Klimat jest tu od zawsze bardzo przyjazny człowiekowi; nie na darmo kiedyś przybywali tu znani i zamożni ludzie na różne kuracje i dla podreperowania zdrowia; wizytowali wyspę m.in: marszałek Józef Piłsudski, cesarzowa Austro-Węgier Sissi, Bernard Shaw, Ernest Hemingway, Winston Churchill i nawet słyszałam tu bardzo ciekawą opowiastkę, że i nasz polski król Władysław III Warneńczyk wcale nie zginął pod Warną, tylko „załapał” się na jedną z wypraw krzyżowych i poprzez klasztor św. Katarzyny na Synaju uciekł w końcu na Maderę i tam dokonał swego żywota pod zmienionym nazwiskiem (Henrique Alemano) i z nową, portugalską żoną Anną i dwójką dzieci żył tam ukrywając swoją prawdziwą tożsamość. Nie wiemy na pewno, czy tak było (choć wiele dokumentów na to wskazuje i to potwierdza), ale jeśli tak, to ja mu się wcale nie dziwię 😊, gdybym mogła, też chętnie rzuciłabym wszystko w diabły i też uciekła do tego Raju....(oczywiście razem z moim Małżem 😊).
Wracając jednak do tematu: plan pobytu mieliśmy opracowany ze szczegółami, co, gdzie i kiedy zobaczymy; nastawiliśmy się na bardzo aktywne spędzanie czasu, ponieważ miał to być wyjazd taki czysto przyrodniczy wśród natury z dużą ilością spacerów, bez typowego wakacyjnego „nicnieróbstwa”, a wyglądało to mniej więcej tak, że codziennie rano po wczesnym śniadaniu opuszczaliśmy hotel, aby wrócić do niego na wieczorną kolację.
Pierwszego dnia po przylocie i zakwaterowaniu o całkiem przyzwoitej godzinie, wyruszyliśmy na mały rekonesans najbliższej okolicy.
Nasz hotel położony 11 km od stolicy wyspy znajdował się w hotelowej dzielnicy miasteczka Canico (tzw. Canico de Baixo). Do centrum miasteczka było +/- 2 km, jednakże zupełnie inaczej przelicza się tu odległości ze względu na spore (czasami bardzo) stromizny ulic. Przez najbliższy tydzień przekonaliśmy się, że na Maderze, oprócz promenady w Funchal, nie ma zwykłych płaskich powierzchni! Tutaj wszędzie i zawsze jest i już będzie pod górę, lub z górki, mniej lub bardziej stromo, a o przyjemnych, płaściutkich jak stół ścieżkach czy chodnikach można w zasadzie zapomnieć. Jednakże dla wytrawnych piechurów nie jest to jakieś zbyt męczące, bo dosłownie po 1-2 dniach takiego „wspinaczkowego marszu” nabiera się już takiej wprawy i kondycji, że nie stanowi to już większego problemu. Dla tych jednak co wolą się nie przemęczać, mam dobrą informację 😊, jeśli nie chcemy - to nie musimy się tu wspinać, jest tu bowiem bardzo sprawnie działająca komunikacja lokalna, są bezpłatne busiki hotelowe w większości hoteli, jest też mnóstwo taksówek.
Jadąc tu nastawiliśmy się na ”pogodowe niespodzianki” i wiedząc z góry z opisów i relacji internautów - (maderyjskich bywalców), że Madera to bardzo kapryśna wyspa jeśli chodzi o pogodę, wiedzieliśmy więc, że ciemne chmury i częste deszcze nie są tu niczym niezwykłym (szczególnie o tej porze roku); jakież więc było nasze zdziwienie, jak codziennie od rana do zachodu słońca przygrzewało tu pięknie słoneczko, a deszczu nie zobaczyliśmy na Maderze ani kropli przez cały tydzień pobytu! 😊
Ranki i wieczory bywają tu jednak dość rześkie, ale ciepłe (tak ok 15-17 °C), natomiast w południe jest już ok 23-25°C - a czasami nawet ok. 27 °C ; ale wieczorami ok godziny 19-20 zrywają się tu dość silne i zimne wiatry od strony Atlantyku i przez 1-2 godziny bardzo mocno wtedy wieje, choć nie jest to codzienną regułą, natomiast już ok godz. 21-22 robi się zupełna cisza i nie drgnie już nawet jeden listek palmowy😊.
Przedziwne to zjawisko, ale tak było w czasie naszego pobytu, nie ma więc sensu zabierać zbyt dużej ilości ciepłych ubrań; coś cieplejszego typu bluza polarowa powinno w zupełności wystarczyć..
