Oferty dnia

Egipt - cz. 1 - Dolina Nilu - relacja z wakacji

Zdjecie - Egipt - cz. 1 - Dolina Nilu

Muszę powiedzieć, że ta dwutygodniowa zima z Rainbow Tours udała się nadzwyczajnie! Pozwólcie, że uprzedzę od razu pytania dociekliwych, żeby pewne kwestie już na wstępie mieć z głowy i potem do nich nie wracać: owszem, w hotelach 3* był syf... Karaluch wielki jak Sfinks biegał pod ścianami, zimna woda się nie odkręcała, ceratowa zasłonka prysznicowa skakała jednym susem na człowieka i nie chciała się odkleić z pleców do końca ablucji, a spłuczka sedesowa szumiała nam całonocne kołysanki. W nocy było zimno, a w dzień gorąco. Sejfów w pokojach nie było, a jeśli były, to wyczerpywały się w nich baterie i cenny dobytek zostawał w nich niczym w Sezamie tylko dla tych, którzy znają zaklęcie. Obsługa hotelowa sprzątała niekiedy kilka razy dziennie (za każdym razem rozglądając się pilnie, o czym to goście zapomnieli i co zostawili na wierzchu - i tak w naszej grupie zdarzyła się kradzież... ciuchów). Ale się mówi „trudno” na to wszystko, bo po co sobie psuć wakacje. Zresztą... ciuchy nie moje ;) A my przeżyliśmy w jako-takim zdrowiu oraz doskonałych humorach, i to jest najważniejsze. Ach, nie, właściwie nie mam racji: najważniejszy jest Egipt.

Egipt nas zaczarował. Wprawdzie nie można powiedzieć, że pod względem krajobrazowym czy urbanistycznym jest to piękny kraj. Pustynia Wschodnia - bądź co bądź część Sahary, o której niejeden marzy - to morze brudnego piachu pokrytego śmieciami. Owszem, można zawiesić oko na pustynnych górach, im dalej położonych na horyzoncie, tym bardziej niebieskich i bardziej (wręcz zadziwiająco) postrzępionych. Niestety góry nie wszędzie widnieją. Z kolei Morze Czerwone wcale nie jest czerwone, co bardzo rozczarowuje ;) Na szczęście ma piękne kolory w gamie niebiesko-zielonej (bo nigdy nie jest to jeden kolor) i w środku rafę koralową. Ale już o plażach nie można powiedzieć zbyt wiele dobrego: albo są zaśmiecone, albo oblepione parasolami i leżankami. Kto to lubi, będzie zadowolony. Ale amatorzy plażowania na dziko w ładnym miejscu, tacy jak my, nie mają do wyboru takiej opcji. Natomiast współczesna architektura po prostu straszy. Wszędzie piętrzą się niedokończone budynki wielorodzinne ze sterczącymi w niebo prętami zbrojeniowymi. Bo dokończy się później, po co się denerwować, że nie ma kasy czy motywacji...

Jednak skądinąd Egipt nie może się nie podobać. Bo Egipt to samograj, ma chyba najwspanialsze na świecie zabytki. Świątynie, piramidy, pomniki, obeliski, grobowce - wszystko to zapiera dech w piersiach. Gdzieniegdzie zachowały się fragmenty malowideł, ukazujące nieomal tęczową krasę starożytnych budowli. Farby produkowano z darów ziemi, dodając sproszkowane minerały - stąd piękne kolory takie lak kobalt, turkus, malachit, ochra, siena i ugier. Przez zabytki Egiptu mówią tysiąclecia, a to się również liczy - po tych podłogach stąpali przecież, tych ścian dotykali starożytni. A starożytni mieli swoje tajemnice... Czar starożytnego Egiptu polega moim zdaniem właśnie na dużej liczbie zagadek nierozwiązanych, lub tylko częściowo rozwiązanych przez współczesność. Jak budowano piramidy? Jak balsamowano ciała zmarłych? Skąd czerpali wiedzę astronomiczną kapłani? Jakie jeszcze skarby faraonów skryte są w podziemnych czeluściach pustyni? Czy istniała, a jeśli tak, to na czym naprawdę polegała tzw. klątwa Tutanchamona, która w XX wieku zabiła parę osób związanych z odkryciem grobowca tego faraona? Skąd wzięły się sylwetki helikoptera, okrętu podwodnego i latającego talerza na ścianie sanktuarium Ozyrysa-i-innych w Abydos? Egipskie opowieści historyków, kulturoznawców i archeologów to prawda mająca w sobie coś z baśni, coś z magii, coś z rojeń o pozaziemskich cywilizacjach. Przynajmniej ja tak to odbieram. Zagadki starożytnego Egiptu rozpalają umysł. Dlatego Egipt był u mnie numerem jeden na liście marzeń podróżniczych. A zaraz za nim jest Meksyk owiany mgłą tajemnic Olmeków, Majów i Azteków.

