Oferty dnia

Kanada - cz.2: Field - Hinton - Kamloops - relacja z wakacji

Zdjecie - Kanada - cz.2: Field - Hinton - Kamloops

To najdłuższy, najbardziej zróżnicowany, a przez to - chyba też - i najciekawszy odcinek naszej tegorocznej podróży po zachodniej Kanadzie.

Miejscowości Field i Lake Louise (tę samą nazwę nosi też pobliskie jezioro) leżą na tzw. Linii Wielkiego Podziału. Dotyczy ona rozgraniczenia zlewisk do dwóch oceanów. Wszelkie wody z okolicznych gór, spływające w kierunku wschodnim mają swe ujścia do Atlantyku, natomiast płynące na zachód - docierają do Pacyfiku. Jeszcze inna osobliwość odnosi się do tego rejonu. Otóż prowadzi tędy główna droga nr 1: Trans-Canada Highway - łącząca wybrzeża obu oceanów, a także transoceaniczna linia kolejowa, przecinająca w poprzek całą Kanadę, łącząca Vancouver z Montrealem. Z okien naszego hotelu w Field mogliśmy obserwować dłuuugie, osiągające dł.1,5-2 km składy pociągów towarowych, przejeżdżających z rozmaitym załadunkiem raz w jedną, raz w drugą stronę.

Wróćmy jednak do przyrody, parków narodowych i naszej trasy. Pozostała nam jeszcze lwia część Parku Narodowego Banff (którego opis zaczęłam już w części 1 - z Calgary do Banff). Oto kolejne miejsca tego parku, jakie odwiedziliśmy.

Kanion Johnston - jego obecny stan to dzieło 8 tysięcy lat przebiegu naturalnych procesów... Na własne oczy można przekonać się, jak „kropla drąży skałę”! Wędrując tym kanionem mieliśmy 3- a nawet jeszcze więcej w jednym: miła przechadzka, przy ścieżce - biegające wiewiórki-chimpunki, podziwianie urozmaiconych formacji skalnych tworzących ściany kanionu, wartkiego nurtu górskiego potoku z kilkoma wodospadami, a przy ostatnim z nich, najwyższym, dodatkowy bonus „dla wytrwałych” - w postaci tęczy.

Dalej czekała nas wprost cała seria (rozłożona na kilka dni!) kolejnych, niezwykle urokliwych jezior. Oczywiście, przy każdym z nich mieliśmy czas nie tylko na chwilę postoju, ale również na wędrówkę wzdłuż brzegu, czy na pobliskie wzniesienia, by jeszcze z innej perspektywy spojrzeć na szmaragdową barwę tych jezior. A każde z nich ma w sobie - lub w swoim otoczeniu - coś wyjątkowego, niepowtarzalnego.

Najpierw było Moraine Lake - dla mnie najpiękniejsze! Otoczone przez 10 wysokich, skalistych szczytów. Zupełnie jak Morskie Oko. Jasne, że trochę inne: bo i jezioro większe, góry wokół też wyższe (wszystkie z tych 10 szczytów to 3-tysięczniki!), kolor wody też inny, jednak subiektywne wrażenie mojego odbioru bardzo podobne do M-Oka: wielkie jezioro, w bliskim otoczeniu wysokich, stromych gór i nawet smak powietrza był taki „tatrzański”.

Następne - Lake Louise - jezioro lodowcowe, usytuowane bezpośrednio na linii wielkiego podziału, o której już wspominałam. Nad samym jeziorem z jednej strony stoi wielki hotel, a na przeciwległym brzegu widać lodowiec Victoria, którego jęzor (niestety z roku na rok coraz krótszy!) opada do jeziora.

Jadąc w dalszym ciągu wzdłuż rzeki Bow mamy po prawej stronie jeszcze Banff National Park, a po lewej stronie zaczyna się następny park narodowy - Yoho, utworzony w 1886, więc tylko o rok młodszy niż najstarszy - Banff. Jego nazwa wzięła się z języka Indian Kri a oznacza okrzyk zachwytu. I przyznaję, że jest to w pełni adekwatna nazwa, bo jest tam się czym zachwycać. Byliśmy przy Natural Bridge - ciekawym „moście”, wyżłobionym ze skał przez rwący potok oraz nad Emerald Lake - Jeziorem Szmaragdowym, mniej wysokogórskim, lecz równie pięknym, w malowniczym otoczeniu gór; również udostępnionym do pływania kajakami, a dla chętnych też i do kąpieli. Ja - jako „zwierzę wybitnie lądowe” - nie korzystałam z tych dobrodziejstw, za to spacerując wzdłuż brzegu mogłam cieszyć oczy widokami, roślinkami i dokumentować je na zdjęciach...

