Jeśli Malezja kojarzyła Wam się do tej pory z leżeniem na plaży, snorkelingiem czy nurkowaniem wśród kolorowych raf i pływaniem z żółwiami, a nie ze scenami rodem z filmów science fiction, nie jesteście na bieżąco! Są tu budowane od fundamentów na potrzeby branży informatycznej cybermiasta kontrolowane przez maszyny, jak w „Pamięci absolutnej”.
Jest także rozświetlona neonami stolica, w której życie toczy się piętrowo jak w futurystycznym Nowy Jorku z „Piątego elementu”. W nieskażonych cywilizacją lasach rodem z „Avatara” nadal można jednak spotkać tajemnicze gatunki roślin i zwierząt nieznane naukowcom.
Wracałam do Kuala Lumpur kilka razy, czasem na dłużej, a niekiedy tylko na chwilę. Wpadałam jak do starego kumpla, u którego nocuję się, bo wszędzie od niego blisko. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, raczej fascynacja, która rodzi się stopniowo, w miarę jak poznajemy kogoś lepiej. Futurystyczna architektura i ogrom stołecznego lotniska, po którym pasażerowie poruszają się kolejką, z początku przeraża. Trzeba się też przyzwyczaić do tutejszego powietrza. Jego temperatura i wilgotność sprawiają, że wydaje się gęste, niemal namacalne. Superszybki pociąg KLIA Ekspres dowozi turystów z Kuala Lumpur International Airport (KLIA) do centrum współczesnej metropolii w 28 min. Przejazd taksówką trwa trzy razy dłużej i nie można w niej sprawdzić poczty elektronicznej (w wagonach natomiast działa bezpłatne Wi-Fi).
Stolica nowoczesności.
Co prawda samochody jeszcze tu nie latają, ale kolejka, która pełni też funkcję metra, porusza się po torach zawieszonych kilkanaście metrów nad ziemią. Z tej perspektywy da się zauważyć, że układ miasta jest piętrowy, a piętra te odzwierciedlają podziały społeczne. Niebo przesłaniają ultranowoczesne, supereleganckie drapacze chmur i centra handlowe, u stóp których panuje charakterystyczny dla azjatyckich ośrodków bałagan. Są tu China Town i Little India z niechlujnie wyglądającymi barami, serwującymi specjały urban cuisine.
Wizualny środek stolicy wyznaczają słynne bliźniacze wieże Petronas Towers. Do 2004 r. uchodziły za najwyższe wieżowce na ziemi (mierzą niemal 452 m, czyli tyle, co dwa Pałace Kultury i Nauki bez iglicy postawione jeden na drugim i jeszcze trochę). Dzisiaj już nie budzą sensacji. Burdż Chalifa (Burj Khalifa) w Dubaju ma ponad 828 m wysokości, a chiński Sky City w mieście Changsha, którego budowa zaczęła się kilka miesięcy temu, będzie o kolejne 10 m wyższy. Malezyjski drapacz chmur pozostaje jednak jednym z najbardziej fotogenicznych budynków świata. Dlatego też odmawiałam sobie jak dotąd wycieczki na jego szczyt. Podziwiać stamtąd można całe Kuala Lumpur, ale bez Petronas Towers. Zapuściłam się za to nie raz do kilkupiętrowego centrum handlowego Suria KLCC, które stanowi integralną część kompleksu. Główne jego atrakcje to butiki Chanel, Versace i innych słynnych projektantów, restauracje serwujące dania wszystkich kuchni świata, sklepy z najnowocześniejszą elektroniką, kina i dwa supermarkety. Da się w nim spędzić całą dobę, choć to prawdziwe wyzwanie. Na zmęczonych zakupami czekają fotele i stoliki w kawiarnianych ogródkach, które rozstawiane są w parku otaczającym wieżowce.
Nocne rozrywki.