Nie jest moją ambicją stworzyć tu nowy przewodnik po Egipcie, dlatego postaram się nie opisywać kolejno wszystkich świątyń, jakie przyszło nam oglądać, tylko zdać relację z różnych aspektów wycieczki. Zaczęło się od tego, że nasz samolot małych linii czarterowych Small Planet, powiedzmy, że litewskich, nie odleciał. Problem z pokładowym komputerem najpierw usiłowali rozwiązać sami piloci, a potem obsługa naziemna lotów, która wyprosiła z samolotu wszystkich pasażerów. Zostaliśmy zeskładowani wraz z naszym bagażem podręcznym w autobusie i mogliśmy popatrzeć, jak obsługa naziemna gasi w samolocie światło, a potem biega bezradnie wzdłuż kadłuba. Ostatecznie autobus odwiózł nas z powrotem do bramki, co skwitowano krótkim wyjaśnieniem: komputer pokładowy nie dał się zresetować i pilot odmówił startu. Dla nas miał być samolot zastępczy. I był - po prawie siedmiu godzinach. Abyśmy nie umarli z głodu czekając na nowy lepszy model Boeinga, skruszony przewoźnik przydzielił po paczce starych bake-rollsów i małej butelce niegazowanej mineralki na głowę. Wszyscy zżymali się, że takie porządne biuro jak Rainbow współpracuje z takimi gównianymi liniami jak Small Planet, które mają zaledwie 20 samolotów, a nie potrafią o nie zadbać. Niektórzy spali, inni gadali przez komórki, jeszcze inni pili wódkę. Ale wszyscy jak jeden mąż bali się, że to nie będzie wcale inny samolot, tylko ten sam po prowizorycznej naprawie. Na szczęście był inny, tym razem linii Enter Air.

Kiedy dojechaliśmy do hotelu w Hurghadzie był już wieczór (a miało być południe). Nasze plany popołudniowego rekonesansu wzięły w łeb, właściwie to dzień się nam zmarnował. Inni ludzie też klęli. Ale hotel serdecznie powitał polską grupę szlagierem Boysów „Jesteś szalona” i żale od razu stopniały... A że bufet kolacyjny był niczego sobie, pełen smacznych potraw w dużym wyborze, żale i klątwy rozpuściły się całkowicie.

O tym, co robiliśmy we wszystkie dni wypoczynku w Hurghadzie napiszę w innej części relacji, teraz zaś płynnie przejdę do gwoździa programu, czyli rejsu pływającym hotelem po Nilu. Od razu na wstępie zgotowano nam niespodziankę: rejs nie rozpocznie się na północy w Luksorze, tylko na południu w Asuanie, albowiem tam właśnie stoi zacumowany nasz statek. Znowu się zgniewaliśmy, bo do Asuanu trzeba było jechać ciasnym, rzężącym, jakby przetrwałym z poprzedniej epoki autokarem aż 500 km, po pobudce o trzeciej czy czwartej w nocy. Ale co sobie pooglądaliśmy przez okna, to nasze. Widzieliśmy, jak nad nagimi (tak nagusieńkimi, że aż... wstyd!), pustynnymi Górami Morza Czerwonego wschodzi słońce. Podziwialiśmy szybkość działania egipskich dzieciaków, które na wieść, że autokar z turystami staje przed przydrożnym zajazdem, błyskawicznie wrzucały na siebie ciuszki etno (na co dzień chodzą w dresach made in China), odciągały od siana osiołki, odbierały matkom-owcom jagnięta i matkom-kozom koźlęta, a potem gubiąc klapki gnały z całym tym dobytkiem na parking, by oferować się jako afrykańskie tło do pamiątkowych zdjęć - rzecz jasna, nie za darmo. Z kolei jadąc wzdłuż kanału idącego do Nilu liczyliśmy napotkane mini-bunkry i karabiny maszynowe w rękach nie tylko żołnierzy i policjantów, lecz także cywili czuwających przy każdym mostku i na każdym większym skrzyżowaniu. Liczyliśmy rolki leżących na poboczu zwijanych kolców do szybkiego blokowania dróg i beczki do ustawiania barykad. Liczyliśmy kręcące się jakby bezradnie po drogach tuk-tuki oczekujące na pasażerów i pręty zbrojeniowe wystające z dachu nieomal każdego domu. Liczyliśmy też palmy, minarety, kobiety w czerni, maleńkie stragany z cytrusami, zielone kwadraty pól ryżowych i łodygi właśnie zbieranej z plantacji trzciny cukrowej na ciężarówkach. A od tego liczenia zaschło nam w gardle.

