Annapurna, mierząca 8091 m n.p.m. to dziesiąta co do wysokości góra na świecie i pierwszy zdobyty przez człowieka ośmiotysięcznik. Trasa wiodąca wokół jej ośnieżonych szczytów pozwala na poznanie kultury hinduistów i buddystów i obfituje w piękne widoki na majestatyczne Himalaje.
W drodze
Po załatwieniu formalności w Katmandu ruszamy w końcu w stronę gór. Startujemy wcześnie rano z dworca minibusów, gdzie pakujemy się do podzielonego trzema rzędami siedzeń samochodu. Czekamy na komplet pasażerów - w każdym rzędzie zmieścić się mają cztery osoby, co o ile dla Nepalczyków nie stanowi problemu, to dla wyższych Europejczyków jest dość kłopotliwe. W końcu jesteśmy gotowi do odjazdu - do naszego rzędu dosiada się jeszcze pomocnik kierowcy i ruszamy przez zatłoczone miasto. Wyjazd z Katmandu zajmuje nam niemal dwie godziny, poruszamy się w nieznośnym upale klucząc w żółwim tempie między samochodami, motocyklami, krowami i rzeką pieszych. Po 7 godzinach mozolnej jazdy docieramy do Besisahar, gdzie czeka nas przesiadka - dojeżdżamy w ostatniej chwili, szybko wdrapujemy się na dach przepełnionego zdezelowanego autobusu o niezbyt adekwatnej nazwie VIP Deluxe i uważając na nisko wiszące kable energetyczne ruszamy dalej.
Bhulbhule
Po godzinie przygodowej jazdy zatrzymujemy się w Bhulbhule - niewielkiej wiosce na skraju Obszaru Chronionego Annapurny zamieszkiwanej przez Gurungów, potomków tybetańskich imigrantów sprzed wieków. Plemię to, słynące z odwagi brało udział w wielu wojnach jako najemni żołnierze, a dziś zajmuje się rolnictwem, handlem i jak większość ludności zamieszkującej te tereny - turystyką.
Po kontroli dokumentów i pozwoleń meldujemy się w pierwszej chacie, rozpakowujemy się w niewielkich, skromnych pokoikach z widokiem na rzekę i zgłodniali postanawiamy coś przekąsić. W restauracji prowadzonej przez rodzinę gospodarzy wybieramy spośród bogatego menu tradycyjne nepalskie dania. Robi się ciemno, nad szumiącą rzeką grają świerszcze, a nam burczy w brzuchach. Dania na szlaku przygotowywane są zawsze na bieżąco - nie ma prądu, a więc nie ma lodówek i zamrażarek do przechowywania żywności. Zamawiając jedzenie możemy więc być pewni, że jest świeże, i że dostaniemy je najwcześniej po godzinie... Po lekcji cierpliwości na stół trafia aromatyczna czosnkowa zupa, pierożki momo z pikantnym warzywnym farszem i dhal bhat - tradycyjne nepalskie danie składające się z gotowanego ryżu i soczewicy. Po posiłku, zmęczeni podróżą zapadamy w sen zbierając siły przed czekającym nas trekkingiem.
W dolinie Marsyangdi
Rano w oczekiwaniu na jeepa, który ma zabrać nas do końca przejezdnej drogi zwiedzamy wioskę. Decydujemy się przebyć kolejny odcinek autem, ponieważ spacer szeroką drogą we wzbijanych przez samochody tumanach kurzu nie jest specjalną atrakcją, a oszczędzony czas możemy spędzić w ciekawszej części szlaku. Właściwa osada Bhulbhule zaczyna się po drugiej stronie rzeki, skąd prowadzi ścieżka pod malowniczy wodospad. Moczymy nogi w wodzie, odpoczywamy w cieniu aż w końcu pojawia się wyczekiwany samochód. Przepełniony jeep zabiera nas do położonej na wysokości 1140 m n.p.m. wioski Syange, skąd ruszamy ciągle jeszcze szeroką kamienistą drogą wzdłuż doliny rzeki Marsyangdi. Strome, skaliste zbocza pokryte są tarasami uprawnymi, zielona roślinność świetnie daje sobie radę z upalnym klimatem.
