonii można rozbijać namioty gdzie się chce, także w parku narodowym. Skorzystaliśmy z tej opcji i postawiliśmy swój ośmioosobowy namiot-gigant nad pełnej kwiatów łące w wiosce Mawrowo nad brzegiem jeziora Mawrowo. W tym miejscu był kiedyś normalny, płatny kemping, niedawno zlikwidowany, lecz pozostał jeszcze z dawnych czasów sklepik i ujęcie wody, natomiast toaleta była, że tak się wyrażę, wszędzie, a prysznic tylko z chmur, albo wcale. Warunki polowe (dosłownie), chodziliśmy więc nieco brudni - ale cóż, tak się to nam spodobało, że zostaliśmy tam dwa dni zamiast jednego...
Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do centrum wioski, by zrobić małe zakupy spożywcze i pójść na obiad. Mawrowo nas zadziwiło. Jest to raczej letnisko niż wieś, ciągnące się wąskim pasem wzdłuż szosy poprowadzonej brzegiem jeziora. Letnisko w stylu (i w stanie) z poprzedniej epoki - tak wyglądały w trzeciej dekadzie XX stulecia dacze wypoczynkowe prominentów. Mój syn, pokolenie nieznające klimatów PRL-owskich, się jednak na ich widok ucieszył, ponieważ spadziste dachy skojarzyły mu się z naszym Podhalem. Dodam jeszcze, że letnisko obecnie jest zamarłe, niewielu w nim gości, baliśmy się więc, że nie znajdziemy knajpy i będziemy musieli smażyć mrożone kebaby ze sklepu na maszynce gazowej. Knajpy były jednak dwie: pełna i pusta. Rozum podpowiadał, by iść do tej pełnej i zaczekać na posiłek, lecz głód ciągnął do pustej. Tak też zrobiliśmy. Zasiedliśmy na świeżym lufcie pod parasolkami (które się przydały, bo zaczęło siąpić). I znowu syn miał chwilę radości, bowiem odkrył w ścianie knajpy gniazdko elektryczne (na zewnątrz) i mógł podładować swoje liczne urządzenia elektroniczne, bez których obecnie młodzież nie wybiera się w podróż. Kelner mówił po angielsku wystarczająco dobrze, by poinformować nas, że większości dań wymienionych w karcie nie ma. A co jest z dań „na szybko”? Mrożone kebaby. Psiamać! No to poprosimy coś z listy „kuchnia domowa”. Syn wziął tzw. uwijacza, a my gołąbki z ziemniakami. Czekaliśmy dłużej niż byśmy sobie tego życzyli, aż wreszcie kelner wniósł na scenę trzy ogromne talerze. Na każdym z nich znajdowała się odrobina jedzenia. Na miarę macedońską było to po pół porcji, przy cenach wyższych niż gdzie indziej. Podejrzewam, że kelner nas oszukał. „Uwijacz” z kurczaka z boczkiem i serem był smaczny, ale te gołąbki... rozgotowana kapucha z wygotowanym mięchem, bez smaku, a do tego ziemniaki ugotowane ze trzy dni temu i lekko (zbyt lekko) odsmażone. Cóż... Na poprawę humoru zamówiliśmy kawę. Kelner znikł w czeluściach lokalu, po czym wynurzył się i zapytał... ile słodzimy. Przyniósł nam kawę już posłodzoną i zamieszaną, bez łyżeczki. W lokalu nie dostrzegłam żadnej cukiernicy.