Gdy zaschnie w gardle, po prostu trzeba się napić - powie niejeden Europejczyk. Ale czego? W Hurghadzie nie zdążyliśmy się obkupić, pobudka była zbyt wczesna. Wody z kranu w Afryce się nie pije, ba! - nawet zęby lepiej myć mineralką. Autobus przez całe 500 km zatrzymał się tylko raz, we wspomnianym zajeździe, bo takie przepisy, nie wolno wysypywać turystów byle gdzie. O barach w autokarach, tak samo jak o ogrzewaniu, w Egipcie nie wszyscy słyszeli. I tak wydoiwszy do cna naszą ostatnią małą colę, wysychaliśmy powoli wśród pól ryżowych, kałachów i meczetów. Po raz pierwszy w życiu poczułam strach, że nastanie czas suszy. Że z zaspokojeniem pragnienia będzie ciężko. Bo nawet woda ze sklepu może być niezdatna do picia - Egipcjanie napełniają kranówką opróżnione butelki po wodzie mineralnej i oklejają zakrętki przezroczystą taśmą, żeby butelki wyglądały na fabrycznie zapieczętowane. Niedoświadczony turysta łyknie takiej wody i już po paru godzinach zaczyna spędzać wakacje w pozycji siedzącej z przerwami na leżenie i jęczenie z bólu brzucha. Na początku trzeba bardzo uważać na to, co się kupuje do picia i jedzenia - potem już SIĘ WIE.

Według zapowiedzi pilota nasz statek pod względem standardu nie miał być młodszym bratem Titanica, jednak nam jego trzy gwiazdki w zupełności wystarczyły. Kajuty były malutkie, ale nie spędzaliśmy w nich zbyt wiele czasu. Program zwiedzania obfitował w atrakcje opłacone jak i fakultatywne, a wieczorem siedziało się na decku popijając colę lub, jak niektórzy, drinki z all inclusive, i kontemplowało się zachód słońca nad Nilem. Na decku był też basen, jednak nie warto o nim wspominać (i wszyscy traktowali go tak, jak gdyby nie istniał). Po zajściu słońca chętni mogli uczestniczyć w imprezach typu występy nubijskich tancerzy czy galabija-party. Wyżywienie podczas rejsu były to trzy bogate posiłki w stylu szwedzkiego bufetu i wszyscy obżerali się, jak gdyby stracili nad sobą kontrolę, a potem wzdychali i narzekali (my, przyznam się, tak samo). Jedynie mięso i rybę wydzielał kuchcik, i trzeba tu powiedzieć, że porcje były śmiesznie małe - ale to też specyfika tego kraju. Egipcjanie jedzą mało mięsa, za to dużo wypełniaczy i warzyw. Zresztą ciepłe dania mieliśmy zarówno na obiad, jak i na kolację, a do wszystkich posiłków podawano pyszny ser przypominający miękką fetę, więc - biorąc jeszcze pod uwagę sałatki z roślin strączkowych i śniadaniowe omlety - w sumie białka nikomu w organizmie nie zabrakło. Za to miejsca we własnych spodniach - owszem.

