Podróż do
Tajlandii była drugą w moim życiu, wybraliśmy się do „Krainy Uśmiechu” rodzinnie, czyli ja, mój brat i rodzice. Przyznam szczerze, że lecąc na drugi koniec świata z pewnością każdy ma obawy - przede wszystkim zadawaliśmy sobie pytanie - czy dolecimy, czy biuro podróży, z którego wykupiliśmy wycieczkę nas nie oszuka no i w jakich warunkach będziemy spać pośród dżungli!
Do Tajlandii zawsze leci się z „przesiadką”, zatem mieliśmy międzylądowanie, pewnie wielu zaskoczę, ale w Finlandii! Tam pozostało nam około pięciu godzin, zatem ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Po dwudziestominutowym spacerze przycupnęliśmy w jakiejś knajpce i tak czekaliśmy na nasz upragniony lot do Tajlandii. Podróż trwała kilkanaście godzin. Najbardziej fascynujące jednak było podziwianie wierzchołków Himalajów z lotu ptaka. Pamiętajmy, że w Tajlandii jest dość znacząca zmiana czasu w stosunku do naszego czasu polskiego, zatem lecąc samolotem przeżyłam najkrótszą noc jaką kiedykolwiek widziałam! Mianowicie, nie zdążyliśmy zmrużyć oczu a już za dwie godziny słońce zaczęło wdzierać się przez pozasłaniane okienka samolotu.
Pierwsze wrażenie po przylocie do Tajlandii to uderzenie parnego, wilgotnego, ciężkiego powietrza, jednak gwarantuję - da się do tego przyzwyczaić - oczywiście nie od razu. Byliśmy zatem w
Bangkoku. To metropolia pełna kontrastów. Tu szczególnie widoczny jest szacunek Tajów dla tradycji połączony z dążeniem do nowoczesności i postępu. Świątynie, posągi Buddy, ale także targi, handel, chaos, to miasto, które żyje w szalonym tempie a punkt kulminacyjny osiąga zawsze po zmroku, tuż po zachodzie słońca. Funkcjonuje tutaj chyba największy night bazar jaki kiedykolwiek widziałam! Wytargować można wszystko i zbić każdą cenę. Między stoiskami z ubraniami, pamiątkami, gadżetami, co krok napotykamy tajskie przysmaki. Zatem pomieszanie z poplątaniem - zgiełk, jazgot, zamieszanie, jednak wszystko funkcjonuje prawidłowo bez jakichkolwiek problemów. Po godzinnym spacerze mamy lekko dość, uciekliśmy z rozpędzonej Warszawy żeby wpaść w jeszcze większy wir? Na szczęście za dwa dni mieliśmy wyruszyć do raju.
Zarówno Tajowie, jak i obcokrajowcy tłumnie przybywają do kurortów nad Zatoką Tajlandzką, aby odpoczywać na wspaniałych plażach i delektować się owocami morza. To był także cel naszej wyprawy, czyli Cha-am. Dla obcokrajowców największą atrakcją są czyste wody zatoki, piaszczyste plaże, a także doskonałe warunki do uprawiania sportów wodnych. Tajskie masaże, wyśmienite przekąski, błogie lenistwo, to to, czego było nam trzeba. Jednak nie trwało to długo gdyż za trzy dni mieliśmy kolejną wyprawę - do prawdziwej głuszy, czyli tajskiej dżungli. To najbardziej ekscytująca wycieczka, jaką miałam okazję przeżyć! Wioska, do której przyjechaliśmy pociągiem, przejeżdżającym między innymi przez słynny most na rzece Kwai, była realna! Nie taka robiona specjalnie dla turystów z podstawianymi ludźmi, którzy się przebierają w stroje regionalne jak nadchodzą turyści, a jak odejdą to wracają do oglądania telewizji satelitarnej. Niemal od razu zaczęliśmy integrację z miejscowymi, zwłaszcza z dzieciakami. Mój brat rozegrał nawet z nimi mecz piłki nożnej z małą przerwą gdyż przez środek boiska przemaszerował spokojnie słoń. Miejscowe dzieciaczki bez problemu dały się brać na ręce i fotografować.
Po krótkiej wizycie w tutejszej wiosce, udajemy się nad rzekę. Wsiadamy do kilku łodzi, czyli naszych wodnych busów i po około siedmiu kilometrach docieramy do naszych hoteli. Jadąc zaczynałam mieć wątpliwości co to tego gdzie nas wywożą, w pewnym momencie skończyły się jakiekolwiek oznaki cywilizacji i wjechaliśmy w dżunglę. Chwilę płynęliśmy po bezdrożach mijając ślady po opuszczonych hotelikach, aż w końcu dotarliśmy pod bramę wśród zieleni. Tu zostajemy na najbliższe kilka dni - cudo w środku dżungli! Zostaliśmy zakwaterowani w drewnianych domkach z bambusa, w których bambusowa podłoga pozwalała podziwiać wody rzeki Kwai. Miejsce nazywało się „zatoczką małp” i już wkrótce mieliśmy się dowiedzieć dlaczego. Domków nie można było zostawić otwartych, bo małpki wpadały, porywały co się da i uciekały na drzewa. Po rozłożeniu bagaży, szybkim posiłku i kilku fotkach ruszamy dalej. Kolejny punkt programu to zwiedzanie dżungli z grzbietu słonia.
Po dotarciu do farmy słoni, każda para dostaje swój „pojazd” wraz z przewodnikiem i udajemy się w głąb dżungli - do wodospadu. Tam krótka kąpiel dla śmiałków - woda była dosyć chłodna - i powrót do farmy. Pod koniec wycieczki jeszcze zakupiliśmy przysmaki dla słoni, żeby im podziękować za noszenie nas na swoich grzbietach. Ech, po prostu podróż marzeń!