Następnego dnia wybraliśmy się na górską wycieczkę. Auto zostawiliśmy w polecanej przez wszelakie źródła wiosce Galicznik, słynącej z tzw. galicickiej swadby, czyli autentycznego wesela w stylu folk, urządzanego co roku dla kilku par (które muszą wpisać się na listę oczekujących i w stosownym momencie przystąpić do konkursu, by móc się weselić w Galiczniku). Galiczicka swadba odbywa się w okolicy 10 lipca i jest stowarzyszona z jarmarkiem, festynem folk, jedzeniem i piciem, cieszeniem się życiem. Akurat było z 10 dni po swadbie, pomyśleliśmy zatem, że trafi nam się jeszcze coś ciekawego, może jakieś stroje ludowe zobaczymy, może jakiegoś jedzonka spróbujemy, pamiątki zakupimy... Niestety! Wioska Galicznik robiła wrażenie wymarłej. Być może odpoczywała po swadbie. Muzeum zamknięte. Ogródek piwny tylko jeden i też nieczynny. W restauracji tylko mucha brzęczy i nie ma nic na ciepło. Cerkiew zaryglowana. Ni człowieka. Opisywane przez przewodniki stare, stylowe domy jakoś się w oczy nie rzucały. Dymaliśmy pod górę i staczaliśmy się w dół. Przeszliśmy szosą przez całą wieś, nie napotykając niczego ciekawego... no nie, przepraszam: znalazłam nad potokiem kwitnące storczyki. Jedyna rzecz, jaka nas zachwyciła, to widok na wioskę od strony wsi Jancze. Galicznik jest najwyżej położoną wsią w Macedonii i nie tylko, że leży wysoko, ale jeszcze na stromym zboczu przechodzącym w pewnym momencie w skaliste urwisko. Teraz dopiero zobaczyliśmy domki-pudełeczka z kopertowymi dachami. Ten widok wynagrodził nam wszelkie rozczarowania. Rzeczywiście, Galicznik to wieś przepięknie ulokowana.
Potem mąż i syn poszli na męską wycieczkę w góry, a ja na damską wycieczkę w doliny. Oni oddali się maszerowaniu i zdobyli szczyt Govedarnik, ja natomiast oddałam się fotografowaniu górskich roślin. Oni spotkali żmiję zygzakowatą i stado owiec, ja dziwaczne zielska, których do dziś nie mogę zidentyfikować. Zakończyliśmy zbiórką na końcu wsi i posiłkiem w czymś, co wyglądało jak zbita z desek budka ze strzelnicą w wesołym miasteczku. Najpierw wyszedł do nas gospodarz, który w kółko powtarzał słowo „sandwicz”. Pytaliśmy, czy jest coś na ciepło, ale kręcił głową i wołał „sandwicz”, jak gdyby mu nakręcili sprężynę. Już-już mieliśmy odejść, kiedy zjawiła się gospodyni i w try miga się z nami dogadała, a potem przyniosła przepyszne, świeżo usmażone uwijacze i sałatkę szopską. Nie jestem feministką, ale... cóż... chłop to chłop, a baba to baba i nie da się temu zaprzeczyć.
Kolejnego dnia rzuciliśmy okiem na Dolinę Radiki i bardzo ciekawy mostek kamienny, zwany Jelenim Skokiem. Dolina jak dolina, miejscami przypomina wąwóz, ładna jest, ale podobnych dolin się w życiu już widziało sporo. Natomiast XVI-XVII-wieczny mostek łączy ze sobą brzegi rzeki Garska odległe od siebie zaledwie o 5-6 metrów. Legenda głosi, że kiedyś myśliwy gonił za jeleniem, a ten uciekając chciał przeskoczyć rzeczkę i prawie mu się udało, jednak miał ciut za krótki skok i połamał nogi. Wtedy miejscowi ludzie wybudowali z kamieni ten mostek, żeby następny jeleń miał szansę ujść cało - jak widać lokalesi są honorowi i jak polują, to na zasadach fair play.
Po sfotografowaniu się na mostku pozostało nam już tylko jedno: udać się do klasztoru bigorskiego Św. Jana Chrzciciela. Wcześniej mnisi uprzedzali nas mailem, że klasztor to nie hotel, a goście zostający na noc muszą dostosować się do reguł i klasztornego rozkładu zajęć. Tak więc po przybyciu ja zostałam ubrana w ”służbową” spódnicę, wszyscy zaś zostaliśmy obejrzani i przesłuchani przez kilku srogich ojców, aby w końcu uzyskać zgodę na nocleg. Dostaliśmy chłodny, czyściutki pokój z łazienką. Mnich-przełożony ostro się z nami targował, ponieważ nie ma stałego cennika, lecz twardo powoływaliśmy się na informacje w mailach i ostatecznie zapłaciliśmy za nas wszystkich 30 EUR, łącznie z dwoma klasztornymi posiłkami. Pokręciliśmy się trochę po terenie klasztoru, pięknie odnowionego po niedawnym pożarze, po czym gong wezwał wszystkich na posiłek nr 2 - ten o 17:00. Mnich-mistrz ceremonii wskazał nam miejsca przy stołach. Mąż i syn zasiedli przy jednym ze stołów męskich, ja przy jedynym stole żeńskim, wraz z żeńskimi przedstawicielkami rodzin mnichów (tzn. tak mniemam, albowiem o rozmowach w czasie jedzenia w klasztorze nie ma mowy, musiałam więc polegać na własnych obserwacjach). Przed jedzeniem musi być modlitwa, zaś potem - by nie skupiać się na sprawach cielesnych - wszyscy obojętnie żują co im dano i z zapałem słuchają czytania jakichś religijnych przypowieści w wykonaniu jednego z mnichów. I tak właśnie było. Zdążyłam tylko zapytać siedzącą naprzeciwko dziewczynę, czy mówi po angielsku, gdy poderwano nas do modlitwy i potem nie dano dojść do głosu.
