Raj to poniekąd rzecz względna - również w Republice Dominikańskiej. W tym malowniczym zakątku świata może być bajkowo tylko gdzieniegdzie - ale za to jak bardzo! Niebiańskie Karaiby to bardziej stan umysłu.
Gdy człowiek napatrzy się na zjawiskowe pejzaże, posiedzi w cieniu palmy nad brzegiem lazurowej wody, zakosztuje tropikalnych specjałów, popije koktajli na bazie rumu, odwzajemni serdeczne uśmiechy Dominikańczyków, to zechce tutaj wracać jak najczęściej... Wizyta w tym karaibskim kraju pozostawia w duszy ślad na całe życie!
Stali bywalcy Dominikany powiadają przekornie, że z tego kraju nie zostaną wypuszczeni ci turyści, którzy nie poznali „Prezydenta” (miejscowego piwa Presidente), nie nabyli viagry w płynie, nazywanej tu mamajuaną, nie podróżowali minibusem guagua i nie zobaczyli Las Galeras... Nie można tej „przestrogi” zlekceważyć!
W towarzystwie Presidente
Jednego możemy być pewni w Republice Dominikańskiej: zawsze dostaniemy tu zimne piwo. Dominikańczycy nie uznają jednak lekkiego schłodzenia - napój musi być niemal zmrożony. - Dame una fría! (Daj mi jedno zimne!) - tak go zamawiają w barach. Presidente jest najbardziej znaną marką browarniczą Dominikany, pojawia się na każdej imprezie i na większości festiwali. Zawsze smakuje tak, jak powinno smakować najlepsze piwo. Właściciel colmado, czyli lokalnego sklepu-baru, otwiera zieloną, firmową lodówkę Presidente i z jej arktycznych czeluści wyciąga oszronioną butelkę. Wsuwa ją w odpowiednio dopasowaną papierową torebkę, aby pijący nie odmroził sobie dłoni. Słychać syk i kapsel ląduje na zaśmieconej podłodze. Warto dodać, że ta lodówka to podstawowy mebel w każdym minimarkecie czy knajpie w kraju - od stołecznego Santo Domingo po najodleglejsze miasteczka. Istnieją trzy rodzaje butelek tego dominikańskiego piwa: pequena, czyli mała, grande, czyli duża, oraz jumbo, czyli... olbrzymia. Jeśli mam pragnienie i wypiję najmniejszą z nich, to w mig je ugaszę. Jeżeli coś mnie podkusi, aby kupić jeszcze jedną, to poczuję żal, że nie wziąłem od razu grande. Kiedy indziej, wpadając do colmado, przypominam sobie, jak było poprzednio. Nauczony doświadczeniem postanawiam nieco zaszaleć i od razu wybieram jumbo. A czemuż by nie?! Tylko że istnieje zaledwie kilka dni w miesiącu, kiedy jest najwłaściwsza pora na olbrzymią butelkę Presidente. Poza tym najlepiej wypić ją w grupie znajomych. Jeśli nabędę jumbo jedynie dla siebie, z czystej łapczywości, spotka mnie gorzkie rozczarowanie. Po którymś łyku piwa poczuję, że nie był to jednak właściwy wybór...