Po ponad dwóch godzinach marszu docieramy do widocznej w obniżeniu wąwozu wioski - Jagat, gdzie dorzucamy kilka banknotów do puszki przed szkołą - okazuje się, że dzieci zbierają na szkolny komputer i liczą na pomoc turystów. Idziemy dalej walcząc z upałem, mijamy wodospad i rozległe pola dzikiej konopii i po półtorej godziny dochodzimy do kolejnej wioski - Chamche. Tu także widoczna jest budowa drogi - docelowo ma ona pokryć cały pieszy szlak wokół Annapurny i umożliwić na tej trasie przejazd samochodem. Wygląda na to, że mogą to być ostatnie lata, w których szlak warto będzie pokonać pieszo. Co chwila słychać huk wybuchów - robotnicy wysadzają ładunkami skały aby wykuć drogę w kamiennej półce, nieraz musimy czekać zatrzymywani przez wojsko w bezpiecznej odległości od eksplozji.
Po kolejnych niemal 4 godzinach wspinamy się wąską stromą ścieżką wykutą w skale i w końcu naszym oczom ukazuje się Tal - pierwsza miejscowość w rejonie Manang, położona na dnie szerokiej doliny wśród rozlewisk rzeki Marsyangdi. Do miasteczka, usytuowanego na wysokości 1680 m n.p.m. prowadzi powitalna brama z wnękami na modlitewne młynki - widać, że wkraczamy powoli do buddyjskiego królestwa. Nauczeni doświadczeniem jeszcze przed rozpakowaniem się zamawiamy obiad w hoteliku i po zimnym prysznicu schodzimy do jadalni, gdzie dalej czekamy na jedzenie. W karcie pojawiła się nowa pozycja - nepalskie wino! Bezmyślnie zamawiamy każdemu po szklance zamiast jednej dla wszystkich na próbę. „Wino” okazuje się zalatującym ziemniakami bimbrem i zmuszeni jesteśmy wylać je po kryjomu na podwórku aby nie urazić gospodarzy. O tej porze roku w Nepalu zmrok zapada bardzo szybko, około 19 okolica pogrążona jest w ciemności. Idziemy jeszcze do punktu oczyszczania wody, gdzie za opłatą napełniamy butelki i z braku innych atrakcji idziemy wcześnie spać.
Buddyjskie wioski
Wyspani i pełni sił ruszamy po pożywnym śniadaniu w drogę. Mijamy długi mur mani z młynkami modlitewnymi i podążając ścieżką prowadzącą przez pola ziemniaczane dochodzimy do długiego wiszącego mostu. Upał wzmaga się, powoli pniemy się w górę i docieramy do sosnowego lasu. Drzewa te mają być symboliczną granicą między klimatem tropikalnym i wysokogórskim, a także bramą do buddyjskiego świata - hinduistyczne wioski zostają za nami. Mijamy coraz więcej buddyjskich murków mani i tradycyjnych bram do osad z młynkami modlitewnymi i po niemal czterech godzinach docieramy do Bagarchap. Kiedyś znajdowała się tu spora buddyjska wioska, jednak błotna lawina zmiotła w 1995 roku ponad 80% jej zabudowań i zniszczyła drogę. Jedną z niewielu pozostałych budowli jest niewielka buddyjska świątynia, a większość mieszkańców przeniosła się do pobliskiego Danaghyu. Tam też zatrzymujemy się w przyjemnej drewnianej restauracyjce na szarlotkę i odpoczywamy w ocienionym wnętrzu. Po sjeście czas ruszać dalej, przechodzimy przez strumień i pniemy się do góry ostrym trawersem aż dochodzimy do zielonego lasu rododendronów. Wykuta w skale ścieżka prowadzi do położonej na wysokości 2450 metrów wioski Timang, gdzie spędzimy noc. Tradycyjnie zamawiamy jedzenie zaraz po zameldowaniu i bierzemy pierwszy i jak się miało okazać ostatni na trasie prawdziwy gorący prysznic. Przestawieni na inny, bardziej naturalny tryb funkcjonowania po obfitej kolacji idziemy spać razem z kurami.
