Parę słów należy się łotewskiej stolicy, w której mieszkaliśmy przez półtora tygodnia, i którą serdecznie polubiliśmy. Pomijając wszelkie walory historyczne Rygi, jest to po prostu bardzo ładne miasto. Może nie fundujące „ciary” z rozkoszy czy zdumienia, ale przyjemne, zielone, gościnne, miejscami piękne, miejscami malownicze, miejscami kontrowersyjne, miejscami z lekka szokujące - czyli różnorodne. Jest tu co zwiedzać, jest gdzie pospacerować, jest gdzie iść na kawę i na zakupy. Stosunkowo mało mam do powiedzenia o kulturze, gdyż zwykle szukamy raczej doznań przyrodniczych niż kulturalnych, ale z przewodnika i licznych stron internetowych wiem, że muzeów, wystaw, seansów, koncertów i różnorakich imprez tu nie brakuje. Jak to w dużym mieście!
Jeśli idzie o architekturę, Ryga słynie z kilku szlachetnie starych kościołów oraz dziesiątków secesyjnych kamienic. Znawca secesji odnajdzie tu rozmaite jej odmiany. Najbardziej ozdobne, pełne postaci i ornamentów, są kamienice stoją przy ulicy Alberta, Elizabetes i Strelnieku.
Zupełnie innego rodzaju ciekawostką namierzoną przez nas w Rydze były kafejki „osiedlowe” rozmiarów dziupli, usadowione zwykle w narożnikach zwykłych, mieszkalnych kamienic na zwykłych, mieszkalnych osiedlach. W takiej kafejce mieszczą się dwa, najwyżej trzy stoliki i można napić się kawy, alkoholu lub jakiegoś drinka z szafy chłodzącej. Niekiedy można też coś zjeść, ale nie dam głowy czy również na ciepło, bo my byliśmy w lokaliku bez takich luksusów. Tłumów w tych kafejkach nie ma, a atmosfera jest nieco senna i prowincjonalna, ale to nam się właśnie podobało. Chciałabym mieć taką kafejkę w swoim bloku. Można by było wymknąć się w sposobnej chwili, usiąść, odpocząć i coś przemyśleć. Albo poplotkować z sąsiadką, zamiast stać z nią przy windzie.
Gdy już zobaczyliśmy Rygę i jej bliskie tudzież dosyć dalekie okolice (w promieniu 100 km - o tym w pierwszej części relacji), przyszła pora na krótką wizytę w Kurlandii. W drodze z Rygi do Lipawy, jednego z głównych miast Kurlandii, zahaczyliśmy o czarującą, kameralną Kuldygę - jedno z najstarszych miast Łotwy, należące niegdyś do Hanzy.
Główną atrakcję Kuldygi stanowi wodospad na Windawie (Ventas Rumba), będący nie tylko najszerszym naturalnym wodospadem na Łotwie, ale także w Europie. Ma szerokość około 200 m i wysokość 2 m, a chociaż widziało się już w życiu kilka wspaniałych wodospadów (np. w Yosemite National Park), ten budzi szczery podziw. Jest piękny i, co dla niektórych jeszcze ważniejsze, można z niego „skorzystać” w sensie rekreacyjnym. Może trochę szkoda, że ludzie traktują go jako moczydło z biczami wodnymi, ale z drugiej strony taka kąpiel to nie lada atrakcja. Dlatego Ventas Rumba nie jest miejscem kameralnym, a wręcz przeciwnie - od rana do wieczora zatłoczonym (chociaż zdaję sobie sprawę, że na widok takiego „tłoku” niejeden Chińczyk czy Hindus by się szczerze ubawił). Czyli, powiedzmy, jest to miejsce zatłoczone w skali łotewskiej.