Pierwszy dzień pobytu zaplanowaliśmy sobie na indywidualne zwiedzanie Funchal, do którego można się dostać z Canico w ciągu 20 minut lokalnym autobusem lub hotelowym busikiem. Po spacerze promenadą i pierwszym zachłyśnięciu się widokami stolicy wjechaliśmy kolejką linową (Teleferico) na wzgórze Monte (drogo, ale warto), aby na kilka godzin zatopić się tam w czarodziejskich ogrodach tropikalnych Monte Palace, co dokładniej opisałam w części poświęconej Funchal i Ogrodom Madery, więc nie będę się powtarzać, ale nadmienię tylko, że można i warto zaplanować tu nawet jeden cały dzień, bo jest co robić i gdzie chodzić. My jednak nie chcąc ograniczać się tylko do Ogrodów, wróciliśmy po południu kolejką na dół aby zatopić się w urokliwych zaułkach starego miasta (Zona Velha). To bardzo urokliwe miejsce z całym kolorytem i klimatem wąskich, południowych uliczek, pełnych restauracji, kawiarenek, zapachów i smaków, jakie dobrze znamy z innych wyjazdów.
Potem wróciliśmy na promenadę, aby popodziwiać stojącą w porcie piękną replikę Santa Maria i wpływający właśnie do Funchal gigantyczny pasażerski liniowiec. O Funchal i odkrywaniu stolicy tez już pisałam w poprzednim opisie, więc żeby nie powielać tego samego, przejdę do kolejnego dnia.
Ten dzień zaplanowaliśmy na odkrywanie Zachodniej części wyspy - bardzo popularną i chętnie odwiedzaną tu trasę. Aby łatwiej nam się było zorientować w tutejszych drogach, sposobie jazdy i po prostu niepotrzebnie nie błądzić, to przed wynajmem autka zarezerwowaliśmy sobie taki Tour po Wyspie przez internet jeszcze przed wyjazdem w tutejszym, portugalskim biurze (bardzo polecam organizatora: Madeira-Seekers), bardzo profesjonalnie, punktualnie w malutkich indywidualnych 6-7 osobowych grupkach i o połowę taniej niż u rezydenta Itaki. Poza tym jeździ się wtedy takim ciut większym samochodem typu suv, a nie autokarem, co jest znacznie wygodniejsze a sam organizator jest na tyle elastyczny, że nie trzymają się sztywno planu, ale zostajemy dłużej tam gdzie nam się podoba, albo zatrzymujemy się gdzieś po drodze, co nie było planowane, ale jest tu tak ładnie więc warto :). Oczywiście wszystko kosztem późniejszego powrotu do hotelu, ale co tam!!!
Można też po prostu wynająć samochód, ale to już zależy od naszych osobistych preferencji czy lubimy jazdę pod górę, na jedynce, wśród serpentyn i wąskich górskich zakrętasów, czy jednak wolimy się skupić li tylko na widokach! :). Cena wynajmu auta + paliwo za 1 dzień - to koszt mniej więcej porównywalny, jak taka całodzienna wyprawa dla 2 osób.
Rozpoczynamy od prześlicznego miasteczka rybackiego Camara De Lobos - to niezwykle malownicze, przeurocze miejsce, tak kolorowe, że wydaje się aż kiczowate :). Camara de Lobos położone u stóp najwyższego klifu Europy (choć o ten przywilej Madera spiera się z Norwegią, która twierdzi, że też ma taki klif, tylko wyższy).
Nasz przesympatyczny przewodnik, będący jednocześnie kierowcą, bardzo wesoły maderyjczyk - Luis, ciekawie opowiada nam o tej rybackiej miejscowości. W malutkiej zatoczce stoją barwne, wyciągnięte na brzeg kolorowe łódki, które maluje się tradycyjnie w szerokie różnobarwne pasy. Obok łódek stoją drewniane wieszaki, na których w ostrym, maderyjskim słońcu suszą się dorszowate ryby (to zębacze, zwane Kocicami :), również tu w Camara łowi się popularne na wyspie długie czarne pałasze (espada), o których pisałam w opisie Funchal. Na tarasiku, na wschód od zatoki znajduje się tabliczka oznaczająca miejsce, gdzie dawny angielski premier Winston Churchill siedział malując widoki na Camara i sceny z plaży.
Po zobaczeniu tego urokliwego miejsca nasz Luis zawiózł nas serpentynami i zakrętasami na ów najwyższy europejski klif Cabo Girao (580 m. n.p.m.). Widoki stąd są wprost niesamowite, ale osoby cierpiące na zawroty głowy powinny tu uważać, bo może się nieźle zakręcić w głowie :).
Kolejnym miejscem na trasie naszej wycieczki było urokliwe miasteczko - Ribeira Brava,to jedna z najstarszych osad na wyspie, która w XV wieku była głównym centrum produkcji cukru. Dziś to mały port otoczony stromymi skałami. W Ribeira Brava znajduje się sporo zabytkowych budynków, m.in. najstarszy i najciekawszy kościół Madery z przepiękną wieżą Sao Bento.