Manaslu o świcie
Wstajemy wcześnie rano i zjadamy na dachu hostelu obfite śniadanie - omlety z jabłkami i musli. Chmury powoli rozpływają się po niebie i w końcu zza obłoków wyłania się kolosalna sylwetka pierwszego na trasie ośmiotysięcznika. W oddali na horyzoncie rysuje się potężne Manaslu - Duch Gór mierzący 8163 metry. Dzisiejszy szlak prowadzi nas z początku przez kwitnące na czerwono lasy rododendronowe i tarasowe pola uprawne porośnięte żytem. Mijamy się ze stadami kóz wyganianymi na pastwisko i tragarzami niosącymi ogromne, nieraz wyższe od nich samych ładunki.
W wiosce Chame, zamieszkiwanej przez potomków Khampów - tybetańskich postrachów karawan otwiera się widok na ośnieżony szczyt Lamjung Himal górujący nad okolicą. W największej poza Besi Sahar miejscowości po wschodniej stronie przełęczy kręcimy wysokim na ponad dwa metry młynkiem modlitewnym i przeprawiamy się na drugą stronę Marsyangdi po wiszącym moście w poszukiwaniu gorących źródeł. Niestety okazuje się, że termy już nie istnieją - zostały po nich już tylko wybetonowane baseny na skraju rzeki.
Opuszczamy miasto przez bogato zdobioną bramę pokrytą buddyjskimi malowidłami i po dwóch godzinach docieramy do niewielkiej wioski Bhratang gdzie w ostatniej chwili znajdujemy w hostelu schronienie przed deszczem. W położonej na wysokości 2850 metrów wiosce odczuwa się powoli zmianę klimatu. O luksusie prysznica musimy już zapomnieć - do umycia się dostajemy wiadro gorącej wody i kubek do polewania się. W jadalni gospodarze rozpalają w blaszanym piecu przy którym grzejemy się grając w karty. W skromnych nieogrzewanych pokojach szybko wskakujemy do śpiworów i zapadamy w sen przerywany odgłosami biegających po strychu szczurów.
Brama niebios
Niedaleko za Bhratangiem dolinę zamyka potężna wklęsła skalna ściana w kształcie soczewki wznosząca się na wysokość 4665 m n.p.m. To Paungi Danda - Brama Niebios, miejsce czci buddystów i hinduistów, którzy wierzą, że dusze zmarłych wspinają się na skalną ścianę i stamtąd trafiają „na drugą stronę” dostając się do nieba. W wyznaczonym przez kapłanów czasie rodzina zmarłego przychodzi pożegnać jego duszę, pobliski las pełny jest flag modlitewnych pozostawionych przez pielgrzymów. Za zagajnikiem na horyzoncie pojawia się biała sylwetka Annapurny II, mierząca 7937 metrów i sześciotysięczna regularna piramida szczytu Pisang.
Po ponad dwóch godzinach docieramy do miasteczka o tej samej nazwie i kierujemy się w górę do Górnego Pisangu, gdzie zwiedzamy przepiękną buddyjską gompę pełną złotych posągów Buddy i kolorowych malowideł. Stąd też rozpościerają się wspaniałe widoki na rozległy 55-kilometrowy masyw ośnieżonej Annapurny. Postanawiamy zejść z utartego szlaku i wspiąć się ostrym trawersem do buddyjskiej wioski Ghyaru. Mozolny marsz wynagradzają nam niesamowite widoki na himalajskie giganty, a nocleg w Ngawal na wysokości niemal 3700 metrów pozwoli nam na lepszą aklimatyzację przed wspinaczką na Thorung La - najwyższy punkt trasy.
Płonące szczyty
O poranku trzęsąc się z zimna oglądamy niesamowity spektakl z dachu gościńca w Ngawal - wschodzące słońce odbija się od ośnieżonych szczytów malując je intensywną czerwienią i złotem. Przemarznięci pijemy tybetańską herbatę z dodatkiem soli i masła z mleka jaka i jemy tsampę - przypominającą owsiankę prażoną jęczmienną mąkę zalaną mlekiem. Z naszej ścieżki świetnie widać tradycyjny szlak w rozległej dolinie rzeki, do którego dołączamy w wiosce Munji, gdzie mamy okazję spróbować wyśmienitego jaczego sera i wspinamy się do położonego na wzgórzu żeńskiego klasztoru buddyjskiego. Wracamy na szlak i po niecałej godzinie dochodzimy do Bragi - niesamowitego miasteczka przypominającego scenografię filmową. Kamienne domy przyklejone do wzgórza otoczone są przedziwnymi formacjami skalnymi, a nad całością góruje kilkusetletnia buddyjska świątynia - gompa pomalowana na żywe kolory, którą można zwiedzić od środka. Spacer po tajemniczym miasteczku i jego krętych kamiennych uliczkach wśród łopoczących na wietrze flag modlitewnych zostaje na długo w pamięci.