Panoramiczny aspekt na wodospad rozpościera się z pobliskiego ceglanego mostu. Można też w celu zrobienia zdjęć wspiąć się na wzgórze Rumba, na którym kiedyś stał potężny zamek krzyżacki - niestety, nam na to zabrakło czasu. Musieliśmy czym prędzej udać się na stare miasto, by zasiąść w jakiejś knajpce nad obiadem, albowiem z głodu zaczęły nam siadać humory. I zgodnie z wakacyjną tradycją knajpy szukaliśmy tak długo, że zgrzytanie naszych zębów niosło się po całym mieście. Zupełnie nie mogę pojąć jak to się dzieje, że w mieście będącym tak dużą atrakcją turystyczną (nie tylko ze względu na wodospad) nie ma knajp! Po godzinie błądzenia w uliczkach pełnych zabytkowych domów stał się cud i znaleźliśmy jedyny w mieście lokal z ostatnim wolnym stolikiem. Nie był najtańszy, ale było nam już wszystko jedno. Zamówiliśmy różne mięsa, fryty wielkości klawiszy fortepianu, duuużo kwasu chlebowego, a na deser naleśniki z lodami. I świat wypiękniał w okamgnieniu...
Centralnym spotem Kuldygi jest Plac Ratuszowy pokryty wyślizganym brukiem. Odchodzi od niego uliczka Baznicas Iela, zabudowana kamieniczkami i drewnianymi domami, w większości zabytkowymi i, trzeba przyznać, z klimatem. Co do stylu architektonicznego miasta, to określa się je jako średniowieczne, a panuje w nim styl misz-masz. Jeden dom jest szachulcowy, inny ma rys mocno westernowy, ratusz to z kolei pseudorenesans (z XIX-wiecznym zegarem odliczającym czas w obie strony), cerkiew ma petersburskie szlify... Najważniejszym chyba zabytkiem jest kościół katolicki pw. Świętej Trójcy, jednak nie będę się na jego temat wypowiadać, bo był już zamknięty. Muszę tu jednak podkreślić z naciskiem, że znalezione przeze mnie w Internecie (na www.wakacjezprzewodnikiem.pl) zdanie „Kuldiga słynie (...) także z wielu kawiarenek, restauracji oraz urokliwego placu ratuszowego przy którym to znajduje się znany łotewski Kościół Św. Trójcy z 1672 roku” jest herezją, a jeżeli nie herezją, to na pewno nie dotyczy Kuldygi. Kościoła przy Placu Ratuszowym wcale nie ma, a co do kawiarenek i restauracji, to już wspominałam jak z tym jest. Co nie zmienia faktu, że Kuldygę warto odwiedzić i po starym mieście pobuszować...
Ja też chciałam jeszcze pobuszować i pofotografować, ale słońce było już nisko, a na niebie grube chmury, więc nie było sensu. Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do Lipawy - dużego miasta portowego, w którym czekał na nas „apartament” w bloku, zarezerwowany przez serwis Booking.com. Blok był jak z PRL-u rodem, tyle że pomalowany na świński róż. W środku - nie do końca udane mieszkania, bardzo przypominające te produkowane przez Gierka. Okazało się, że mieszkamy na piątym piętrze bez windy. A bagażu mieliśmy co niemiara! Trudno opisać mękę, jaką przeżyli moi bohaterscy panowie, taszcząc wszystko po schodach w upał. Obracali ze siedem razy. Lecz najgorsze czekało nas dopiero w mieszkaniu, usadowionym pod samym dachem rozpalonym przez słońce i oddającym ciepło gdzie się da, także do naszych sypialni. Oczywiście klimatyzacja jest tu słowem nieznanym... Poza tym nie było tak źle, choć odrobinkę ciasno. Sporą i rozkręconą na full lodówkę wyładowaliśmy kwasem chlebowym i smakowitym jogurtem z okruszkami czarnego chleba. Mogliśmy nawet odświeżyć zapasy garderoby w pralce automatycznej. Inna sprawa, że ze ścian wystawały kable pod prądem (zastawione doniczkowymi kwiatkami albo... materacem), a po zmroku kończyła się ciepła woda... Lecz mieliśmy tu spędzić tylko trzy noce, więc nie robiliśmy z tego sprawy. Zresztą nawet gdybyśmy chcieli robić, to nie było do kogo gadać - właściciel mieszkania kazał nam wrzucić klucze do skrzynki na listy, gdy już będziemy na dobre wyjeżdżać z Lipawy, a potem zniknął w jednej chwili jakby dunder świsnął.