Nasz Luis opowiadał nam, że Ribeira Brava bardzo ucierpiała w lutym 2010, kiedy to potężny huragan uderzył w Maderę i zginęło wtedy 40 osób a wiele innych zostało rannych. Mała, miejscowa, spokojna rzeczka zamieniła się wtedy w gigantyczny żywioł, porywając ciężarówki wprost z ulicy do Atlantyku, niszcząc ulice i siejąc potworne spustoszenie wokół; ten dzień był dla Madery tragedią i wszyscy o tym tu mówią.
Przewrotność losu polega też na tym, że Ribeira Brava, znaczy po portugalsku Dzika Rzeka, która z górskiego, spokojnego strumyczka zamieniła się wtedy jakby zgodnie z nazwą w prawdziwie dziki, śmiercionośny żywioł.
Dalej udaliśmy się w kierunku północnym wyspy do Serra de Aqua, aby zatrzymać się w jednym z najpiękniejszych miejsc na wyspie - na PRZEŁĘCZY ENCUMEADA - to rodzaj skalnego siodła rozdzielającego południową i północną część Madery, w taki sposób, że stąd doskonale widać Atlantyk po obu stronach wyspy. Wokół nas unoszą się majestatyczne, zielone szczyty Pico Grande i Crista de Galo; dalej nasz szlak prowadzi na przepiękny Płaskowyż Paul da Serra, gdzie mamy dłuższą przerwę na podziwianie niezwykłych widoków, a chętni mogą je podziwiać jeszcze bardziej wybierając pieszą trasę LEWADĄ DU NORTE, którą oczywiście śmiało podążamy podziwiając w dole malowniczo położone miasteczka i wysoki płaskowyż przed nami.
Spacery wzdłuż lewad po Maderze to cały osobny temat, wokół którego kwitnie bardzo sprawnie działający tu cały „system turystyczny”, mający ułatwić i umilić te wędrówki; stąd jest tu cała masa małych firm i firemek zajmujących się organizacją tzw: levada walks, ale o tym za chwilę*.
Po przejściu lewady du Norte zostajemy odebrani przez naszego Luisa na drugim jej końcu i mkniemy dalej piękną tundrą maderyjską (Płaskowyż Paul da Serra) do kolejnej atrakcji wyspy - Porto Moniz. To bardzo popularny kurort najdalej wysunięty na północ wyspy, słynący ze spektakularnych, naturalnych basenów skalnych utworzonych przez lawę. Zjeżdżając do Porto Moniz koniecznie trzeba się zatrzymać w punkcie widokowym (miraduoro), aby zobaczyć niezwykły widok z lotu ptaka na patchworkowy krajobraz utworzony z malutkich poletek uprawnych, dachy domów i owe wulkaniczne baseny w całej swej okazałości. Będąc już na dole przekonaliśmy się jak wzburzony na północy wyspy Ocean potrafi zaserwować znienacka turystom, nieoczekiwany zimny prysznic z morskich fal rozbryzgujących tu z ogromną siłą o nadbrzeżne głazy. Pełni wrażeń i cudnych widoków pojechaliśmy dalej do miejscowości Seixal - nie wiedząc jeszcze jakie tu czekają na nas piękności natury.
*) wracając do lewad: co to w ogóle jest? lewady to nic innego jak kanały nawadniające, budowane tu w pocie czoła przez stulecia, najpierw przez afrykańskich niewolników, potem przez więźniów zwożonych do takich prac na Maderę. Za pomocą lewad transportowano wodę z mokrej i obfitej w deszcze Północy wyspy na suche i słoneczne Południe; dziś łączna długość lewad na Maderze to ok. 5000 km! Z pewnością podobne rozwiązania nawadniania pól istnieją w wielu miejscach na świecie; jednakże jednoczesne zamienienie ich w genialne szlaki turystyczne dla piechurów - to już patent wyłącznie maderyjski!
A zadziwiać może fakt, że te lewady świetnie działają do dziś i oprócz funkcji turystycznych, czy głównych funkcji nawadniania pól, pełnią też ważną rolę w wytwarzaniu energii elektrycznej, której ponad 30% produkcji na wyspie pochodzi właśnie z lewad. Istnieje tu nawet specjalny lokalny zawód - levadoires, to osoby zajmujące się na bieżąco utrzymaniem tychże lewad.
Wracając do organizacji wędrówek po lewadach - na tym właśnie polega organizacja levada walks: zaczyna się od punktu A, a kończy w punkcie B, mając więc do dyspozycji samochód jest to o tyle niewygodne, że trzeba po niego wrócić tą samą trasą, a czasem taka lewada liczy 13-15 albo i więcej km w jedną stronę, więc dodając taką samą ilość tych kilometrów na powrót - jest to wręcz w zasadzie niewykonalne. Znacznie prościej zlecić to komuś, kto nas tam zawiezie na początek lewady i odbierze na jej drugim końcu; bo o ile drogi do/z lewad są na wyspie całkiem dobre, o tyle komunikacja lokalna do ich większości już nie dociera - stąd cały ten ambaras jak się tam dostać i czym wrócić? Ale o tym już myślą za nas organizatorzy levada walks :). Niestety taki przywóz i odbiór kosztuje, ale za to jest to bardzo wygodne. No cóż... coś za coś :). Poza tym zawsze idzie z nami na lewadę przewodnik górski; opowiada po drodze mnóstwo ciekawostek, świetnie zna trasę, więc i na wysokiej półce skalnej na trudnej lewadzie człowiek czuje się bezpieczniej z kimś takim doświadczonym a nie brnie dalej w ciemno nie wiedząc co przed nim!