Koniec dnia jest tutaj początkiem zabawy trwającej do świtu. U mieszkańców polskich, sennych wieczorami miast nocne życie Kuala Lumpur może wywoływać szok. W weekendy o 4 rano nadal korkują się ulice i chodniki w okolicy popularnych klubów. Aby do nich wejść, trzeba odstać swoje. Nie dotyczy to kobiet, zwłaszcza Europejek. Ich egzotyczna dla Malezyjczyków uroda gwarantuje tu przywileje. W odległości 5-minutowego spaceru od Petronas Towers znajduje się miejsce pielgrzymek wszystkich stołecznych imprezowiczów: Beach Club Cafe. Klub działał od 1999 r. w charakterystycznym budynku krytym strzechą z palmowych liści. Nie sposób było go przegapić na tle wszystkich wieżowców. W listopadzie br. otworzył się po remoncie w nowej lokalizacji, przy tej samej ulicy - Jalan P. Ramlee, niecałe 50 m od swojej starej siedziby. Zachowano plażową atmosferę - w środku lokalu rosną 6-metrowe palmy, a w powiększonym szklanym akwarium pływa 6 rekinów żarłaczy czarnopłetwych. W weekendy można tam potańczyć, w tygodniu - posłuchać muzyki na żywo. Kuala Lumpur chętnie gości gwiazdy popu, pod warunkiem, że są odpowiednio ubrane. Z obyczajową cenzurą miały już do czynienia m.in. Rihanna i wokalistki z zespołu The Pussycat Dolls. Piosenka Lady Gagi z 2011 r. zatytułowana Born This Way znalazła się na radiowej czarnej liście, bo porusza kwestię homoseksualizmu - w Malezji temat tabu.
W dżungli Borneo.
Po wielkomiejskiej dżungli czas na tę prawdziwą, porastającą północ Borneo. Ląduję w stolicy prowincji Sabah - Kota Kinabalu. Dużo tu betonu - mniej lub bardziej nowoczesne hotele okupują nadbrzeże, ale to tylko przystanek w drodze do głuchej dziczy. Tymczasem idę podziwiać dorodne tuńczyki i langusty, zachwalane przez sprzedawców na wieczornym targowisku. Klimat współtworzy na nim słońce zachodzące spektakularnie nad Morzem Południowochińskim. Raczę się homarem za grosze i kupuję na śniadanie pachnące tropikalne owoce.
Rano z Kota Kinabalu ruszam do Sepilok na poszukiwanie dżungli nieoswojonej. Do wyboru mam 8-godzinną podróż autobusem lub godzinę lotu. Może jednak warto się pospieszyć, bo lasy deszczowe Borneo kurczą się w rekordowym tempie. 25 lat temu porastały 75 proc. tej trzeciej co do wielkości (po Grenlandii i Nowej Gwinei) wyspy świata, a dziś już tylko połowę. Karczuje się je, aby zrobić miejsce na dochodowe plantacje palmy olejowej. Wraz z dżunglą giną orangutany, żyjące na wolności jedynie na indonezyjskiej Sumatrze i właśnie na Borneo. Na całej, liczącej 743 330 km2 wyspie (to ponad dwukrotność powierzchni Polski) zostało ich obecnie ok. 50 tys. Poszukujące na plantacjach pożywienia samice są bezlitośnie traktowane przez strażników upraw. Czasem giną, próbując bronić młodych, porywanych dla pieniędzy. Niektóre orangutanie sieroty trafiają do centrów opieki takich jak Sepilok Orangutan Rehabilitation Centre. Jest też dobra wiadomość: choć powierzchnia lasów deszczowych nieubłaganie maleje, to w ich ostępach wciąż kryją się nieznane człowiekowi rośliny i zwierzęta. Jak podaje organizacja WWF, tylko podczas ostatnich 3 lat odkryto w sercu Borneo ponad 100 nowych gatunków, wśród nich najogromniejszego owada świata - patyczaka o długości ludzkiego przedramienia, a także żabę bez płuc. Wizyta na wyspie to również okazja, aby zobaczyć największy kwiat na ziemi - raflezję Arnolda (Rafflesia arnoldii). Rośnie w parku narodowym otaczającym najwyższy borneański i zarazem malezyjski szczyt Kinabalu (4095 m n.p.m.). Granitowa, stercząca prawie pionowo skała od zawsze fascynowała tubylców, a od niedawna przyciąga też wspinaczy. Jest stosunkowo młoda i wciąż się wypiętrza - powiększa się co roku o kilka milimetrów. Ma kilka ostrych niczym brzytwa, strzelających w niebo wierzchołków.