Magiczna mamajuana
- „Mamajuana”, senor - zaczepia mnie niski, krępy Mulat i, łapiąc za łokieć, ciągnie w stronę pstrokatego kramu. Stoimy na deptaku El Conde przy historycznym centrum Santo Domingo. - Zdrowa rzecz. I dobra cena - chwali się swym towarem, butelkami z nieznaną zawartością. - A dzisiaj pewnie promocja? - pytam przekornie. - Sí, senor! - odpowiada. Mamajuanę proponowano mi na ulicy wielokrotnie. Nie tylko w rejonach, gdzie kręcą się turyści. Miejscowi czują chyba obowiązek zapoznania białych przyjezdnych z legendarnym dominikańskim eliksirem o wszechstronnych - jak powiadają - właściwościach leczniczych, co przynosi im zresztą niemały dochód. Aby nie wyjść na ignoranta i poradzić sobie w sytuacjach nagminnego nagabywania, wymyśliłem pewien fortel. Kiedy sprzedawcy zniesmaczeni moją odmową natychmiastowego kupna, szorstko przechodzili do próby wciśnięcia mi swojego towaru, kontratakowałem. - „Mamajuana” to przecież dominikańska viagra, czyż nie? - pytałem. - Właśnie, senor! - reagował jeden czy drugi handlarz, zacierając ręce z radości. Wydawało mu się, że oto niespodziewanie udało się domknąć sprzedaż. - I to naprawdę działa... Działa jak nic! - zapewniał uszczęśliwiony, że w końcu rzecz pojąłem. Nieraz poklepał mnie z uznaniem po ramionach jak ojciec syna. Przez moment pozwalałem nacieszyć mu się tym jego triumfem. Po czym pytałem: - Senor naprawdę myśli, że ja potrzebuję viagry? Niech lepiej senor na mnie spojrzy i oceni! Wtedy cała ta jego wyuczona argumentacja rozpływała się i zrezygnowany rzucał jeszcze: - Ale to też jest dobre do picia jako syrop... młodzieńcze.
Co to takiego ta mamajuana, tak promowana na Dominikanie? Podobno stanowi uniwersalne lekarstwo na każdą dolegliwość - od grypy po prostatę, a także afrodyzjak i skuteczny środek poprawiający witalność każdego dnia. Smak ma - trzeba przyznać - specyficzny, mocny, czasem zbyt słodki, ale nie zniechęcający. Na pierwszy rzut oka estetyka mikstury budzi wątpliwości. Butelkę wypełnia podejrzana plątanina patyków i liści, korzeni i ziół umieszczonych w cieczy w kolorze bursztynu. Co ciekawe, na Dominikanie znajdziemy niezliczoną wręcz liczbę rodzajów tego specyfiku. Obecna mamajuana to już nie pobudzająca herbatka, a raczej energetyczny koktajl o mocy prawdziwego karaibskiego alkoholu. Indianie Taino pili ją w postaci korzennego wywaru dosładzanego miodem. Dzisiaj, oprócz produktów bazowych, rozmaitych ziół, rumu i miodu dodaje się do niej również czerwone wino, cynamon, rodzynki oraz sok z cytryny czy limonki. Podobno jednak eliksir zyskuje swoją legendarną siłę dopiero wówczas, gdy doprawi się go owocami morza: kawałkami ośmiornicy, ślimaków, ostryg czy też miembro de Carey, czyli penisem żółwia. Prosty przepis sugeruje, aby co najmniej połowę objętości naczynia (butelki, karafki czy gąsiora) wypełnić składnikami suchymi, a pozostałą część cieczą, najlepiej ciemnym rumem. Wcześniej trzeba pozbyć się z suchych gałązek, liści i korzeni gorzkiego posmaku przez ok. 2-tygodniowe namaczanie w alkoholu gorszej jakości, np. w tanim dżinie. Następnie wylewa się zbędny płyn i dodaje rum. Trudno powiedzieć, ile czasu potrzeba tej nieklarownej miksturze, aby dojrzała, ponieważ często bywa szybko napoczynana przez niecierpliwego wytwórcę. Pozostałe po wypiciu składniki zalewa się nawet kilkanaście razy, a trunek z czasem łagodnieje.
Mamajuanę pije się dość często jak wódkę, czyli w małych kieliszkach. Niektórzy lubią się nią delektować, sącząc jak koktajl. Jeszcze inni mieszają ją z coca-colą, piją na przemian z wodą albo raczą się niby poobiednim likierem. Mnie najbardziej odpowiada pierwszy sposób.