Ale kontynuując dalej... Dojeżdżamy więc do Seixal widzimy z oddali sterczące tuż nad taflą oceanu potężne klify ułożone jeden za drugim jak wachlarze, które tworzą tak fantastyczną scenerię, że co wrażliwszym trudno się tu nie rozpłakać ze szczęścia, że mogą to zobaczyć na własne oczy!
Stoimy właśnie przy słynnej Północnej drodze nadbrzeżnej - częściowo zamkniętej z powodu osuwiska. Droga poprowadzona jest mniej więcej w połowie wysokości zbocza klifu po którym biegnie, co oznacza, że wysoko ponad drogą unosi się ściana zbocza, a pod trasą natomiast klif spada głęboko pionowo do oceanu. Jadąc mamy wrażenie zawieszenia na zboczu góry, a efekty dodatkowe - to nieoczekiwany prysznic, fundowany tu samochodom gratis przez spadający wprost na drogę wodospad!!! :).
To miejsce pełne jest opadających kaskadowo malowniczych wodospadów i widoków na zielone wąwozy. Jest tu wręcz urzekająco piękne i każdy odwiedzający Maderę nie może ominąć Seixal w planie swoich wycieczek. Tu, w tym pięknym miejscu mamy dłuższą przerwę i na lunch i na podziwianie widoków. Zamawiamy oczywiście espadę z pieczonymi bananami, ale widoki z okien restauracji rozpraszają mnie na tyle, że nie mogę skupić się nad talerzem pełnym tych pyszności.
Typowy lunch maderyjski to zupa na przystawkę, danie główne mięsne bądź rybne, a tu wybór jest bardzo duży, do tego serwowany jest ryż z owocami morza i drugi z warzywkami, frytki, surówki ze świeżej zieleniny, woda, wino białe lub czerwone w zależności od rodzaju mięsiwa na naszym talerzu i jak już sapiemy z przejedzenia, to na koniec wjeżdża jeszcze pyszny deser! Uff! :).
Najedzeni ruszamy więc dalej do ślicznego Sao Vincente, leżącego w zielonej dolinie miasteczka i jak wiele na wyspie - otoczonego górami. Miasteczko jest niezwykle zadbane, czyściutkie, ukwiecone, wszędzie wokół stoją schludne kamieniczki i domy z zielonymi okiennicami. W centrum miasteczka stoi kościół oczywiście zgodnie z nazwą Św. Wincentego (patron całej Portugalii i winiarzy). Okolica ta słynie jednak najbardziej z innej atrakcji: istnieje tu zespół jaskiń z 700 metrowym szlakiem w skalnych tunelach z których wchodzi się wprost do Centrum Wulkanizmu, gdzie turyści mogą obejrzeć multimedialny pokaz o powstawaniu tutejszych wulkanów oraz trójwymiarową prezentację pokazującą wybuchy wulkaniczne sprzed 24 mln lat, które doprowadziły do powstania wysp archipelagu Madery. Tę atrakcję jednak pominęliśmy ze względu na brak już czasu tego dnia, więc to kolejny powód, żeby wrócić jeszcze na Maderę :). Powoli wracaliśmy już przez piękną Boca Encumeada zatrzymując się na chwilę w pięknych miejscach i tak zakończył się kolejny piękny dzień pełen niezapomnianych wrażeń.
Następny poranek powitał nas śpiewem ptaków gwarnie przekrzykujących się i prezentujących swe walory wokalne tuż przed wschodem słońca (który jest tu 2 godziny później niż w Polsce). Na ten dzień zaplanowaliśmy pieszą wędrówkę po trochę dłuższej lewadzie.
Na pierwszy ogień wybraliśmy dość łatwą trasę bardzo malowniczym szlakiem prowadzącym wysoko na zboczu gór otaczających sporą dolinę. To Lewada Marocos we wschodniej części wyspy. Trasa lewady biegnie wokół wąwozu na wysokości ok 300 m. Idąc po zboczu gór mija się kolejne doliny z malowniczymi miasteczkami i wioskami w dole, małe przydomowe plantacje bananowców, trzciny cukrowej, wioski, poletka uprawne położone tarasowo na okalających je kamiennych murkach. Trasa tej lewady ma długość 12 km a przechodzi się ją bardzo spokojnym, spacerowym krokiem z wystarczającym czasem na podziwianie widoczków, robienie zdjęć, w mniej więcej 5 godzin, ale do tego należy dołożyć jeszcze czas na dojazd i powrót z lewady.
