Oferty dnia

Portugalia - MADERA - nie wierzę... i znów na Maderze :)) - relacja z wakacji

Zdjecie - Portugalia - MADERA - nie wierzę... i znów na Maderze :))

Hmm... i znowu cudownie barwna i słoneczna, cieplutka Madera..., ech.....:)

Zupełnie nieoczekiwanie udało nam się w końcu wrócić do naszego malutkiego raju, o którym rozmyślałam skrycie w zasadzie od dnia, kiedy stamtąd wróciłam niespełna 4 lata temu :).

Tym razem nie będę się za bardzo rozpisywać o atrakcjach turystycznych tej wyspy, bo to już wcześniej opisałam dość obszernie przy okazji pierwszego pobytu i wtedy też dotarliśmy do większość znanych na wyspie atrakcji, ale ograniczę się do miejsc, do których wtedy nie dotarliśmy i opiszę Wam też troszkę „lokalnych smaczków” i to nie tylko tych kulinarnych :).

Decyzja o tym wyjeździe w zasadzie zaskoczyła i nas samych:) a sam zakup oferty odbywał się tym razem bez żadnego planu, czyli zupełnie „na wariata” :) , co dokładniej oznacza, że nie zamierzaliśmy już nigdzie w tym roku wyjeżdżać, bo snujemy obecnie plany na wyjazd za jakieś 2,5-3 miesiące; ale stało się..., a to był po prostu zupełny spontan pod wpływem jednej wariackiej chwili :))

(i powiem Wam szczerze, że bardzo byśmy sobie życzyli na przyszłość więcej takich właśnie szalonych spontanów:))

W sobotni wieczór sprawdzaliśmy sobie akurat oferty, już tak bardziej pod kątem naszego planowanego wyjazdu na luty/marzec przyszłego roku, no i wpadła nam w oczy ta Madera....; zaczęliśmy sprawdzać bardziej z ciekawości niż z jakichś innych konkretnych powodów, spojrzeliśmy więc jakie są tam teraz cenki...., zrobiliśmy wielkie oczy, jak okazało się, że dostępne oferty last minute są tak wyjątkowo atrakcyjne cenowo, że kusiły bardzo na poważnie; sprawdziliśmy też na wszelki wypadek pogodę jaka tam teraz panuje; zapowiadano na najbliższy tydzień średnią dla wyspy 21C i słonecznie z umiarkowanym zachmurzeniem, co już wiemy, że tak naprawdę oznacza to dużo więcej ciepła (w marcu 2012 - była podawana szacunkowa temp: 19 °C, a faktyczna była 25-27 °C! w ciągu dnia:) więc dosłownie z dnia na dzień (a dokładnie 2,5 dnia od momentu rezerwacji do wyjazdu :) podjęliśmy szybką, wariacką decyzję, że: A co tam! raz się żyje! - wracamy na Maderę! :))

Do tej pory czujemy, że to sprawka jakiejś tajemniczej opatrzności...., bo to nie my wybraliśmy teraz tą Maderę, tylko Madera wybrała nas:) - ona się o nas po prostu ponownie upomniała :) i będziemy w to mocno wierzyć:).

Tym razem wybór padł na hotel we wschodniej części wyspy w miasteczku Machico; wprawdzie miejsce jest oddalone od Funchal o jakieś 27 km,( co na Maderze przez teren należy pomnożyc x2) ale za to mieliśmy w zasięgu ręki cudowny Półwysep św. Wawrzyńca (Sao Laurenco), który bardzo chciałam zobaczyć, bo pierwszym razem niestety były straszne mgły w tym miejscu, a potem nie zdążyliśmy już tam dotrzeć ponownie. Uznaliśmy więc, że ten hotel (Dom Pedro Baia) jest na tyle blisko tego miejsca, że jak nas zaskoczą znowu jakieś mgły czy inna niepogoda, to wrócimy tam po prostu innego dnia w dowolnym momencie bez żadnego problemu.

Kolejny poranek wita nas chmurami, ale my już wiemy, że do godz. 10.00 bywa tak prawie zawsze na Maderze, ale dopiero po kilku dniach okazało się że wschodnia część Madery, podobnie jak i północna jest niestety zachmurzona ciągle albo bardzo często (w porze zimowej), podczas gdy w samym Funchal i okolicach i na południu wyspy całe dnie świeci piękne słońce.

Pierwszego dnia jednak postanawiamy nie szukać słońca, tylko wybrać się autobusem na sam koniec wschodniej części wyspy do pobliskiego miasteczka Canico, skąd wyruszamy na pieszy trekking szlakiem przez Półwysep Św. Wawrzyńca.

Już od pierwszej chwili tamtejsze widoki nas zachwycają urodą i surowością. Przyzwyczajeni do widoków tej kolorowej, ukwieconej i wielobarwnej wyspy tutaj krajobraz zaskakuje nas odmiennością a sceneria przypomina bardziej zieloną Irlandię niż rajską Maderę jaką znamy, ale cudownie nieskalane, naturalne miejsce oszałamia widokami.