Cały następny dzień spędziliśmy w Lipawie, na cześć 22 lipca rozpoczynając zwiedzanie od klimatów sowieckich - byłego więzienia wojskowego w dzielnicy Karosta. W XIX wieku Karosta była zamkniętym miasteczkiem wojskowym wybudowanym przy bazie morskiej. Trzymał tam kawałek armii car, potem rezydowali hitlerowcy, wreszcie sowieci i postkomuna. Car wybudował okazałą cerkiew, sowieci nastawiali żelbetowych blokowisk, a dzisiaj wszystko znajduje się w stanie już dokonanego albo właśnie się dokonującego rozpadu. Wszystko - oprócz cerkwi i... więzienia. Więzienie jest przerobione na muzeum, które zwiedza się z przewodnikiem dbającym o głębokie wdrożenie zwiedzających w więzienne warunki i dryl. Przewodnik pokrzykuje na grupę w trzech językach (po łotewsku, rosyjsku i angielsku), musztruje wszystkich na placu apelowym, wytyka panom niedokładne ogolenie się strasząc karcerem, na dłużące się 5 minut zamyka całą grupę w jednej maleńkiej celi bez okien i wentylacji, stosuje też wobec wybranych karę siedzenia bez krzesła, a wobec wszystkich bez wyjątku - karę uniesienia nogi. Kto ma jeszcze ochotę, może zafundować sobie nocleg w tzw. „części hotelowej”. Niech jednak nie liczy na nic poza zwykłą celą, w której nie ma nic poza byle jakim wyrkiem, a mało tego! - będzie zakuty w kajdanki, przesłuchiwany, trzymany o chlebie i wodzie, a na dodatek nawiedzany nocą przez duchy zmarłych więźniów. Horror? Och, słowo daję, że chętnych nie brakuje!
Cerkiew pw. Św. Mikołaja w Karoście robi wrażenie z uwagi na swą wielkość, 6 złotych kopuł i kolorowo zdobione ściany zewnętrzne. W środku jest jednak rozczarowująca, świeci bielą i pustkami, ikonostas niby zawiera jakieś cenne malowidło, lecz ginie w natłoku obrazów ustawionych przed nim na przykrytych serwetami stolikach. Babuszka ukryta w mroku przy wejściu nie śpi i pilnuje, by nie fotografować, nie szczędząc min pełnych oburzenia i karcących okrzyków tym, którzy się zapomnieli. Mnie też się dostało, a nie warto było, bo tak naprawdę raczej nie ma co fotografować. Znacznie lepiej pójść do innej cerkwi, pw Św. Trójcy, najstarszej w Lipawie. Jej bielutko-żółciutkie zewnętrze ma w sobie coś z kiczowatych wyrobów cukierniczych, ale w środku panuje cerkiewny nastrój, półmrok rozświetlany blaskiem świec, malowidła ścienne, srebrne płaskorzeźby... Jest tak, jak powinno być w cerkwi, czyli kolorowo, błyszcząco i zachwycająco.
Spacer brzegiem morza na terenie Karosty odkrywa przed gośćmi dawną potęgę bazy, jak również potęgę niszczącej siły czasu. Ruiny betonowych bunkrów straszą „udekorowanymi” graffiti korytarzami, urwanymi schodami, wystającymi prętami. Jest nawet budynek zatopiony w morzu. Zwały betonu schodzą nad samą wodę. Pomiędzy nimi jaśnieją półkoliste, kameralne plażki z kamyczkami, na których wypoczywają zakochane pary. Zakochani są tak skupieni na swoich duchowych uniesieniach, że zdają się nie dostrzegać betonu. A może myślą, że są na śródziemnomorskiej, romantycznej plaży otoczonej skałami? Co z tego, że betonowymi...