Marocos - to bardzo piękna widokowo trasa z malowniczymi panoramami na co raz to inne doliny przez cały dzień, z możliwością obcowania wśród przepięknych botanicznych okazów dziko tu sobie rosnących.
Mimo, że wędrówki z kijami do Nordic Walking nie są mi obce, to wróciliśmy do hotelu jednak zmęczeni, ale że godzina była jeszcze całkiem przyzwoita (ok 17, a tu na początku marca słońce zachodzi dopiero o 20), to przecież grzechem byłoby bezczynne siedzenie w hotelu czy odpoczywanie! (odpoczniemy sobie w domu :). Przekartkowałam więc szybko przewodnik, co ciekawego jest tu w okolicy i okazało się że raptem 3 km od naszego hotelu jest kolejna maderyjska atrakcja - piękny punkt widokowy na wysokim klifie zwany Ponta de Garajau, ze statuą Christo Rei - znacznie mniejszą kopią posągu Chrystusa z Rio de Janeiro. Mój małżowinek jest trochę niechętny na kolejne łażenie po całym dniu „lewadowania”, ale dał się w końcu namówić na przedwieczorną przechadzkę.
Owa przechadzka okazała się 3 kilometrową drogą przez mękę prowadzącą miejscami tak ostro pod górę, że trudno było momentami złapać oddech. Gdzieś tak w połowie drogi, wyobraźcie sobie, ja - niezmordowany piechur - miałam dość! Myślałam, że ducha wyzionę i po prostu chciałam wracać!, czując ból w nogach już jak z waty, jednakże za namową męża, że nie zbacza się z raz obranego celu (tra ta ta ta!) - dotarliśmy w końcu, prawie ledwo żywi do prześlicznego Ponta de Garajau i do Christo Rei. Ta statua stoi z rozpostartymi ramionami i twarzą w stronę morza od roku 1927 i jest to ponoć ulubione miejsce maderyjskich zakochanych przychodzących tu oglądać piękne zachody słońca. Z tego klifu na plażę jeździ kolejna kolejka linowa, krążąca pomiędzy plażą a miasteczkiem Garajau. Męczarnię tej wspinaczki zrekompensowały nam wspaniałe widoki na okolicę, ocean i port w pobliskim Funchal połyskujący w złotej poświacie zachodzącego słońca. Droga powrotna do hotelu okazała się wcale nie mniejszym wyzwaniem jak wspinaczka tutaj, i mimo, że cały czas schodzi się w dół, to jednak tę gigantyczną stromiznę widać tak naprawdę dopiero teraz :),a hamowanie non-stop na butach było naszym nowym doświadczeniem :). W końcu zmordowani, ale niezwykle z siebie dumni dotarliśmy na kolacje, po której jak dzieci padliśmy spać. (mniej wytrwałym wędrowcom radzimy jednak złapać tutejszy autobus linii 155, który dowiezie Was tu w 10 minut, lub przy okazji wynajętego autka wyskoczyć tu na 30 minut popatrzeć na zachód słońca i piękne widoki! - będzie mniej ekstremalnie, a równie przyjemnie :)).
Obiecałam kontynuować, więc oto i owa kontynuacja, czyli ciąg dalszy.
Kolejny świt i kolejne ptasie trele za oknem, ach jak przyjemnie... dopiero się rozwidnia a dochodzi 8 rano; na niebie czają się złowrogie chmurzyska, ale po kilku dniach pobytu tutaj, już wiemy jak jest z tą pogodą na Maderze. Około 10.00 rano chmury wędrują z reguły na północ wyspy i ukazująca się tarcza słońca w ciągu kilku chwil powoduje natychmiastowy upał (zupełnie niepotrzebnie zabraliśmy tyle „cieplejszych” ubrań, chociaż te przydają się na wędrówki po lewadach położonych w wyższych partiach gór, gdzie mimo słońca potrafi być chłodno, ale na wysokościach 1000 m i powyżej, to zjawisko normalne wszędzie w górach).
Na dziś mamy zaplanowaną Wschodnią część wyspy; rozpoczynamy od Camachy.
Camacha to maderyjskie centrum wikliniarstwa, jak również miejsce, gdzie dumnie stoi pomnik poświęcony pierwszemu rozegranemu w Portugalii meczowi Piłki Nożnej w 1875 r.; Centrum Wikliniarstwa mieści się w budynku z ciekawą wieżyczką z zegarem O Regolo, wzorowanym podobno na londyńskim Big Benie (jednakże małe podobieństwo moim zdaniem). Zwiedzamy warsztaty położone poziom niżej pod dużym sklepem, gdzie panowie z niezwykłą wprawą przebierają witkami wierzbowymi tworząc swe wiklinowe cudeńka na oczach odwiedzających. Niezwykle mozolne zajęcie, wymagające nie lada cierpliwości, ale patrząc na ich ręce ma się wrażenie, że robią to od urodzenia. Niczego tu nie kupujemy, bo wiklinowych wyrobów Ci u nas w Polsce dostatek!
