Dość nieoczekiwanie wybrałem się ze znajomą do Kornwalii. Jeszcze cztery dni wcześniej nic nie wiedziałem o wyjeździe. W zamyśle miał to być tak popularny w Anglii city break, tzn. kilkudniowy, krótki wypad w jakieś ciekawe miejsce.
Zatrzymaliśmy się w uroczym tradycyjnym hoteliku B&B w St Agnes. Hotelik mało, że tani to jeszcze do tego taki przesiąknięty angielskością. Pokoje w stylu edwardiańskim, wiktoriańska jadalnia i starsza angielska dama prowadząca ten przybytek. Sama radocha. Uwierzcie mi, czegoś takiego na oczy jeszcze nie widzieliście, ja z resztą również.
Samo St Agnes to mały nadmorski ośrodek wypoczynkowy, pamiętający dawne czasy gdy Brytyjczycy zamiast na Ibizę czy Kanary wczasy spędzali na cudownym kornwalijskim wybrzeżu.
Zaraz w pierwszy dzień po przyjeździe zaczęliśmy intensywne zwiedzanie. Na pierwszy ogień poszło samo St Agnes. Popołudnie spędziliśmy na wrzosowiskach i klifach wśród ruin kopalni cyny. Jedna z nich znajduje się tuż pod St Agnes, dramatycznie zawieszona nad krawędzią klifu. Z jednej strony szumiące, kolorowe wrzosowiska a z drugiej przepaść i huczący ocean. I wszystko to skąpane w zachodzącym słońcu. Niesamowite widoki i niesamowite przeżycie. Wieczór spędziliśmy w nadmorskim pubie na kilku ciemnych, na rozmowach z tubylcami.
Drugi dzień poświęciliśmy na objazd zachodnich krańców półwyspu. Z samego rana (nim normalni turyści zwleką się z łóżek) pojechaliśmy do Marazion. U wybrzeża tej cichej i spokojnej miejscowości znajduje się St Michael’s Mount (korn. Carrack Looz en Cooz). Opactwo zostało wzniesione przez Bernarda le Beca w pierwszej połowie XII wieku. Dziś jest to siedziba rodu St Aubyn i St Levan. Pałac, kościół opactwa, forteca. Wszystko zachowane jest w doskonałym stanie. Nam udało się zrobić kilka zdjęć wnętrz. W kościele można podziwiać wspaniałe rozety i witraże. Z tarasów fortecy z kolei rozciąga się wspaniały widok na Marazion z jednej strony, oraz na Penzance po drugiej stronie zatoki. Do opactwa przybyliśmy w czasie odpływu, więc dotarliśmy na wyspę suchą stopą, lecz w czasie przypływu do opactwa można dostać się jedynie łodziami.
Kolejnym punktem naszego objazdu był Porthcurno, a raczej opływające go turkusowe wody dwóch zatoczek. Wspięliśmy się na szczyt klifu, na którego szczycie stał „maszt służący do obserwacji fascynującego doświadczenia Marconiego”. Wiem, że się powtarzam, wiem, że co rusz coś mi zapiera dech w piersiach ale widoki ze szczytu tego klifu były naprawdę wspaniałe. Z jednej strony klifu znajduje się mała zatoczka otoczona wysokimi klifami. Dostać się na nią można wyłącznie wąziutką ścieżką wijącą się w dół pośród wrzosowisk. Piaszczysta plaża i turkus wody rozbijającej się o przybrzeżne skały sprawiało wrażenie, ze jesteśmy na jakiejś egzotycznej wyspie a nie w zimnej Kornwalii. Ta zatoka zupełnie podłamała moje wyobrażenia o Kornwalii jako zimnej, szarej, wietrznej krainie oblewanej granatowymi wodami oceanu.
Z Porthcurno udaliśmy się na Land’s End. I jeśli mam być szczery nie bardzo wiem co niby ma się tam kończyć. Chyba megalomani Anglicy mieli na myśli najdalej na zachód wysunięte miejsce Anglii. Faktycznie miałem racje - sprawdziłem to w wikipedii. Jak ja znam ten naród, eh. Na przylądku znajduje się cała masa atrakcji, głównie skierowanych do dzieci - farma ze zwierzętami, park rozrywki, jakieś chyba muzeum poświęcone bijącemu rekordy oglądalności serialowi Dr. Who, sklepy, restauracje, puby i sam Land's End. Mnie osobiście najbardziej podobały się klify i wrzosowiska.
Z Land’s End udaliśmy się do St Ives. Miasto nie zrobiło na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia... poza jedną rzeczą. St Ives pamiętam głównie przez kłopoty ze znalezieniem miejsca do parkowania. Choć by być sprawiedliwym muszę przyznać, że widok na obniżające się aż do portu miasto robi wrażenie.
Ostatniego dnia już w drodze powrotnej do Londynu, postanowiliśmy zahaczyć o Tintagel. Zamek jest mało znany, choć przyciąga jak magnez miłośników legend arturiańskich. Jest to legendarne miejsce gdzie król Artur miał się urodzić i spędzić młodość pod okiem Merlina. Twierdza, a raczej jej pozostałości malowniczo wiszą nad przepaścią pomiędzy tzw. Head Cliff a stałym lądem. Część ruin mieści się na skraju klifu, reszta na „wyspie”. By dotrzeć do zamku z miasteczka Tintagel trzeba zejść dosyć stromym wąwozem aż nad samo morze, nad klify. Potem dramatycznie przyczepionymi do zbocza klifu wąskimi schodami trzeba wspiąć się na szczyt wyspy. Po drodze jest zejście na „plażę”. W czasie odpływu ocean odsłania szarą plażę, oraz tzw. Grotę Merlina. Ni to jaskinię, ni to tunel pod wyspą, którym można przejść na drugą stronę klifu. W każdym bądź razie wygląda to niesamowicie. Po zwiedzeniu groty udaliśmy się schodami na szczyt. Wspinaczka z daleka wydawała się całkiem znośna. Niestety z daleka nie było widać, że schody są bardzo wąskie i do tego trzeba się mijać ze schodzącymi. W kilku momentach było to nie lada wyczynem. Jednak wysiłek i chwile grozy opłacił widok jaki roztaczał się przed nami.
Tak mi się dotychczas kojarzyła Kornwalia. Ciężkie szare chmury, fale bijące o klify i skały, ocean pieniący się i granatowy. I wszystko to skąpane w prześwitującym przez zasłonę chmur słońce. Tego chyba nie da się opisać. To trzeba po prostu zobaczyć. Niewątpliwie jeszcze wrócę tam. W Kornwalii człowiek zakochuje się od pierwszego wrażenia.
Brak komentarzy. |