Po obiadku w bistro udając, że nie ma upału, wybraliśmy się na spacer uliczkami starówki. Tu także stoi wiele zabytkowych kamieniczek, wymieszanych z drewnianymi domami. Te drewniane elementy zabudowy miejskiej są bardzo charakterystyczną cechą Łotwy. Oglądamy słynny pomnik gitary, luterański kościół Św. Anny z ładnym barokowym ołtarzem (nietypowym jak na protestancki kościół) i organami (do XX wieku największymi na świecie), lichy bazarek obok zabytkowych, lecz wciąż działających hal targowych, kontrowersyjnie żółtą katedrę Św. Józefa, uniwersytet i zupełnie nieciekawy Plac Różany. Spacer uatrakcyjnia odszukiwanie wmurowanych w płyty chodnikowe stalowych nutek - są to lipawskie znaki szlaków pieszych dla turystów. Co jakiś czas jest punkt kontrolny - płytka z konkretną nutą na pięciolinii. Z tego odszukiwania punktów kontrolnych wychodzi nam trasa do-mi-fa-sol-do. Czegoś zabrakło... ale już się nam nie chce szukać zgubionych nutek. I tak musimy jutro wrócić do górnego „do”, czyli pod XVIII-wieczny kościół Św. Trójcy, którego charakterystyczna, segmentowana wieża widoczna jest z wielu punktów starówki. To najwspanialszy zabytek Lipawy.
Opisany dzień zakończyliśmy wizytą w porcie, ponieważ ubzdurałam sobie, że muszę zobaczyć słynną bursztynową klepsydrę. Ma ona na oko 3 metry wysokości, jest zrobiona ze szkła i wypełniona drobnymi bursztynami zamiast piaskiem. Nie wygląda jednak na to, by rzeczywiście spełniała rolę zegara. Eee... można sobie darować.
Kolejny dzień po słabo przespanej (z gorąca) nocy rozpoczęliśmy wspomnianym już górnym „do”. Biało-złote, rokokowe wnętrze kościoła Św. Trójcy jest zachwycające. Choć to nie cerkiew, fotografować nie wolno - pani strażnik spacerowała w tę i z powrotem, bacznie przyglądając się ludziom. Ponieważ jednak widziałam innych ukradkiem robiących zdjęcia komórką, też wyciągnęłam aparat. Mąż stał na czatach i strzelał palcami, kiedy pani strażnik akurat była odwrócona do nas plecami - był to sygnał, że mogę pstryknąć dwie, najwyżej trzy fotki. O lampie nie było, rzecz jasna, mowy, więc nie wychodziły zbyt dobrze. Musiałam czekać na następną rundę, i znów nie wychodziły, i znów czekałam, a pani strażnik kursowała po świątyni ruchem wahadłowym... wreszcie miałam tego dość. Usiadłam w ławce i kontemplowałam. Szczególnie podobała mi się loża dla VIP-ów oraz organy - swego czasu, podobnie jak ich bracia z kościoła Św. Anny, bijące światowy rekord wielkości (do roku 1912).
Ponieważ mieliśmy już serdecznie dosyć miasta, pojechaliśmy na pożegnalny spacer do rezerwatu Dunika, położonego mniej więcej 100 km na południe od Lipawy. Rezerwat obejmuje rozległe torfowisko, nieco przypominające Great Kemerti Moorland koło Rygi, jednak nie poprzerywane tyloma błękitnymi jeziorkami. Prowadzi przez nie mniej więcej 4-kilometrowej długości kładka. Nie jest świeżo wyremontowana, więc trzeba uważać, ponieważ niektóre deski są zmurszałe. Na torfowisku nie było żywego ducha, tylko kilkusetletnie sosny w formie bonsai, nietypowe w środowisku bagiennym graby, rosiczki i ślady jakichś kopytnych (ale nie łosia - bo za małe). Słońce prażyło, rozpalona wilgoć w powietrzu aż gryzła w gardło, komar ciął, więc nie należało przystawać, tylko iść, iść, iść... Owinęłam się szczelnie chustą, jakbym miała wejść do meczetu i dało się wytrzymać. Marsz, choć męczący z racji skwaru, był piękny. Dodatkową atrakcję stanowiło spotkanie z nowym gatunkiem rosiczki o mocno wydłużonych liściach - nigdy wcześniej takiego nie widzieliśmy.
Na tym skończył się nasz pobyt na Łotwie. Nazajutrz mieliśmy już być na Litwie, na Mierzei Kurońskiej. Szkoda. Tyle jeszcze ciekawych rzeczy zostało nam tu do zobaczenia... Ale nie ma co płakać: za parę lat będzie następny raz. Postaramy się wtedy odwiedzić wschodnią część kraju z malowniczym pojezierzem, klify na rzece Salaca, bazylikę w Aglonie, kilka miast i miasteczek (np. Dyneburg, Cesis, Jelgawę) niesamowity memorial w Madonie upamiętniający holocaust, bagienny rezerwat Teici i nadmorski park narodowy Slitere z przylądkiem Kolka i malowniczą latarnią morską na wodzie.