Z Camachy kierujemy się w góry i jadąc drogą 202 dojeżdżamy na szczyt Pico do Arieiro. Wow! Ależ tu są dopiero widoki!!! Jesteśmy na wysokości 1818 m n.p.m., jest zimno i mocno wieje, ale jesteśmy przygotowani, w plecakach mamy ciepłe polary i opaski na uszy (bardzo się tu przydały). Widoki wokół są wprost oszałamiające; to przedziwny, zupełnie inny rodzaj gór niż takie do których przywykliśmy, nie przypominają tatrzańskich czy alpejskich krajobrazów, nie sa ośnieżone, zbocza są kolorowe, mienią się jaskrawo żółtościami, czerwieniami, brązami, pomarańczami, gdzieniegdzie są czarne jak węgiel, przypominamy sobie, że no przecież to wszystko ma pochodzenie wulkaniczne. Roślinność na tej wysokości jest uboga, niska, wysokogórska; stąd wiedzie 5 km szlak na najwyższy maderyjski szczyt - Pico Ruivo, jednak się nie decydujemy. Stoimy oszołomieni widokami i przestrzenią i jesteśmy zdziwieni ilością ludzi, ale w końcu na ile szczytów w Europie da się wjechać samochodami? Stąd chyba taka popularność tego miejsca.
Napawamy się więc niezwykłą urodą tego miejsca i panoramą wokół, siedzimy w ciszy patrząc na te kolorowe góry. Jest pięknie..., no ale Madera czeka... trzeba więc odkrywać ją dalej. Pogoda się tu zmienia co chwilę, już świeci słońce, już nadciągają chmury, aby otoczyć nas swymi obłokami i za moment opaść niżej poniżej szczytów.
Wygląda to niesamowicie - to zjawisko to tzw. ”el mar de nubes”, które na własne oczy widzimy po raz pierwszy.
Widoki wokół są wprost nieziemskie! Przed nami wierzchołki szczytów skrzą się w słońcu mając tuż pod sobą białą pierzynkę z chmur. Ale tu jest cudownie!
Wracamy ta samą drogą, którą tu wjechaliśmy, bo innej nie ma i jedziemy do kolejnego pięknego miejsca opisywanego w przewodnikach, to Ribeiro Frio - czarujące miejsce ukryte w głębokiej dolinie wśród rozległych pierwotnych lasów laurissilva. Mnóstwo tu wszędzie paproci drzewiastych, które rozpościerają nad nami swe olbrzymie, zielone parasole. Są przecudowne, tak dziko rosnące widzę po raz pierwszy a uroku dodaja kwitnące azalie i kamelie. Głównym punktem tej leśnej arkadii jest znana na całej wyspie hodowla pstrąga; w specjalnych zbiornikach do których doprowadza się wodę wprost z rzeki Ribeiro Frio (Zimny Potok). Spacer wśród zbiorników z pstrągami różnej wielkości (od przedszkolaków, przez młodzież aż do osobników dorosłych) w tej niezwykłej scenerii wprawia w niekłamany zachwyt; alejki są tu wysadzane strzyżonym bukszpanem i intensywnie pachnącym geranium maderyjskim z unoszącymi się powyżej kapeluszami tych wielkich drzew „paprociowych”. Oglądam to miejsce i mam wrażenie, że jestem na planie programu National Geographic; jest tu tak niezwykle cicho, wokół szumi wszędzie woda, sączą się z gór małe wodospady, pstrągi pływają sobie spokojnie nie przeczuwając, że właśnie stąd trafią niechybnie wprost na stoły maderyjskich restauracji. No cóż... taki to ich smutny los.
Dokonujemy zakupu słynnej tu ponchy (poncha to bardzo mocny alkohol lokalny, taki mix tutejszego rumu z trzciny cukrowej z dodatkiem miodu i sokiem z cytryny lub marakui; są tez inne wersje, ale kupujemy te dwie: lemon poncha i passion fruit poncha) i dalej zmierzamy rozpoczynającą się tu dziką, leśną, piękna lewadę Ribeiro Frio. Maszerujemy wzdłuż szemrzącej wody ukrytej w głębokiej lewadzie i podziwiamy scenerię lasu laurowo-paprociowego.
Wracamy i jedziemy dalej na północne wybrzeże do Faial, mijając po drodze jeden z największych na wyspie znanych już nam lasów wawrzynowych z widokami na głębokie doliny i malownicze wodospady. W Faial zatrzymujemy się na lunch; tym razem wybór pada na osobliwą restauracje w grocie skalnej, bez widoków z okien, których tu nie ma :), za to w jaskiniowej niezwykłej scenerii. Oczywiście wybieram kolejny raz tutejszą espadę (mniam..mniam...), po czym jedziemy podziwiać widok na niezwykła Penha de Aqua (Orla Skała) - to wielka, bryła wulkanicznej skały wyrastającej z morza na blisko 600 metrów. Faial rozbudowało się przez lata coraz wyżej i wyżej doliny, dlatego dziś słynne tutejsze orły nie budują już tu swoich gniazd, ale podobno często krążą nad Skałą myszołowy. My ich nie widzieliśmy. Udajemy się wyżej, wspinając się powoli samochodem, skąd roztaczają się kolejne i kolejne i jeszcze kolejne... nieskończone widoki.