Manang
Celem naszej dzisiejszej wędrówki jest Manang - spore miasteczko położone na wysokości 3500 metrów będące domem Manangów - tybetańskich imigrantów. Mieszkańcy osady to buddyści trudniący się hodowlą jaków, rolnictwem i handlem. Samo miasteczko jest na wskroś turystyczne - pełno tu hoteli, sklepików z pamiątkami i podrabianym sprzętem trekkingowym i piekarni oferujących ciepłe drożdżówki i czekoladowe ciasta. Turyści zatrzymują się tu zazwyczaj na dwie noce, aby lepiej zaaklimatyzować się przed dalszą wędrówką i jeśli nie mają ochoty na spacery po licznych trasach wokół miasta prowadzących do ciekawych atrakcji kulturalnych i przyrodniczych mogą wybrać się do... kina! W mieście znajduje się kilka sal, w których wyświetlane są filmy począwszy od klasyków górskiego kina do tandetnych hollywoodzkich produkcji. My postanawiamy jednak wybrać się na aklimatyzacyjny spacer do wioski Kangshar i wspiąć się na górujący nad nią szczyt by podziwiać niesamowite widoki na rozciągającą się poniżej dolinę otoczoną sięgającymi nieba szczytami Annapurny II i IV i robiącego piorunujące wrażenie lodowca Gangapurny.
W stronę przełęczy
Dalsza droga prowadzi wąską ścieżką przez osuwiska na zboczach wąwozu. Dwie godziny po wyruszeniu z Manangu przekraczamy granicę wysokości czterech tysięcy metrów, po czym dochodzimy do niewielkiej osadu Yak Kharka, gdzie w jednym z pensjonatów pijemy na tarasie widokowym na dachu imbirową herbatę z wielkiego termosu. Imponujące szczyty Annapurny błyszczą w słońcu.
Annapurna oznacza w sanskrycie Pełną Pożywienia i według hinduistów jest jednym z wcieleń boskiej małżonki Sziwy. Główny szczyt Annapurny nie jest jednak widoczny w tej części szlaku, przed nami wyrastają szczyty II, III i IV oraz Gangapurna z jej imponującym lodowcem wpadającym do jeziora.
Czas ruszać dalej - wędrujemy stromą ścieżką mijając się z pasącymi się jakami i uważając na spadające z góry kamienie strącane przez turystów. Po 7 godzinach wyczerpującego z powodu coraz mniejszej ilości tlenu marszu docieramy do Thorung Phedi, gdzie większość wędrowców zatrzymuje się przed najtrudniejszym na szlaku odcinkiem. Jeszcze przed obiadem chcemy podejść dla aklimatyzacji trochę wyżej - do tak zwanego Base Campu położonego na wysokości 4800 metrów. 300 metrowe przewyższenie pokonujemy w godzinę i po krótkiej przerwie na herbatę w hostelu schodzimy na dół do naszego pensjonatu. Zaczyna śnieżyć, mamy nadzieję, że nie będziemy musieli przebijać się rano przez zaspy. Przez cały wieczór jemy, pijemy litry herbaty, gramy w karty i zbieramy siły na jutrzejsze wyzwanie.
Thorung La
Wstajemy o 4.30 rano i jemy zamówione poprzedniego dnia na ustaloną godzinę śniadanie. Śnieg przestaje padać - ziemię pokrywa na szczęście tylko cienka warstwa białego puchu. Jest zimno, na pewno grubo poniżej zera jednak mozolny marsz ostrym trawersem pod górę rozgrzewa i kiedy po niecałej godzinie dochodzimy do Base Campu wychodzi słońce - przyjemne ciepło promieni pobudza do dalszego marszu. Przekraczamy kolejną granicę - dochodzimy do tea house’u położonego na wysokości 5000 metrów. Krajobraz staje się księżycowy - już dawno znikła zielona roślinność - okolicę pokrywają skały i kamienie, wokół górują ośnieżone potężne szczyty. Wreszcie, po niemal 4 godzinach powolnego marszu docieramy do wyczekiwanej przełęczy. Z oddali widać już grupki turystów oblegających Thorung La - najwyższy punkt do pokonania na naszym szlaku mierzący 5416 metrów. Tablica informacyjna z gratulacjami dla wędrowców przykryta jest setkami kolorowych modlitewnych flag łopoczących na wietrze. Robimy kilka zdjęć, zjadamy energetycznego batona i ruszamy w dół do Muktinath leżącego niemal 1700 metrów poniżej.