Co do samego menu, to każdy miał swój wcześniej przygotowany talerz z wydzieloną skromną porcją jedzenia (a było to coś w rodzaju pizzy wegetariańskiej, z pieczarkami i dwoma rodzajami sera) i swój kubek z maślanką. Za to wody można było pić ile się chce! No, prawda, na stole przygotowanym dla 10 osób stały jeszcze dwa dodatkowe talerze z dodatkowymi kawałkami niby-pizzy, ale któż by się odważył? To znaczy trochę żartuję, bo dokładki brali robotnicy naprawiający wschodnie skrzydło klasztoru, no i - w ślad za nimi - my. Mnisi poprzestali na skubaniu swoich mnisich porcyjek. Zanim zdążyliśmy skosztować deseru (ciasto przekładane masą budyniową i orzechami w postaci prostopadłościanu o wymiarach 5 x 10 x 0,5 cm), dzwonek porwał wszystkich na nogi do modlitwy zakańczającej posiłek. Teraz stało się jasne, dlaczego bigorscy mnisi są tacy chudzi i bladzi. I dlaczego kroili sobie pizzę i polewali odkrojone kawałki ketchupem jeszcze przed modlitwą rozpoczynającą posiłek. Wiedzieli, że w ciągu kwadransa nie zdążą zjeść. A nas ogarnęło prawdziwe przerażenie, że odejdziemy od stołu głodni i będziemy źle spać - albowiem po drodze przez góry nie było gdzie zrobić zakupów i poza kilkoma śliwkami nie mieliśmy żadnych wiktuałów. Na szczęście tylko mnisi musieli odejść ze stołu po dzwonku, reszta towarzystwa mogła skonsumować dary Boże - aczkolwiek już sprzątano ze stołów, dając do zrozumienia, iż czas posiłku minął, game over.
Po posiłku nr 2 nadchodzi czas na wieczorną modlitwę. Posłusznie stawiliśmy się w cerkwi punktualnie o 19:00. Schodzący się do cerkwi wierni zaczynali od rundki po oszklonych ikonach, które całowali - niektóre nawet po kilka razy. Najdłużej trwającym etapem było całowanie relikwiarza, przypominającego prototyp instrumentu zwanego obecnie keybordem. Część główna, czyli modlitwa, odbywała się w przedsionku cerkwi, nie przy ikonostasie, i przypominała jakieś mantry. 50% tego, co mamrotał mnich, było słowem „raaadojsaa” lub frazą „hospodi pomyłuj”. Cały udział wiernych w modlitwie polegał na chowaniu się i wychodzeniu z drewnianych, jednoosobowych stanowisk z ławkami, oraz wykonywaniu licznych znaków krzyża. Niestety, nikt nie siadał w owych ławkach, więc z minuty na minutę było nam coraz trudniej wytrzymać i wciąż zerkaliśmy na zegarek. Na koniec mnisi zaśpiewali dwie pieśni na trzy głosy, dzięki czemu mieliśmy satysfakcję, że wytrwaliśmy całe 45 minut (chociaż pokusa ucieczki była silna, gdyż niektórzy „cywile” wychodzili śmiało przed końcem, znowu całując na pożegnanie ikony).