Kontynuując przejazd drogą nr 93 na północ, malowniczym szlakiem wśród ośnieżonych 3-tysięczników znów jesteśmy na terenie parku narodowego Banff. Wyruszyliśmy wcześnie rano, by mieć więcej czasu na postoje i uniknąć tłumów, choćby na początkowym odcinku dnia. I właśnie ten poranek okazał się nadzwyczajny... Byliśmy już prawie nad samym jeziorem Bow, gdy pokazał nam się pośród krzaków grizzly, zajadający w najlepsze trawę na swoje śniadanko! Fajnie to wygląda, gdy taki wielki zwierzak po prostu skubie sobie trawę... Staraliśmy się nie przeszkadzać miśkowi, za co on odwdzięczył nam się zmieniając jeszcze swoje pozy, w pewnym momencie nawet usiadł i podniósł się na tylnych łapach, po czym odwrócił się i odmaszerował do lasu... Przeżycie było ekstra, z serii tych zapisujących się głęboko w pamięć. Grizzly poszedł do lasu, a my nad jezioro. Tafla wody spokojna, bez najmniejszego podmuchu wiatru, sprawiła, że powierzchnia jeziora stanowiła idealne, krystalicznie czyste lustro, w którym - ze zdwojoną siłą - mogliśmy podziwiać otaczające szczyty górskie.

Osiągając najwyższy punkt drogi - Przełęcz Bow, wys. 2068 m. n.p.m. - będziemy wkrótce żegnać Banff N.Park, choć jeszcze mamy jedno atrakcyjne miejsce: Jezioro Peyto - w kształcie skóry z niedźwiedzia. Ponieważ patrzymy na jezioro z góry, dokładnie widać całą jego powierzchnię i kształt linii brzegowej, a ponieważ jesteśmy rano, w dalszym ciągu mamy jeszcze dodatkowy efekt porannego odbicia wierzchołków gór w tafli wody.

Park Narodowy Jasper - wita nas pasmem lodowców. Zatrzymujemy się przy największym polu lodowcowym w Górach Skalistych - Columbia Icefield. Grubość warstwy lodu osiąga tu 300-360 metrów. Ta ilość błękitno-białej przestrzeni robi wrażenie. A przy samej drodze, u stóp lodowca kolorami tęczy mienią się kwiaty - endemiczny gatunek czerwonych indiańskich pędzelków (Indian Paintbrush), najpopularniejszy nie tylko tutaj ale w wielu krajach Północy gatunek dziko rosnących lila-różowych kwiatów, tu nazywanych „ognistym zielem” (Fireweed) i wiele innych, o których nazwach nie mam bladego pojęcia.

Miejsce towarzyszącej nam wzdłuż drogi przejazdu rzeki Bow zajęła teraz rzeka Athabasco. I od samego początku wdzięczyła się przed nami swoimi urokliwymi zakątkami. Najpierw jeden kanion z wodospadami, po chwili drugi - Athabasca Falls, co jeden to piękniejszy... Natura wciąż potrafi zaskakiwać bogactwem form.

Po przerywniku lodowcowo-kanionowym wracamy na szlak jezior, których również Jasper N.Park ma sporo do zaoferowania. Zatrzymujemy się kolejno przy Medicine Lake i Maligne Lake. Specyfiką pierwszego z nich jest to, że w okresie jesienno-zimowym znika, a na wiosnę i lato na nowo powraca, za sprawą jakiegoś systemu podziemnych kanalików. Przy jeziorze Maligne mieliśmy dłuższy postój, z czasem na wędrówkę... widoki znów były powalające a las nad brzegiem autentycznie pachniał żywicą. Stąd dojechaliśmy na nocleg do sympatycznego, 10-tysięcznego miasteczka Hinton.

Odcinek z Hinton do Jasper zaowocował najliczniej spotkanymi przy samej drodze rogaczami i łaniami. Jasper - to przede wszystkim siedziba administracji parku narodowego, ważny ośrodek turystyczny, leżący znów przy linii kolejowej prowadzącej w poprzek Kanady. Na ostatnim etapie tej części podróży, z Jasper do Kamloops, mieliśmy jeszcze jedną miłą niespodziankę. Przejeżdżaliśmy bardzo blisko najwyższego szczytu Kanady - Mt Robson o wys. 3954 m n.p.m. Z tego, co słyszałam, zazwyczaj jego wierzchołek - nawet przy dobrej pogodzie (a taką właśnie mieliśmy przez cały czas pobytu w Kanadzie!) - jest zasłonięty czapą chmur. Nam jednak szczęście dopisało i Mt Robson przedstawił się w całej swej okazałości.

Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Co warto zwiedzić?

Wszystko, co tylko można tam napotkać...

Autor: AniaMW / 2014.07
Komentarze:
Brak komentarzy.