Statek płynął niekiedy w nocy, a niekiedy w dzień, wypluwając nas od czasu do czasu na nabrzeże, byśmy mogli zwiedzić jakąś świątynię. Najpierw popłynęliśmy do świątyni Izydy na wyspę File. Potem pojechaliśmy na spotkanie (fakultatywne) z czterema Ramzesami II do Abu Simbel. Potem zwiedzaliśmy ptolemejskie świątynie w Kom Ombo oraz w Edfu. Wreszcie przyszła kolej na Karnak, Świątynię Luksorską oraz Medinet Habu. Aby nie uczynić z grupki niewinnych Polaków świątobliwych bubków łażących od rana do nocy po świątyniach, biuro pokazało również gościom grobowce w Dolinie Królów i grobowce w wiosce robotników pracujących przy budowie tychże królewskich grobowców, zabrało nas też do wioski nubijskiej i na Wyspę Bananową, a także do Ogrodu Botanicznego im. Lorda Kitchenera. Z wymienionych wyżej atrakcji cztery ostatnie należało opłacić dodatkowo jako wycieczki fakultatywne.

Nie chcę tu jednak podpowiadać nikomu, co warte jest tych pieniędzy, a co nie, bo przecież wiadomo, że biuro na każdej takiej wycieczce fakultatywnej nieźle zarabia (czyli klienci przepłacają), zaś ludzie mają różne upodobania i różne nastroje (czyli jednym się podoba, innym nie). Myślę, że ogród botaniczny może być piękny np. na wiosnę, kiedy kwitnie wiele roślin. W styczniu był tylko ładny, a podejrzewam, że z kolei latem nie nadaje się do oglądania. Zawiera też ciekawe okazy drzew, np. drzewo butelkowe, kiełbasiane, chlebowe, mango i rozmaite palmy.

Natomiast Wyspa Bananowa to zakątek pewnej rodziny egipskich bogaczy, którzy mają plantację bananów i produkują je na sprzedaż. Dorobili się już kilku sporych willi i niezłych samochodów (które są w Egipcie astronomicznie drogim towarem). Jeśli ktoś nie widział plantacji bananów, będzie miał radochę - zwłaszcza, że są to małe bananki bardzo rzadko spotykane w Polsce. Natomiast wszyscy standardowo cieszą się z serwowanego w czymś w rodzaju ogrodu owocowego poczęstunku. Małe bananki są pyszne, tak samo jak pomarańcze, świeże daktyle i mój przebój stycznia 2015 - guawa. Guawa przypomina z wyglądu bladą (a czasem czerwonopomarańczową) gruszkę, ale smakuje zupełnie inaczej, smak ten trudno opisać, jest delikatny i niepowtarzalny, zaś jedynym mankamentem tego owocu są twarde, kanciaste pestki, które lubią się wrzynać w dziąsła. Nawiasem mówiąc, świeżych daktyli też nigdy wcześniej nie jadłam i muszę przyznać, że są smaczniejsze niż suszone, bo nie tak słodkie, a do tego wilgotne i nie obłazi z nich twarda skórka przypominająca pancerzyk karalucha. Jedyną rzeczą, która się nam nie podobała, było „oglądanie krokodyla”. Owo biedne zwierzę średniej wielkości siedzi na mikrej wysepce w zakratowanej studni. Oprowadzający chłopiec nakazuje wszystkim przygotować aparaty, a potem dźga krokodyla przez kraty kijem. Zdenerwowane zwierzę otwiera paszczę i... można robić przegląd klawiatury. Aparaty idą w ruch - będą fajne pamiątki! Nie będę kłamać, też pstryknęłam. Ale teraz mi wstyd i mam moralniaka.

