Na trasie przejazdu do Vancouver czekały nas dwie ciekawostki:
I tak dojechaliśmy do Vancouver, największego miasta prowincji British Columbia. Jego liczbę mieszkańców określa się na 650 tys., choć uwzględniając całą aglomerację z rozległymi przedmieściami, liczba ta przekracza nawet 2 miliony. Jakkolwiek by nie liczyć, jest to trzecie co do wielkości miasto Kanady. Niektórzy dodają do tego, że jest to najpiękniejsze miasto świata (z racji położenia). Jednak tu będę polemizować. Być może już jestem trochę rozpuszczona odwiedzaniem przepięknych miejsc i bajecznie położonych miast i taką listę „najpiękniejszych” mogłabym podać długą, ale na pewno (!) nic nie przebije Rio. Ze względu na położenie jest to absolutny Nr 1, a dopiero po nim cała reszta „pięknych”, do których bez wątpienia Vancouver też powinno być zaliczone.
Zwiedzanie miasta mieliśmy rozłożone na 2 dni. Zaczęliśmy od centralnego punktu miasta, nad samą wodą, po środku downtown, zwanego Canada Place. To okazały, przestronny, nowoczesny obiekt, w którym mieści się m.in.:
Kolejne punkty naszego zwiedzania obejmowały:
W drugim dniu pobytu w Vancouver wyjechaliśmy kolejką linową na górę Grouse Mountain (1250 m npm - prawie tyle samo, co nasze Skrzyczne, 1257 m - najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego - górujący nad Szczyrkiem, z tą tylko drobną różnicą, że Grouse nie jest wcale najwyższą górą w okolicy). Ze szczytu można podziwiać panoramę całego miasta, zatoki i okolicy. Zimą jest to popularny ośrodek narciarski, ale i latem na Grouse Mountain można przyjemnie spędzić czas...
Gdy już nacieszymy wzrok piękną panoramą, udaliśmy się na wędrówkę po okolicy. Od górnej stacji kolejki, między drzewami, prowadzi łagodna, wyasfaltowana ścieżka... Po obu jej stronach widzimy szpaler potężnych, drewnianych rzeźb, przedstawiających drwali, zwierzęta i ptactwo, typowe dla tych stron. Idziemy rozglądając się i podziwiając tę plenerową ekspozycję rzeźbiarską. Patrząc też pod nogi widzimy, że na asfalcie wymalowane są ślady niedźwiedzich łap... Idąc po tych śladach dochodzimy do „Grizzly Bear Habitat” - takiej „placówki opiekuńczej” dla osieroconych niedźwiadków grizzly. Jest to dość rozległy, ogrodzony teren, z jeziorkiem, lasem, polaną i kawałkiem skalistego zbocza, na którym żyją obecnie 2 miśki: Grinder i Coola, które nie są ze sobą spokrewnione. Oba zostały znalezione w 2001 roku, jako zupełne maluchy, w różnych miejscach i okolicznościach. Grinder chodził samotnie po lesie, był odwodniony, skrajnie osłabiony, ważył zaledwie 4,5 kg, natomiast Coola - okazał się jedynym ze swojej rodziny, który ocalał przy autostradzie, gdzie na skutek kolizji z ciężarówką stracił matkę i 2 rodzeństwa. Teraz mieszkają na wydzielonym kawałku Grouse Mountain, mają zapewnione dożywianie i opiekę medyczną, no i stanowią nie lada atrakcję dla dzieci i dorosłych. Osobiście - nie mogłam się od nich oderwać... Choć zza ogrodzenia, podążałam za nimi krok w krok... Pozostałe atrakcje „mało mnie ruszały”, za to do miśków wracałam i przy nich zostawałam, obserwując jak się poruszają, bawią, czy po prostu wylegują w słońcu. W końcu niezbyt często można tak bezpiecznie i blisko pobyć przy niedźwiedziach grizzly!
Te „inne atrakcje” - które prawie odpuściłam - przynajmniej wymienię. A są to:
Dla mnie jednak hitem góry Grouse pozostały miśki :).
Brak komentarzy. |