Z raflezją może być pewien problem. Kwitnie tylko raz na parę lat, w niedających się przewidzieć miejscach. Nie zawsze dzieje się to na terenie Parku Narodowego Kinabalu, za to często na prywatnych posesjach. Ich właściciele inkasują od turystów równowartość dobrego obiadu za jej podziwianie. Piękno tej przedziwnej rośliny-pasożyta budzi kontrowersje - raflezja porasta liany, którym dostarcza substancji odżywczych. Zdobywa je, zjadając wabione trupim zapachem owady. Czerwone mięsiste płatki z jasnymi plamkami składają się na konstrukcję, która miewa nawet metr średnicy. Największe okazy ważą 10 kg.
Rajska wyspa.
Aparat fotograficzny, z którym do tej pory się nie rozstawałam, zamieniam na zestaw do snorkelingu i płynę na jedną z malutkich wysepek rozrzuconych u wybrzeży Langkawi. Wskakuję uzbrojona w maskę, rurkę i płetwy w turkusową, ciepłą i niezwykle słoną toń. Zanurzam głowę i otacza mnie kolorowy świat rafy. Koralowce układają się w postrzępiony ogród zamieszkały przez błyskające kolorami setki ryb. Wśród nich dostrzegam sympatyczne biało-pomarańczowe błazenki znane z filmu animowanego Gdzie jest Nemo?.
Smakołyki z Penang.
Do tropikalnego raju podatkowego można się dostać samolotem lub promem m.in. z George Town (Georgetown) na Penang (Pulau Pinang). Ta wyspa nazywana „Perłą Orientu” leży 100 km na południe od Langkawi. Swego czasu była jednym z dwóch (obok Malakki) najważniejszych portów w tej części świata i pierwszym azjatyckim przyczółkiem handlowym imperium brytyjskiego. W ręce Brytyjczyków trafiła w 1786 r. Wcześniej zapasy uzupełniali tu portugalscy żeglarze w drodze po przyprawy do Indii. Przed monsunowymi ulewami chroniły się na niej chińskie i arabskie statki. Przytulna i strategicznie ulokowana wysepka kusiła też piratów. Burzliwe dzieje Penang i splendor epoki kolonialnej łatwo wyobrazimy sobie, spacerując po jej stolicy, zbudowanej przez Brytyjczyków. Architektura George Town to eklektyczna mieszanka stylów Wschodu i Zachodu. W 2008 r. umieszczono ją (wraz z Malakką) na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. To jedno z niewielu miejsc na ziemi, gdzie można celebrować zarówno Chiński Nowy Rok, jak i Diwali, hinduistyczne święto światła, obchodzić Boże Narodzenie po europejsku i odwiedzić największą świątynię buddyjską w Azji Południowo-Wschodniej - kompleks Kek Lok Si. Religie i tradycje z najodleglejszych czasem zakątków świata składają się na niepowtarzalną atmosferę tej wyspy.
Możliwe, że dzięki tym wpływom zjemy tu najlepsze potrawy w całej Malezji. Niektórzy twierdzą, że najsmaczniejsze nawet na całym globie. Mieszkańcy Penang uznają delektowanie się posiłkiem za jedną z podstawowych przyjemności życiowych. Kawiarnie i bary nie zamykają się do wczesnych godzin porannych. Serwują specjały kuchni japońskiej, koreańskiej, włoskiej, francuskiej, angielskiej, hinduskiej, chińskiej, malezyjskiej, indonezyjskiej i tajskiej. Dania przygotowywane z lokalnych świeżych produktów i szczodrze doprawiane kuszą z ulicznych straganów i talerzy restauracyjnych klientów. Nikt nie wyjeżdża stąd głodny! Tymczasem znów nie mogę się powstrzymać przed fotografowaniem. Momentami czuję się tutaj jak w Europie: w Lizbonie lub małym miasteczku na południu Włoch albo wiktoriańskim Londynie. Mijam wille z werandami, otwieranymi do góry oknami i zdobionymi narożnymi wieżyczkami. Wystarczy jednak skierować obiektyw w inną stronę, żeby przenieść się do XVIII-wiecznego Szanghaju z domami z wygiętymi, bogato dekorowanymi dachami.