Droga dłuży się, idziemy ostrym trawersem po usuwających się spod nóg kamieniach. Nie widać już śniegu - wszystko wokół jest brunatne i jednokolorowe, pył i kurz wzbijający się ze ścieżki wciska się do oczu i nosa. Teren w końcu wypłaszcza się, pojawiają się zielone rośliny a na horyzoncie wyrasta ogromna sylwetka Dhaulagiri - Białej Góry - kolejnego na trasie ośmiotysięcznika. To znak, że zbliżamy się do Muktinath - jednego z ważniejszych miejsc pielgrzymkowych zarówno hinduistów jak i buddystów. Tu czuć już cywilizację, do miejscowości prowadzi przejezdna droga, widać samochody, autobusy i motocykle, wraca gwar i hałas. Po 12 dniach spędzonych na szlaku wśród dziewiczej przyrody, gościnnych wiosek i wszechogarniającej ciszy i spokoju przybycie do Muktinath stanowi brutalne zderzenie z cywilizacją. Po dziewięciogodzinnym marszu trafiamy do przyjemnego hostelu i wypijamy zasłużone po długim trekkingu piwo Everest.
Miejsce zbawienia
Muktinath nazywane jest przez hinduistów Miejscem Zbawienia, znajduje się tam bowiem jedno z najważniejszych miejsc kultu boga Wisznu, a ze ścian wokół świątyni tryska 108 źródeł, w których obmycie się przynosi oczyszczenie. Kompleks świątynny położony powyżej miasta jest dla buddystów siedzibą Daikini - posłanki niebios wspomagającej uzyskanie oświecenia, tam też znajduje się wieczny ogień płonący w świątyni Juwala Mai. Muktinath tworzy niesamowitą mieszankę- wspólnie modlą się tu odświętnie ubrani hinduiści i buddyści mieszając się z dziesiątkami wymęczonych i brudnych wędrowców kończących trekking wokół Annapurny.
Wietrzna dolina
Po błogosławieństwie bramina w kompleksie świątyń ruszamy dalej. Schodzimy szeroką, piaszczystą drogą mijając się w tumanach kurzu z autobusami. Przechodzimy przez malowniczą wioskę Jharkot i podziwiamy szeroką, łagodną dolinę poprzecinaną uprawnymi tarasami. Zrywa się potworny wiatr, z którego słynna jest ta część trasy. Drobne kamyczki i pasek sieką po twarzy i zabierają oddech uniemożliwiając sprawną wędrówkę. Z radością więc zbaczamy z trasy i wchodzimy między chroniące przed wiatrem niskie kamienne zabudowania Kagbeni, malowniczej wioski będącej bramą do tajemniczego królestwa Mustangu. Nie mając czasu ani pozwoleń na wędrówkę do tej magicznej krainy musimy jednak kierować się po krótkiej przerwie w drugą stronę - na południe, do Jomsom. Zniechęceni jednak kamienistą i jednolitą trasą w wietrznej dolinie Kali Gandaki wsiadamy do jeepa, który zawozi nas na miejsce.
Tu kończy się nasza trasa - nazajutrz wylatujemy do Pokhary i wracamy przez Katmandu do Polski. Ostatnie chwile w niesamowitym himalajskim królestwie spędzamy na podziwianiu imponujących widoków na gniazdo Nilgiri - ośnieżonych szczytów otaczających Annapurnę i próbujemy imbirowego steka z jaka - lokalnej specjalności. Następnego dnia rankiem udajemy się na lotnisko. Z żalem żegnamy się z przepiękną krainą, z okienka samolotu widzimy jeszcze wyłaniającą się zza chmur sylwetkę głównego szczytu Annapurny i po godzinie lądujemy w zupełnie innym świecie.
Brak komentarzy. |