Minibusem przez Dominikanę
Bóg może wszystko - takie i podobne motta wyklejają kierowcy na przedniej szybie swoich guaguas, czyli minibusów. Najpopularniejszy środek transportu w tym kraju przewozi codziennie niezliczoną masę przemieszczających się po wyspie Dominikańczyków. Ma on swoje zalety, ale podróżowanie nim bywa bardzo męczące. W samym Santo Domingo staram się unikać guaguas i przychodzi mi to łatwo. Natomiast jeśli wybieram się często poza miasto, nie mam wyjścia, jestem na nie skazany.
Przeważnie to guagua łapie nas, a nie my ją. Każdy minibus ma obsługę pokładową, składającą się z co najmniej dwóch osób: kierowcy i tzw. naganiacza. Zadanie tego ostatniego jest dość złożone. Po pierwsze, musi on zapewnić klientów. Kiedy kierowca zwalnia, bo widzi skupisko ludzi przy jezdni, naganiacz wychyla się z pojazdu, nierzadko z niego wyskakuje, i co sił w gardle wykrzykuje nazwy kluczowych przystanków na trasie, a zainteresowani wskakują do środka. Jeśli nie jestem pewien tego, czy dojadę do miejsca, do którego zmierzam, szybko się dopytuję. Towarzysz kierowcy spełnia teraz swoją drugą funkcję: musi błyskawicznie ruszyć głową i tak usadzić ludzi, aby w busie przeznaczonym docelowo dla 12 osób zmieściło się ich dwa razy więcej. Istnieje tu chyba jakaś uniwersalna szkoła dla naganiaczy, bo nie spotkałem jeszcze takiego, któremu by się to nie udało... Wreszcie trzecie zadanie pomocnika kierowcy stanowi pobranie opłat za przejazd, a czwarte - informowanie o aktualnym położeniu. Zazwyczaj większość pasażerów doskonale wie, gdzie ma wysiąść. Ale zdarzają się też tacy (jak autor), którzy jadą gdzieś pierwszy raz. No hay problema, czyli nie ma problemu! Jeśli przed wejściem spytałem o miejsce, naganiacz je zapamiętał, i nawet gdybym twardo zasnął, dotrę tam, gdzie planowałem. Oprócz obsługi minibusa mój przystanek docelowy zapamiętało też kilku innych pasażerów. Tworzy się zatem dość spore grono czuwających.
Wróćmy jeszcze do trzeciego zadania naganiacza. Za przejazd płacimy, oczywiście, gotówką. Najlepiej przygotować wcześniej odliczoną sumę, bo resztę dostaniemy tylko wtedy, gdy będzie ją z czego wydać. Pieniądze wręcza się z zasady już w środku, a nie tuż przed wejściem. Wyjątek stanowią guaguas poruszające się po mieście. Tutaj płaci się przeważnie od ręki. To pomocnik kierowcy decyduje o momencie zapłaty. Odwraca się wtedy do pasażerów i ściga ich wzrokiem. Jeśli ma miejsce i może podejść do każdego z osobna, to podchodzi, jeśli nie - ludzie nad głowami przekazują mu pieniądze. Nie ma mowy o żadnych pomyłkach. Dominikańscy naganiacze to jedni z najlepszych kasjerów, jakich wydała natura! Czasem jedną trasę obsługują dwa minibusy. Cena jest taka sama, jakby się jechało jednym, tyle że płaci się w tym, który dowozi nas do celu.
Koniec świata w Las Galeras
- Witamy, chłopcze, na ziemi kokosa - zagaiła do mnie niemłoda, lecz wciąż całkiem ładna, czarnoskóra kobieta o pięknym uśmiechu i białych jak wnętrze orzecha zębach. Siedzieliśmy na pace terenowej toyoty, która wiozła nas z Samany (stolicy prowincji Samaná) do Las Galeras. Jak okiem sięgnąć, majestatyczne palmowe gaje pokrywały wzgórza. Moja towarzyszka wracała z targu, gdzie handlowała rybami, które o świcie złowił jej mąż. - Wszystkie sprzedałam! - pochwaliła się, wskazując na pustą blaszaną miskę, w której pozostały jedynie srebrzyste łuski. Intensywny morski zapach drażnił nozdrza. - Próbowałeś już ryby z kokosem? - zagaiła ponownie. Przyznałem, że dotąd nie miałem okazji. - Skoro już tu dotarłeś, musisz spróbować! To danie z tych stron! - powiedziała.