Po modlitwie byliśmy tak zmęczeni, że dość szybko położyliśmy się do łóżek - zwłaszcza, że regulamin klasztorny zakazuje szwendania się po zachodzie słońca po krużgankach. Spaliśmy dobrze, tylko jakby... krótko. Pobudka nastąpiła o 5:00 rano, a o 5:30 musieliśmy znowu pędzić do cerkwi na mszę, oczywiście bez śniadania. Msza trwała dwie i pół godziny (!) i składała się z dwóch części: pierwszej, którą wytrzymałam pomimo, iż mnich okadzał cerkiew i wiernych czymś o kontrowersyjnym zapaszku, oraz z drugiej, której już nie wytrzymałam i poszłam spać. W części pierwszej było dużo „hospodi pomyłuj”, lecz już można było siedzieć w ławkach, a w gruncie rzeczy także potraktować mszę jak koncert, ponieważ mnóstwo było śpiewów na głosy i muszę przyznać, że mnisi śpiewali pięknie, czysto, z uczuciem. Wrażenie potęgowała atmosfera przepięknego wnętrza cerkwi, bardzo ozdobnej, pełnej misternych zdobień obecnych wszędzie od ikonostasu począwszy, poprzez ramy ikon, na żyrandolach i dziwacznych „meblach” skończywszy. Jednak prawosławni wierni, przyzwyczajeni do koncertowego obrządku, przysypiali w ławkach, co wyglądało, jak gdyby... chylili głowy przed majestatem boskim. I mnie głowa opadła przy sto czterdziestym siódmym „hospodi pomyłuj”, toteż usunęłam się sama ze świątyni, by Macedończycy nie ocenili Polaków jako narodu pozbawionego duchowości i przedkładającego sen nad oddawanie czci Najwyższemu. Natomiast mąż i syn, choć cierpieli w swych arcyciasnych ławkach, wytrwali do samego końca, a nagrodą było dla nich obserwowanie, jak zamykają i otwierają się carskie i diakońskie wrota, jak mała procesja krąży nabożnie po „szlaku ikon”, oraz jak wygląda eucharystia.
Posiłek nr 1, który naiwnie braliśmy za śniadanie, podano dopiero o 10:00. Biorąc pod uwagę, iż mnisi jadają nader skromnie, spodziewałam się kubka mleka, jajka na twardo i łyżeczki dżemu na osobę - ale wyobrażenie to należy zaliczyć do wypaczeń obrazu macedońskiej rzeczywistości, powstałego pod wpływem pobytu w hostelu w Skopje. Zaserwowano bowiem polewkę z siekanego zielska, wzbogaconą kilkoma ziarnkami rozgotowanego ryżu - i to w wazach, zatem można było konsumować do woli. Polewkę tę należało przegryzać chlebem oraz kiszonymi warzywami wyłożonymi na małe półmiski. Na deser każdy dostał 3 małe wafelki z masą kakaową, raczej paskudne. W moim odczuciu ani polewka z trawy, ani kiszone papryczki nie należały do przysmaków. Jednak mąż i syn pałaszowali te dary boże z takim apetytem, że mnich z sąsiedniego stołu podrzucił im dodatkową wazę z zupką, a oni wybrali z niej zielsko prawie do dna. Syn zjadł też stos kiszonych papryczek - najwyraźniej porządnie go okadzili tam w cerkwi, bo w normalnych warunkach to się nie powinno wydarzyć. Po tym osobliwym posiłku nadszedł czas na opuszczenie klasztoru, co zrobiliśmy bez wielkiego żalu. Największą radość sprawiła mi zamiana spódnicy na spodnie i możliwość robienia zdjęć bez żadnych ograniczeń. Ale przygoda była!
W parku narodowym Mawrowo warto pójść w góry - np. z wioski Galicznik, gdzie jest węzeł szlaków. Trasy są różne, długie i krótkie, ale generalnie ładne. Sam Galicznik (jako całość) warto zobaczyć jedynie z końca wsi od strony Jancze.
Koniecznie trzeba odwiedzić klasztor Św. Jana Chrzciciela (Sv. Jovan Bigorski). Poza tym, że jest pięknie położony (dość wysoko w górach), szczyci się jedną z najpiękniejszych cerkwi w Macedonii. Wprawdzie nie wolno tam robić zdjęć, ale wnętrze rzuca na kolana - zwłaszcza ikonostas.
Warto pojechać nad Jez. Mawrowo i obejrzeć częściowo zatopiony kościół Św. Mikołaja.
W Macedonii można rozbijać namiot na dziko, nawet w parkach narodowych. Trzeba korzystać z tej możliwości, bo w przyszłości ma się to zmienić (wiemy to od pracownika PN Mawrowo).
piea | O tym, że opisy Agaty są pasjonujaco-wciągające, jak mało które - przekonałam się już dawno temu; a feministyczny urywek bardzo mi się podobał:)), no nijak nie da się ukryć, że chłop nie baba i kuma wolniej:))) (oczywiście oprócz naszych kolegów-travelmaniaków:)) |
papuas | Foto jeszcze nie oglądałem, ale opis super (zachęcający). No może poza tym feministycznym urywkiem :) |