Co do Wioski Nubijskiej, to jest to posadowiony nad Nilem sympatyczny zbiór pudełkowatych, błękitnych domków z małym meczetem, przed którym leżą dla ozdoby bezpańskie buty. Innymi słowy, spotkanie z mieszkańcami wioski i spacer utartą ścieżką to klasyczna szopka dla turystów z zamysłem wyciągnięcia od nich: a) - pewnej sumy w ramach gratyfikacji za występy śpiewano-taneczne oraz b) - bakszyszy dawanych ot, tak sobie. Muszę tu jednak zaznaczyć, że jara Nubijka z tamburynem dała naprawdę niezły popis wokalny, a drobna dzieciarnia podskakiwała i porywała w tan turystów z takim wdziękiem, że pieniążki same wyjmowały się z kieszeni. Poczęstowano nas też nader smaczną herbatą (chwalić Pana, gorzką) oraz słodkim naparem z karkade, czyli hibiskusa. Małym urozmaiceniem w rutynie zwiedzania Egiptu była dla wszystkich lekcja liczenia po nubijsku, która odbywała się w prawdziwej nubijskiej szkole, w prawdziwej nubijskiej klasie, z prawdziwym (i to już nie na pewno) nubijskim nauczycielem. Do końca życia będę pamiętać jego ryk „ŁAHE! ETNE!” i walenie trzcinką po pupie tych, którzy źle za nim powtarzają, albo - nie daj Boże - w ogóle nie powtarzają. Nauczyciel odpytywał wszystkich, a jakże, więc nie wiem, jakim cudem mi się upiekło, może bał się, że mu się trzcinka (znaczy ważne narzędzie codziennej pracy) złamie na moim tyłku, a może słyszał, że pilnie i prawidłowo powtarzam, więc nie mógł mi tą trzcinką przyłożyć... Potem pisaliśmy swoje imiona po arabsku, ale coś mi mówi, że nauczyciel wciskał nam kit, bo jak to możliwe, że dwa imiona zaczynające się na tę samą literę zapisujemy fonetycznie rozpoczynając innym znakiem? Tak czy siak, „niezapowiedziana” (co podkreślał kilkakrotnie nasz pilot) wizyta u Nubijczyków była miła, aczkolwiek absolutnie niewarta 30 dolarów od głowy.

Podsumowując, rejs po Nilu był zdaniem większości grupy najwspanialszą częścią naszej wycieczki. Polecam tę przyjemnosć wszystkim, nawet w tak niespokojnych czasach jak dzisiejsze. Było bezpiecznie, policja pilnowała byśmy trzymali się określonych miejsc, przez co korona nam z głowy nie spadła, włos też. Na co dzień (zwłaszcza podczas rejsu) w ogole się nie odczuwało, że w kraju trwa jakaś rewolucja. Każdy nie-islamski gość był przez ludzi na ulicy traktowany jak należy. Może czasem jakieś oczy patrzyły w naszą stronę krzywo... ale co, w Europie się to nie zdarza?

A teraz zapraszam do galerii, która już wkrótce!

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Egipcie:
Co warto zwiedzić?

Właściwie wszystko - a już na pewno wszystko, co jest w programie wycieczki. Szkoda, że pewne rzeczy program pomija, ale cóż, nie da się zobaczyć i posmakować wszystkiego. Za to zostają ciekawe miejsca na następny raz. Słowo daję, że mogłabym popłynąć za rok znowu na rejs po Nilu z Rainbow - wtedy zamiast fakultetów (które już odbyłam) wzięłabym na warsztat indywidualny (własny) program zwiedzania i zakładam się, że byłoby super. Oby tylko policja pozwoliła łazić samemu.

Z wszystkich zabytków, które widzieliśmy podczas części rejsowej najbardziej podobały nam się... zaraz, po kolei: świątynia Madinat Habu z nadzwyczajnie zachowanymi kolorami, świątynia Ramzesa II w Abu Simbel, świątynia Horusa w Edfu, zespół świątynny w Karnaku... Ale przecież Nil to nie tylko świątynie! To jeszcze skarby na Wzgórzach Tebańskich, czyli w dzisiejszym Luksorze. Tu wyróżniłabym grobowce robotników, znacznie ciaśniejsze niż grobowce faraonów, ale za to ładniej pomalowane.