Druga kobieta, oblizując dłonie z lepkiego soku dojrzałego mango, spytała, czy naprawdę lubię podróżować sposobem Dominikańczyków. Odparłem, że nie mam innego wyjścia. Poza tym lubię jeździć na pace. Moja odpowiedź wywołała ogólną wesołość. Wcześniej na tej samej trasie poznałem lokalnego „naftowego barona” - człowieka, który sprzedawał paliwo w butelkach po piwie Presidente.
Poczułem ssanie w żołądku i wyjąłem z plecaka niedokończone śniadanie. Były to resztki empanady. Zanim włożyłem je do ust, pomyślałem, że to proste latynoskie jedzenie z ulicznych stoisk nie zdążyło mi się jeszcze znudzić. Niemal codziennie kupowałem podobny śniadaniowy zestaw: empanadas de pollo, jugo de chinola, café dominicano, czyli rodzaj większego pieroga nadzianego farszem z kurczaka, świeżo wyciśnięty sok z marakui, dosłodzony brązowym cukrem i zmiksowany z lodem, oraz aromatyczną kawę, bardzo mocną i słodką. Tymczasem żona rybaka zauważyła: - Podróżujesz i jesz jak Dominikańczycy... Czy jest coś w naszym kraju, czego nie lubisz? Zaryzykowałem odpowiedź, że nie przepadam za przylądkiem Punta Cana i podobnymi popularnymi regionami turystycznymi. Po czym dorzuciłem, iż rozumiem doskonale, że Dominikana potrzebuje takich miejsc. Obie kobiety spojrzały po sobie. Prawdopodobnie w przyszłości przemysł turystyczny rozprzestrzeni się na całe dominikańskie wybrzeże. Kraj czerpie znaczące dochody z luksusowych i ogromnych ośrodków wypoczynkowych typu all inclusive oraz organizowania wycieczek do tropikalnego raju dla przybyszy z Ameryki Północnej czy Europy. Poza tym turystyka daje pracę wielu Dominikańczykom. Chciałbym jednak wierzyć, iż Dominikana przynajmniej gdzieniegdzie wciąż pozostanie dziewicza.
Droga w Las Galeras kończy się w tym miejscu, gdzie zaczyna się najprawdziwszy raj... Chropowaty, ciemny asfalt ustępuje miejsca bieli piasku, na który łagodny cień rzucają rozłożyste, kokosowe palmy. W tej wiosce jeszcze kilka lat temu nic nie wskazywało na to, że zawitają tu liczni turyści. Dzisiaj osada wygląda już zupełnie inaczej, choć tutejsze przepisy zabraniają stawiania budynków wyższych niż najbliższe drzewo, co w zamyśle pomysłodawców ma nie zakłócać harmonii z naturą. Doceńmy więc ten fakt i po przybyciu natychmiast zakosztujmy kąpieli w tutejszej malowniczej zatoce - Bahía de Rincón, której krystalicznie czyste wody oblewają miejscowe brzegi. Czasem można odnieść tu wrażenie, że oto znaleźliśmy się na dominikańskim krańcu świata. Cóż, nie łatwo opuszcza się magiczne Las Galeras...