Świątynie ukryte w skałach.
Powrót na stały ląd umożliwia ponad 13-kilometrowy most łączący George Town z Seberang Perai na Półwyspie Malajskim. Z pełnym żołądkiem wybieram się po strawę dla ducha. Jaskinie Batu znajdują się 13 km na północ od Kuala Lumpur. Ukryte w nich hinduskie świątynie obejrzymy po pokonaniu prawie 300 schodów i stada małp, przyzwyczajonych przez przybyszów do bezpardonowego napraszania się o jedzenie. Doglądający przybytków mnisi odstraszają je przy pomocy pokrzykiwań i dzwoneczków, ale metoda ta nie jest szczególnie skuteczna. U wejścia do kompleksu stoi największy w Azji (niemal 43-metrowy) posąg boga wojny i zwycięstwa Murugana. Imponuje swoimi rozmiarami i budzi respekt u pielgrzymów i turystów. Dla malezyjskich wyznawców hinduizmu Jaskinie Batu są ważnym miejsce kultu. Dla obcokrajowców atrakcję stanowią także zamieszkujące miejscową grotę Dark owady i pajęczaki, niespotykane nigdzie indziej na świecie. Żyje w niej m.in. pająk Liphistius batuensis, który występuje tu od ponad 100 mln lat. Na niego jednak wolałabym się nie natknąć... Nie mniej paskudny wydaje się ślepy świerszcz cave cricket. Gdy nie udaje mu się znaleźć nic innego do jedzenia, zjada sam siebie.... Może sobie na to pozwolić, bo nogi odrastają mu po jakimś czasie.
Europa w Azji.
Na koniec mojej podróży zostawiłam sobie Malakkę (Melakę). Podobno nie odwiedzić jej, to jakby nie być w Malezji. Miasto przypomina małą Europę, a raczej małą, XVI-wieczną Portugalię w sercu Azji Południowo-Wschodniej z najpiękniejszą chińską dzielnicą, jaką tutaj widziałam. Wieczorem ruch zamiera, samochody ustępują miejsca kramom z ulicznym jedzeniem. Zapalają się czerwone lampiony. Po kolacji trzeba się koniecznie wybrać na spacer nadrzeczną promenadą - to lokalny zwyczaj. W przeszłości miastem interesowali się Portugalczycy, Holendrzy, potem Brytyjczycy. Dzisiaj ściągają do niego turyści. Ciekawostkę stanowią silne tradycje podtrzymywane przez żyjących w nim potomków portugalskich i holenderskich kolonizatorów. Przejawiają się w lokalnej kuchni (warto spróbować inspirowanego iberyjską sztuką kulinarną devil’s curry) i obchodzonych świętach, takich jak Festiwal Wody, po którym katolicy zaczynają okres Wielkiego Postu.
Ku przyszłości.
Przywykli do wielokulturowości Malezyjczycy wierzą w dobre i złe moce oraz dżiny. Pieczołowicie kultywują pradawne zwyczaje, święcą dni święte i opowiadają swoim dzieciom legendy. Ich rząd wierzy za to w potęgę najnowocześniejszej technologii, zwłaszcza informatycznej. Z jego inicjatywy 50 km na południe od Kuala Lumpur powstaje światowa stolica branży IT - Cyberjaya. Jej budowę, zainicjowaną w 1997 r., spowolniły nieco kolejne fale kryzysu gospodarczego, ale ambicje pozostały. Cyberjaya ma być malezyjską Doliną Krzemową, pierwszym inteligentnym miastem przyszłości, zarządzanym przez komputery. Umiejętne łączenie sacrum i futurum zdaje się być ambicją współczesnej Malezji. Szczęśliwie dla Malezyjczyków i dla odwiedzających ten region podróżników długo jeszcze nie zabraknie tu atrakcji, będących alternatywą dla klimatów rodem z naukowej fikcji.
Brak komentarzy. |