Asuan to nie tylko świątynia Izydy na wyspie File(chyba najmniej spektakularna ze wszystkich) i nie tylko wioski nubijskie na wyspie Elefantynie. To jeszcze Tama Asuańska, której nie wolno fotografować z zoomem - a to budzi uśmiech, bo przecież satelity i szpiedzy już dawno wszystko obfotografowali i z pewnością robią regularny update. Tama Asuańska jest słynna (zalała Nubię!), widok z niej na rozlany Nil jest ładny, ale to wszystko. Całość na pewno nie jest warta pieniędzy, jakie ludzie płacą za wycieczkę fakultatywną. My mieliśmy tamę w programie obowiązkowym, więc nie płaciliśmy. I dobrze. Chcę natomiast powiedzieć, że w Asuanie znajduje się bardzo ciekawy zabytek, a mianowicie zdobione Grobowce Dostojników z okresu Starego Państwa i późniejsze, udostępnione dla ruchu turystycznego, choć zdecydowanie mniej popularne wśród Polaków niż np. ogród botaniczny na Wyspie Kitchenera (i raczej niesłusznie). W pobliżu grobowców stoi na wzgórzu tzw. Kopuła Wiatrów, z której rozciąga się cudny ponoć widok na Nil i Asuan. O tym wszystkim opowiadał nam pilot i podjęliśmy od razu decyzję, że kiedyś pojedziemy znowu na rejs po Nilu, by zwiedzić brakujące w naszym nilowym naszyjniku perełki. Poza tym w Asuanie można obejrzeć tzw. Niedokończony Obelisk, stary nilometr na wyspie Elefantynie, no i przejść się po najlepszym bazarze w Egipcie (poza Kairem), na którym warto kupić m.in. przyprawy.

Kom Ombo i Edfu to właściwie tylko świątynie, niewątpliwie interesujące i warte odwiedzenia. Poza tym nie ma tam nic poza chaosem, brudem, biedą, lichymi sklepikami i kafejkami niskiego standardu. (Tu uwaga: wcale nie twierdzę, że są to rzeczy niewarte poświęcenia im paru chwil, lecz policja pilnuje, by turyści szli ze statków i motorówek prosto do świątyń, dorożek i taksówek i nie rozłazili się po mieście.) Autentyczne, nieturystyczne dzielnice Edfu świetnie ogląda się z wyżyn dorożki, jakich setki kursują pomiędzy portem a świątynią. Globtroter zaprawiony w afrykańskich podróżach być może nie odnajdzie w widokach z kozła niczego szczególnego, jednak dla nas był to pierwszy kontakt z tzw. prawdą o Egipcie i pozostawił on głęboki ślad w pamięci.

Luksor to zbiór co najmniej tylu zabytków, co przybytków współczesności. Wycieczki masowo nawiedzają ogromny i wspaniały zespół świątynny w Karnaku oraz wybrane miejsca nekropolii tebańskiej, szczególnie Dolinę Królów. A na Wzgórzach Tebańskich jest jeszcze fantastyczna, pyszniąca się świetnie zachowanymi kolorami świątynia Ramzesa III Madinat Habu (must see!), wioska robotników Dajr Al-Madina z małymi, pięknie malowanymi komorami grobowymi robotników budujących grobowce faraonom (koniecznie - choćby dla porównania!), świątynia Hatszepsut (znana z tysiąca pocztówek, ale wcale nie najwspanialsza, chociaż kilkukondygnacyjna i ładnie wkomponowana w górskie urwiska), Ramesseum (ruiny świątyni grobowej Ramzesa II, można zobaczyć, ale są to... BARDZO ruiny), słynne Kolosy Memnona pozbawione twarzy (które wcale mnie tak nie kręciły zanim je zobaczyłam, a wraz z ich otoczeniem okazały się być wielce fotogeniczne), no i Dolina Królowych (nie byłam, ale kiedyś muszę, nie daruję sobie grobowca Nefertari, choć wejście jest upiornie drogie i limitowane).