Podsumowując: Łotwa nie jest egzotycznym kierunkiem, lecz ma swój rzadki w Europie urok małego, bardzo słabo zaludnionego państewka, gdzie nawet nie opłaca się budować asfaltowych dróg, gdyż nie ma kto po nich jeździć, zaś buraczany chłodnik i kwas chlebowy przelewają się litrami przez żołądki tubylców i gości. Takich torfowisk, ani stoisk garmażeryjnych w supermarketach jak tam nie widziałam jeszcze nigdy w życiu. Tylu drewnianych domów w dużych miastach również nie. Nigdy nie byłam w tak dużym i fantastycznym skansenie. Muszę też dodać, że nigdy jeszcze nie nocowałam w tak koszmarnym, obskurnym hostelu... Ogólnie spotkanie z tym krajem było dla nas ciekawą przygodą i miłą zapowiedzią dalszych wypraw samochodowych w kierunku Estonii i Petersburga.
A teraz zapraszam do skromnej galerii...
Rygę, Rygę i jeszcze raz Rygę. Jest tu dużo do zwiedzania. Warta pełnego dnia jest cała starówka. Spacer uliczkami, placykami, oglądanie kamienic i kamieniczek to czysta przyjemność. Dla nas atrakcją numer jeden był wjazd na wieżę widokową kościoła Św. Piotra. Za dużej klasy zabytek uchodzi katedra (ta protestancka), ale bilety sporo kosztują - jak wszędzie w Rydze - natomiast nam się wydało po ukradkowym rzucie oka w głąb, że nie będzie to obcowanie z obiektem powalającym (choć na pewno cennym i starym). Nie ma jednak reguł, jedni lubię pomarańcze, a drudzy jak im się nogi pocą. Gildia Bractwa Czarnogłowych jest może nieco oklepana, znana wszystkim z tysiąca pocztówek, ale to z pewnością kawałek interesującej architektury. Jak z innej bajki są gotyckie kamieniczki (szczególnie „Trzej Bracia”). Pomnikiem o najciekawszej chyba historii i najsłynniejszym (choć nie nadzwyczajnie pięknym) jest Pomnik Wolności, a w dalszej kolejności Pomnik Rolanda (nieciekawy) i Pomnik... Muzykantów z Bremy (dla odmiany nader interesujący). Polaka, czy może raczej Warszawiaka na pewno usatysfakcjonuje bliskie spotkanie trzeciego stopnia z ryskim „Pałacem Kultury i Nauki”, tym bardziej, że jest brzydszy niż nasz. Wielu turystów chwali też sobie wizytę w halach targowych, gdzie można kupić to i owo, a i ustrzelić przyjemny, kolorowy kadr się da. Sobór Narodzenia Pańskiego jest z zewnątrz neobizantyjski i oślepia złotem kopuł, zaś wewnątrz po prostu wspaniały, więc warto zajrzeć - chociaż o zdjęciach trzeba zapomnieć.