Golf na Dominikanie
Gra w golfa potrafi zawładnąć całym życiem. Do tego stopnia, że dla jej wielbicieli nie są ważne wspaniałe atrakcje turystyczne, które czekają na nich na rajskiej Dominikanie, lecz tylko ekscytujące partie na tutejszych licznych, doskonale przygotowanych i niezmiernie malowniczo położonych polach golfowych. Nie można się im zresztą dziwić, bowiem biura podróży zrzeszone w IAGTO (International Association of Golf Tour Operators, czyli Międzynarodowym Stowarzyszeniu Organizatorów Turystyki Golfowej) przyznały Republice Dominikańskiej prestiżowy tytuł „kierunku golfowego numer 1 na Karaibach i w Ameryce Łacińskiej”. Znajdziemy tu obecnie 28 18-dołkowych pól o międzynarodowej renomie stworzonych przez najsłynniejszych światowych projektantów, jak np. Jack Nicklaus (Punta Espada Golf Club w ekskluzywnym ośrodku Cap Cana, położonym na wschodnim krańcu Dominikany, niecałe 10 min. drogi od międzynarodowego lotniska na przylądku Punta Cana, czy Cana Bay Golf Course w luksusowym kompleksie Hard Rock Hotel & Casino Punta Cana), Pete Dye (Diente del Perro - Teeth of the Dog w resorcie all inclusive Casa de Campo w mieście La Romana na południowo-wschodnim wybrzeżu kraju) i nieżyjący już Robert Trent Jones, Sr. (Playa Dorada Golf Course w Puerto Plata na północy). Golf w Republice Dominikańskiej stanowi prawdziwą przyjemność zarówno dla zaawansowanych, jak i początkujących graczy. Tropikalny klimat panujący w tym kraju pozwala uprawiać ten sport przez 365 dni w roku. Wiele dominikańskich pól golfowych powstało wzdłuż przepięknej linii brzegowej, co zapewnia zapierające dech w piersiach widoki na Ocean Atlantycki czy Morze Karaibskie. Otaczające tutaj golfistów krajobrazy po prostu oszałamiają, dlatego też czasami trudno im skoncentrować się jedynie na samej grze.
Karaibski wypoczynek dla rodzin z dziećmi
Dominikana to wręcz wymarzony kierunek na wakacje z maluchami. Tutejsze ośrodki wypoczynkowe w formule all inclusive mają bardzo wysoki standard i gwarantują bezpieczny pobyt oraz mnóstwo atrakcji dla naszych pociech. Specjalnie z myślą o nich są przygotowywane we wszystkich obiektach tego typu m.in. różnorodne animacje, przedstawienia i koncerty, menu dziecięce, brodziki, usługi nianiek i lekarzy, a nawet przedszkola z wykwalifikowanymi opiekunkami, które zaopiekują się najmłodszymi gośćmi hotelowymi, gdy ich rodzice zapragną spędzić romantyczne chwile tylko we dwoje. Dominikańskie rajskie plaże to doskonałe miejsce na spokojny rodzinny wypoczynek i radosną zabawę z maluchami.
Przykładowo w luksusowych ośrodkach all inclusive należących do sieci Bahía Príncipe Hotels & Resorts działają mini kluby dla dzieci od 4 do 12 lat (z podziałem na grupy wiekowe) noszące od niedawna nazwę Bahía Scouts (wcześniej znane jako Príncipito). W 5-gwiazdkowym kompleksie Grand Bahía Príncipe Bávaro Resort (obejmującym hotele Grand Bahía Príncipe Bávaro, Grand Bahía Príncipe Punta Cana i Grand Bahía Príncipe Premier) w tym sezonie zimowym oddano również do użytku dla naszych pociech nowy dziecięcy park wodny (to samo uczyniono zresztą w Meksyku na Riwierze Majów - w resorcie Gran Bahía Príncipe Riviera Maya). Kluby Bahía Scouts zapewniają każdego dnia pobytu liczne rozrywki dla najmłodszych, m.in. zajęcia na basenie, malowanie magicznych obrazów, szalone tańce na mini dyskotece, grę w minigolfa czy mini olimpiadę sportową na plaży. Wszystko po to, żeby niezapomniane chwile na rajskich Karaibach i Dominikanie mogły przeżyć całe rodziny, a rodzice mieli choć odrobinę czasu tylko dla siebie...
Brak komentarzy. |