Porady i ważne informacje
  1. Pieniądze - Ostatnio działy się dziwne rzeczy z niektórymi walutami, euro leciało na pysk, ale to i tak nie tłumaczy bandyckiego kursu euro w Egipcie. Za 1 $ Egipcjanie dawali 7,15 swoich funtów, a za 1 EUR 8,4 funta, to ewidentna przesada. Egipcjanie chyba nie lubią euro, więc może chcą zniechęcić turystów do posługiwania się tą walutą?
  2. Używki - Żeby mieć trochę satysfakcji z palenia sziszy, trzeba się nastawić na mocne pociąganie. Szisza to nie lightowy, cieniutki papierosik - trzeba ciągnąć, inaczej zgaśnie. Mnie to przeszkadzało. W katalogu moich zasad jest niepalenie podczas wysiłku. Tak więc, gdy samo palenie jest wysiłkiem, lepiej się przerzucić na picie. A pić jest tam co - np. kawę z kardamonem, karkade, miętę, napar z kozieradki ;)
  3. Dorożki - Zwą się lokalnie caleche (czytaj „kalesz”) i przysięgam, że przejażdżka taką dorożką na trzęsącej się we wszystkie strony wąziutkiej ławeczce to przeżycie - nie tylko dlatego, że tkwi się w cieniu budki do złudzenia przypominającej budkę naszego wózka w niemowlęctwie. Woźnica tnie konia batem, żeby turystę jak najmocniej wytrzęsło i co chwila odwraca się, zapoczątkowując dialog słowami: „W Egipcie kryzys. Nie ma biznesu. Konie umierają.” Jeśli turysta w jakikolwiek odniesie się słownie do tego tajemniczego stwierdzenia, natychmiast zaczyna się wyciąganie pieniędzy, rzekomo na karmę dla konia. Opłata za przejażdżkę swoja drogą, a bakszysz dla konia swoją. Przez całą drogę woźnica patrzy turyście w oczy i głośno mówi po polsku: „Koń-głód”, po czym przebiera paluszkami jednej dłoni na znak, że właśnie nadszedł stosowny moment, by zasilić kieszeń... konia. Na to nie należy reagować. Opłata za podwózkę jest wystarczająca, by nakarmić i woźnicę, i konia. I radzę uzbroić się w multum cierpliwości, bo woźnica nie odpuści, a przez to możemy mieć zepsutą przejażdżkę. Skądinąd taką przejażdżkę warto sobie zafundować, godzina spaceru po mieście kosztuje ze dwa dolary od osoby, a widoki z wysokości ławeczki niezapomniane. Nasza dorożka numer jeden przebijała się wśród samochodów z portu do świątyni w Edfu uliczkami ukazującymi prawdę nie dedykowaną turystom. Z kolei w Luksorze oglądaliśmy zza kozła bazarek w wąskich uliczkach, nie mogąc wyjść z podziwu, że dorożka mieści się między straganami i oblepiającymi je ludźmi. Fajna sprawa!
  4. Handlarze - Cóż, każdy wie jacy są arabscy handlarze: okrutnie natarczywi, upierdliwi. W Egipcie jest to szczególnie odczuwalne. Hadlarze przekraczają dopuszczalne granice i czynią z aktu kupna-sprzedaży nieomalże akt gwałtu na przyjezdnym. Ledwie człowiek wyjdzie z hotelu na ulicę, cała ulica ożywa, handlarze wyłażą ze swych nor i oblegają człowieka niczym karaluchy. Oszołomiony, niedoświadczony turysta ma uczucie, że oto świat włazi mu się na głowę, gdyż cała ulica zaczyna go pozdrawiać, pokrzykiwać, a nawet gwizdać czy cmokać dla zwrócenia na siebie uwagi, pytać po angielsku „skąd jesteś” i po polsku „jak sze masz kochanie”, nawoływać dla nawiązania kontaktu (oczywiście w odpowiednim języku, czyli np. po polsku będą to hasła w rodzaju „dobra dobra supa sbobra aly lepsza swepsza” albo „mucha dmucha karalucha”), wreszcie reklamować towar („dobra cena, tanio”) i obiecywać najkorzystniejszą transakcję („dzisz za darmo”). Cóż, nie ma co się dziwić, że człowiek czuje się osaczony, nękany, oderwany od własnych myśli i przeżyć krajoznawczych wznioślejszych niż kontakt z handlarzami, zmuszany do czegoś czego nie chce i... mówiąc dobitnie, zgwałcony. Co z tym zrobić? Ignorować. Nie odpowiadać na pozdrowienia, choć dobrze wychowanemu człowiekowi jest o to trudno, lecz cwani handlarze właśnie na to liczą. Jeśli nie odpowiemy na żadne zawołania i zachowamy kamienną twarz osoby nie wiedzącej o co w ogóle chodzi, mogą być w kropce, bo nie wiedzą w jakim języku mają mówić - to może nas chociaż trochę ochronić. Nie należy też patrzeć na handlarzy, ani ich towar, bo każde spojrzenie jest dla nich znakiem, że człowiek zainteresował się, czyli jest to doskonały punkt wyjścia do nawiązania stosunków międzyludzkich i omotania ofiary. Wszystkie te metody wypróbowaliśmy i mogę powiedzieć, że częściowo skutkują, więc poczucie bycia zgwałconym słabnie. Ale w arkana walki z egipską namolnością można wniknąć jeszcze głębiej. Całkiem dobry efekt daje uśmiech, kiwnięcie ręką w geście pozdrowienia, powiedzenie po angielsku „nie, dziękuję” i pójście w swoją stronę równym, energicznym krokiem. Jeszcze lepsze jest powiedzenie „dziękuję” po egipsku. A najlepsze - zażądanie czegoś niemożliego do zrealizowania. Oczywiście do tego trzeba znać jakiś język - angielski, niemiecki, rosyjski. I tak namolnemu dorożkarzowi, który udawał, że nie rozumie słów „nie, dziękuję” i biegł za nami, a nawet stukał mnie w ramię oferując podwózkę, powiedziałam, że chcę jechać na wielbłądzie (tak naprawdę wystarczyło kilkakrotnie powtórzone słowo ”camel”, by facet osłupiał i odpadł). Oswoiwszy się już z Egiptem, na pytanie „skąd jesteś” odpowiadałam „Republika Balambaya”, co najczęściej powodowało dziwny wyraz twarzy zaczepiającej mnie osoby, a następnie szeroki smile i słowa po angielsku „Witaj w Egipcie”, na co odpowiadałam serdecznym uśmiechem, skinięciem ręki i... na tym się kończyło. Bo skąd Egipcjain ma wiedzieć, jak rozmawiać z obywatelem Republiki Balambayi? W jakim języku? Jakie argumenty dobierać? Na to jest po prostu nieprzygotowany...