Jurmałę. Jurmała to ciekawa miejscowość w pobliżu Rygi, powstała w 1959 r. przez zlanie się ze sobą kilkunastu nadmorskich osiedli letniskowych. Jest to najpopularniejszy kurort Łotwy. Już w XVIII w. znane były walory lecznicze miejscowych wód, borowin i klimatu. W XIX w. pomiędzy Rygą a Jurmałą regularnie kursował dyliżans. Dziś goście przyjeżdżają pociągami i autobusami, a do dyspozycji mają dziesiątki hoteli z basenami, restauracji i klubów, parki rozrywki wodnej i lądowej, no i rzecz jasna plażę, nad która powiewa błękitna flaga. Mogą oddać się przyjemnościom typu jachting, kajakarstwo morskie, windsurfing, jazda konna czy gra w tenisa. Jurmała przyciąga co roku mnóstwo turystów z kraju i zagranicy, jest też ulubionym letniskiem Rosjan, którzy kupują tu ziemię i stawiają domy. W poszczególnych dzielnicach Jurmały (byłych wioskach) znajdują się różne atrakcje. W Kemeri urządzono siedzibę parku narodowego, stąd jest też blisko na piękne bagna. W Majori rozciąga się plaża i kipiący życiem deptak Jomas iela. W Dzintari można odpocząć w cienistym Parku Leśnym, zasiadając w jednej z kafejek i upychając dzieciaki na placu zabaw, boisku lub torze do jazdy na rolkach. W Dubulti znajdą coś dla siebie amatorzy architektury sakralnej: jest tu 125-letni luterański kościół w stylu art nouveau oraz kolorowa cerkiew Św. Władimira z XIX wieku. A jak my postrzegamy to miejsce? Jurmała to wypisz-wymaluj Leśna Podkowa albo Konstancin. Dużo drzew i zieleni, stare, drewniane wille z wieżyczkami, istne małe zameczki - jednak wiele w trakcie remontu albo w stanie oczekiwania na remont, owinięte plandekami, żeby nie straszyły.
Lipawę. Lipawa to łotewski port, duży i znany, przyciągający gości zabytkami, imprezami kulturalnymi (zwłaszcza festiwalem rockowym) i nadmorskimi terenami rekreacyjnymi. Wszyscy przybyli zwiedzają dokładnie centrum, w którym znajduje się kilka cennych świątyń (szczególnie protestanckie kościoły Św. Trójcy i Św. Anny oraz cerkiew pw. Św. Trójcy), mnóstwo starych budynków murowanych i drewnianych, Aleja Sław z odciskami dłoni słynnych łotewskich muzyków i Pomnikiem Gitary oraz stare Hale Targowe, całkiem ładne, choć do obowiązków turysty bym ich nie zaliczyła. Dla nas najciekawsza chyba (choć z pewnością nie najładniejsza) była dzielnica Karosta, dawny port wojenny obrośnięty blokowiskami dla wojskowych, z górującą nad nim monumentalną cerkwią garnizonową Św. Mikołaja, ufundowaną jeszcze za cara. Atrakcją numer jeden jest tu dawne więzienie wojskowe funkcjonujące obecnie jako muzeum z dosyć oryginalnym stylem zwiedzania: przewodnik występuje w charakterze strażnika więziennego, a zwiedzający w charakterze więźniów poddawanych musztrze oraz różnym karom. Na terenie więzienia mieści się też mały hotel dla amatorów przygód w stylu dzikiego wschodu: śpi się w celi, na śniadanie dostaje chleb i wodę, a rozmowa w recepcji ma charakter przesłuchania, podczas którego meldujący się w hotelu turysta jest zakuty w kajdanki, zaś recepcjonista w sowieckim mundurze świeci mu lampą w oczy. Natomiast atrakcja numer dwa Karosty to resztki bunkrów na brzegu morza z małymi plażami wdzierającymi się pomiędzy zwały betonowego gruzu.
Kuldygę. Chlubą tego miasteczka, jednego z najstarszych na Łotwie i słynącego z ciekawej zabudowy sięgającej rodowodem średniowiecza, są wodospady Ventas Rumba na rzece Windawie. To najszerszy próg skalny w korycie rzeki (i zarazem wodospad) w całej Europie. Rzeczywiście, robi wrażenie, chociaż ma tylko 2 metry wysokości. W wodospadzie można się kąpać - dlatego w gorące dni kłębią się tam tłumy. Warto tam zajrzeć, warto też przejść się po centrum, nie licząc jednak zbytnio na gastronomię.
Rezerwat Dunika. Piękne, ogromne torfowisko, przez które poprowadzono około 4-kilometrowy szlak pomostowy (po drewnianej kładce). Taka wędrówka po kompletnym bezludziu, sam na sam z przyrodą, to znakomity relaks po zwiedzaniu miasta.
Jeśli macie tydzień-dwa na jakiś wyjazd i nie chce wam się daleko podróżować, wsiadajcie w auto i jedźcie na Łotwę!
papuas | opis niezwykle barwny i zachęcający niewątpliwie interesujący rezerwat torfowiska /nigdy nie byłem/, a foto długiej rosiczki piękne |