Stąd już niedaleko do pobliskiej Santany, słynącej z trójkątnych, maderyjskich domków w kształcie litery A. Owe domeczki zwane palheiros, są bardzo kolorowe i wyglądają malowniczo ze słomianym, dwuspadowym dachem sięgającym ich podstawy. Taki typ domów budowany był na wyspie przez pierwszych osadników od XV wieku. Domki sa malutkie, te nowsze miewają dobudówki z łazienkami i kuchniami; dziś mieszczą się w nich sklepiki z pamiątkami, rękodziełem i kwiaciarnie ze strelicjami, protheami i barwnymi wiązaneczkami z kwiatów frangipani. Santana jest takim małym skansenem, bowiem na wyspie od dawna nie buduje się już palheiros, które jednak masowo przyciągają tu turystów.
Wróciliśmy do Faial, jadąc dalej trasą do Porto Da Cruz; złowrogie ciemne chmury zawisły nam nad głowami, ale jakoś się nie rozpadało, choć na moment zrobiło się mocno pochmurno - jak to bywa często po północnej stronie wyspy, podczas gdy na południu cały czas tego dnia świeciło piękne słońce.
Zmierzaliśmy w stronę północno-wschodniego cypla - na Ponta De Sao Laurenco - prześlicznego miejsca na Maderze rozsławionego w przewodnikach - jakie było nasze rozczarowanie jak na miejscu okazało się, że widoczność jest zerowa. Chmury nisko wisiały nad nami a półwysep spowity był gęstą mgłą. No cóż...! szkoda ogromna! Tym razem nie dane nam zobaczyć pięknego Płw. Św Wawrzyńca, a więc mamy kolejny powód do rychłego tu powrotu :), ale za to obejrzałam go sobie dokładnie w pięknym słońcu z samolotu w dniu powrotu! Ech, ty Losie Przekorny!!!
W drodze powrotnej przez ładne miasteczko Machico, pomknęliśmy via rapidą w stronę Funchal na kolejny punkt widokowy znajdujący się jeszcze powyżej Monte - na tzw. Terreia Da Luta, stąd rozpościera się panorama na całe Funchal, a pośrodku placyku stoi duży, piękny pomnik z figurą Matki Boskiej, która podobno objawiła się tu pasterce, a sam pomnik wzniesiono po ataku U-Bootów na okręty stacjonujące w porcie w Funchal w 1916 roku. Ten pełen emocji i kolejnych pięknych miejsc dzień zakończyliśmy kolacją, którą umilały nam tresowane papugi prezentujące gościom hotelowym swoje loro-show.
Niedzielny poranek zapowiadał się bardzo słonecznie, na ten dzień zaplanowaliśmy słynną Dolinę Zakonnic - Curral Das Freiras - to przepiękna, odosobniona głęboka dolina, kształtem przypominająca kocioł otoczony wysokimi szczytami.
W 1566 r, zakonnice z Santa Clara uciekły opuszczając klasztor w Funchal, kryjąc się przed francuskimi piratami. Dotarły do tej ukrytej przed światem, głębokiej doliny i odtąd zawsze już nazywaną Schronieniem Zakonnic, czyli Curral das Freiras. Jadąc tutaj serpentynami górskimi doliną Ribeira Vasco Do Gil zastanawialiśmy się jak one tu uciekły? Jak to było możliwe w tych stromych górach o wysokich płaskich zboczach?
Dziś wjeżdża się tu na urwiste wzniesienie skalne do Eira Do Serrado na wysokość 1053 m n.p.m., a stąd gruntową dróżką dociera się pieszo do tarasu zamieszczonego wysoko na krawędzi wielkiego skalnego amfiteatru, wznoszącego się nieomalże pionowo aż do dna doliny! Widoki z tego miejsca są niemal jak z samolotu! Maciupeńkie kropeczki dachów domków w dolinie, dają nam wyobrażenie o wysokości na jakiej się właśnie znajdujemy. Oj, kręci się tu w głowie nieźle :). Zabawiliśmy tu dość długo ciesząc oczy widokami i dalej zjechaliśmy inna trasą przez kolejne serpentyny i tunele na dół do samej Doliny; gdzie mieszkańcy żyją sobie tu powoli, spokojnie odcięci od gwaru stolicy i tłumów turystów, mieszkając w malowniczych domkach usytuowanych wokół lokalnego kościółka na głównym placyku doliny. W Dolinie jest mnóstwo sklepów z maderyjskimi winami i ponchą, którą można tu nabyć po cenach atrakcyjniejszych niż w Funchal. Charakterystyczne dla tego miejsca są też likiery kasztanowe, oraz wszelkie kasztanowe specjały serwowane w tutejszych restauracjach; można tu spróbować kasztany solone, pieczone czy smażone. Kasztan - to oprócz wizerunku Zakonnicy - wręcz symbol tej Doliny.