Na koniec, żeby nie było, że taka ze mnie mądrala, co się nigdy nie da nabić w butelkę, powiem, że pomimo naszej wiedzy jak rozmawiać handlarzami i jak unikać oszustwa, zrobiliśmy na bazarze w Luksorze słabe zakupy. Jak lwy walczyliśmy o to, żeby nie zapłacić drożej niż w Polsce i to się nam jako-tako udało, jednak cwany sprzedawca zdołał podłożyć gorszy towar w miejsce lepszego, przebadanego przez nas. Daliśmy się podejść, chociaż przysięgłabym, że nasza czujność ani na chwilkę nie przysnęła. Cóż, Arabowie są mistrzami... tylko czy aby w dobrym?

Autor: texarkana / 2015.01
Komentarze:

oscar
2015-08-23

Biedny stary Egipt :) ale mu się dostało! :) To mój drugi przy Turcji ulubiony kierunek. Miałem to szczęście że udało mi się zwiedzić takie miejsca jak
Abydos – grób Ozyrysa i świątynia Setiego I
Asjut – Al.-Kasijja – grobowce książąt i władców
Amarnę - miasto Echnatona
Bani Hasan i El Minia z najstarszym "miastem zmarłych"
Niestety od kilku już lat jest to rejon zamknięty dla turystyki.
Wspaniały opis
dzięki za przypomnienie starych kątów :)
ps.
Wszystkim kochającym snorkelling zdecydowanie polecam Marsa Alam i koniecznie hotel nad zatoką


katerina
2015-02-20

Uwielbiam te Twoje opisy :)

kawusia6
2015-02-20

Fantastyczna relacja- super!!! Sama miałam kilkanaście lat temu mieć tę przyjemność uczestniczenia w rejsie po Nilu. Mimo wielu wyjazdów później do tej pory wspominamy z mężem rejs po Nilu. Zdjęcia też super- czekam na więcej :)

texarkana
2015-02-16

dzięki, Ala, jak komuś się podoba, to chce się pisać... zdjęcia wkrótce - część rejsową już uporządkowałam

piea
2015-02-12

Agata, Ciebie czyta się po prostu znakomicie; uwielbiam Twoje pióro, spostrzegawczość i humor;
czytelnik zawsze sporo się od Ciebie dowie, podciągnie się z historii, posmakuje lokalnych specjałów i otrze się o obrazowo opisane obyczaje. Jak zwykle - Brawo! jestem Twoją wierną czytelniczką i fanką :))
Ha, ha pomysł z Republiką Balambaya- po prostu rewelacja! uśmiałam się do łez :), a teraz dawaj w końcu te zdjęcia :))

AniaMW
2015-02-09

No to miałaś ful-wypas ... przygód! :)))
Czekamy na zdjęcia