Było już wczesne popołudnie, jak stad wracaliśmy, więc drugą połowę dnia spędziliśmy w Ogrodzie Botanicznym i kolejny raz w Funchal (ale to już opisałam we wcześniejszej relacji).
Ostatni dzień naszego pobytu na Maderze przeznaczyliśmy na kolejna lewadę, ale tym razem taką trudniejszą. Wybór jest trudny, bo pięknych, kilkunastokilometrowych lewad jest tu dziesiątki, a na każdą trzeba poświęcić prawie cały dzień. Nasz wybór padł na dziką, leśną i wymieniana tu jako jedną z najpiękniejszych lewad na wyspie - na Caldeirao Verde.
Droga do tej lewady prowadzi do Queimadas, a stamtąd wyrusza się na 13 kilometrowy trekking skalną półką zaczynając od wysokości 900 m n.p.m., do Zielonego Kotła - wodospadu w skalnej rozpadlinie. Jest tu chłodno, wilgotno, dziko i przepięknie. Trasa nie jest aż tak trudna jak ja tu opisują; owszem sa miejsca dość wąskie, a tuż obok mamy strome zbocze głębokiej, zielonej doliny, ale są zabezpieczenia w postaci kołeczków z rozciągniętą linką, która wprawdzie sama w sobie nic nie daje, ale „wzrokowcom” zapewnia poczucie bezpieczeństwa i bez utraty równowagi smiało można tak maszerować, momentami są tez 2 tunele wykute w skale, przez które płynie sobie nasza lewada; tunele jak na dziką trasę są tu ciemne jak diabli, więc konieczne są latarki; w tunelach jest dość mokro, wilgotno i ślisko; jeden z nich jest dość niski, więc idzie się pochylonym, ale to dodaje tylko uroku tej wędrówce. Trasa jest pierwotnie przepiękna; z dziką przyrodą nie tkniętą tu ludzką ręką, a wrażenia są niesamowite. Część trasy jest kamienista i wystają dość potężne korzenie drzew, polecam więc buty trekkingowe z solidną podeszwą (choć byli tu i tacy w adidaskach i zwykłych halówkach!) - no cóż... pewnie nazajutrz stopki ich trochę bolały.
Wtorek, 13 marca - to już niestety dzień powrotu, ale mamy czas do 13.30, więc wreszcie rozejrzymy się po naszym hotelu. Hotel od strony ulicy wygląda niepozornie, ale dopiero z tyłu widać jak niesamowicie jest osadzony na wysokim, wulkanicznym klifie. Mnóstwo tu ciekawych zakamarków, dziesiątki małych tarasów z leżakami, na przeróżnych poziomach, tak, że można znaleźć ustronne miejsce i schować się zupełnie przed oczami innych.
Na tych pięknych, czarnych hotelowych skałach, odkryliśmy wygrzewające się na słońcu, wielkie jak talerze, czerwono ubawione kraby! Było ich tu całe mnóstwo, ale są niezwykle czujne skubaniutkie! Zaczajenie się na nie z aparatem kończyło się często, że krabik myk, myk.. boczkiem, boczkiem i już go nie ma!, no, ale że cierpliwość popłaca...:), to wiadomo, że zostały uwiecznione na fotkach :).
Opisałam Wam nasz pobyt na Maderze i tak w wielkim skrócie, chociaż starałam się to zrobić w miarę dokładnie, bo wiem jak przydają się takie relacje, szczególnie tym, którzy się w dane miejsce wybierają.
Jeśli macie jakieś pytania o coś, czego nie zawarłam w tej Relacji - to pytajcie śmiało, jeśli będę mogła pomóc, to ze szczerą chęcią to uczynię.
I to by było na tyle z naszej maderyjskiej przygody (ale mam nadzieję, że tylko do następnego razu....:).
Pozdrowionka, i mam nadzieję, że może ktoś kiedyś to przeczyta...
pikuj | Świetny opis. Mam zamiar sprawdzić to wszystko tam, na miejscu. W przyszłym tygodniu będę na Wyspie, już nie mogę doczekać się. Pozdrawiam, Andrzej. |
joan | Ktoś jednak przeczytał :) Fantastyczny opis. Można powiedzieć, że dopiero co odkryłam że jest takie miejsce, które wygląda na takie które jest w sam raz dla mnie: nie za gorąco, góry, widok na morze, możliwość włóczenia się. Prawdopodobnie wybiorę się tam w wakacje. A Twój opis jeszcze mnie bardziej zachęcił do wyjazdu.Pozdrawiam, Joanna |