Szlak wije się raz w dół, raz pod górę; jest tu tyle przestrzeni..., że można aż poczuć na sobie siłę oceanu a wiatr jaki wzmaga się na tych pustkowiach smaga nas dość silnie. Za chwilę zmienia się pogoda i robi się tu zaskakująco słonecznie i bardzo cieplutko. Ściągamy polary i napawamy się widokami mijanych skał i pięknych zatok maszerując coraz dalej w głąb półwyspu obserwując wyłażące na słonko ze skalnych szpar jaszczurki.

Jak to często bywa w takich miejscach, po jakimś czasie naszą słoneczną wędrówkę przerwało nam nagłe załamanie pogody; zrywa się silny wicher, momentalnie robi się zimno szaro i ciemno i zaczyna lać deszcz, który przesiedzieliśmy w jakiejś znalezionej po drodze jaskiniowej małej grocie, ale nisko wiszące chmurzyska i niepewna pogoda odebrały nam ochotę do dalszej wędrówki. Po południu wracamy do hotelu i jak się wypogodziło postanawiamy iść na spacer.

Machico jest malutkim miasteczkiem (drugim pod względem wielkości po Funchal), ale przepięknie położony w malowniczej dolinie ukształtowanej w formie podkowy, zwróconej w stronę oceanu. Z historycznego punktu widzenia to najważniejsze i najstarsze miasto na wyspie (pierwsza stolica); to właśnie tutaj Kapitan Zarco dopłynął swoim statkiem w 1419 roku odkrywając tę wyspę dla Portugalii.

Życie toczy się tu powoli, żeby nie powiedzieć że nudnie... lokalni mężczyźni przesiadują całe dnie na ławeczkach grając w karty lub domino i gawędząc leniwie o wszystkim tym co im ślina na język przyniesie.

W Miasteczku jest stary fort pamiętający czasy sprzed 300 lat, kilka małych kościółków w tym jeden zabytkowy jeszcze z XV wieku; jest też piękna, choć niewielka marina, znajdziemy tu też jedną z dwóch sztucznych plaż na wyspie z tonami nawiezionego z marokańskiej Sahary złotego piachu, jest też mnóstwo alejek przy których znaleźć można niezliczoną ilość knajpek i małych restauracji. Na pobliskich wzgórzach jest kilka punktów widokowych z piękną panoramą na całą dolinę i zatokę Machico i jest to dobra baza wypadowa do zwiedzania atrakcji w tej części wyspy.

Nam jednak poza Półwyspem Sao Laurenco najbardziej zależało na południowo-zachodniej części wyspy, którą za pierwszym razem zupełnie pominęliśmy; tym razem chcieliśmy więc nadrobić tamte zaległości plus odwiedzić ponownie kilka miejsc i z sentymentu i z ciekawości (m.in., bardzo chcieliśmy zobaczyć nowy, szklany taras widokowy nad 580 metrowym klifem Cabo Girao, którego 4 lata temu tu jeszcze nie było).

Nasze plany zobaczenia południowego-zachodu spełzły jednak na niczym, jak okazało się, że nie ma żadnych wycieczek do tej części wyspy, buuu... ; (ani Itaka nie organizuje takiej eskapady, ani lokalne biura, które występują tu bardzo nielicznie, a te co widzieliśmy na mieście, były zamknięte na głucho (teraz jest nie sezon); skontaktowałam się więc z portugalskim zaprzyjaźnionym z poprzedniego pobytu biurem, ale oni organizują takie wypady tylko dla gości z hoteli w okolicach Funchal; no i masz Ci los!, wrrrr....... :)

Mimo świetnie rozwiniętej sieci transportu autobusowego na wyspie, po głębszej analizie organizacyjnie i czasowo zgranie w czasie dotarcia do tych miejsc lokalnymi autobusami wypadało dość kiepsko ze względu na słabe połączenia z tą częścią wyspy, lub zupełnie niepasujące godziny kursowania tam autobusów, które tam bardzo rzadko jeżdżą; najlepszym pomysłem byłoby więc wynajęcie jakiegoś autka, ale tym razem o wynajęciu samochodu mąż nie chciał nawet słyszeć (po poprzednim razie:), bo jazda maderyjskimi, wąskimi serpentynami tuż nad przepaścią, dla kogoś kto ma lęk wysokości nie wchodziła już w grę); że o sobie to już nawet nie wspomnę :)) no i zostaliśmy w kropce...., która jeszcze tego samego wieczoru rozwiązała się sama:).

Spacerując sobie wieczorkiem uliczkami Machico natknęliśmy się na dość barwną i jak się potem okazało bardzo znaną postać w tutejszej społeczności. Gościu sam nas zaczepił i jak zaczął gadać.... to nijak nie dało się od tej jego gatki uwolnić; Okazało się że to lokalny taksówkarz „polujący” na spragnionych maderyjskich uroków turystów:)

Zasada jest prosta: my chcemy zobaczyć, to czego jeszcze tu nie widzieliśmy, a on chce zarobić; prosty handel wymienny, tyle, że w nie lada wydaniu! :)

Wpadliśmy w zastawione przez niego „sidła”, które normalnie są dźwignią handlu również w turystyce, ale w wykonaniu tego Pana to dosłownie był komiwojażerski show:).

Wesoły taksówkarz przedstawia nam się jako Mister Presidente:) mówi o sobie, że jest Number One in Madeira :) ; nosi wyglansowane na błysk charakterystyczne czarne lakierki, ma kilka wątpliwej jakości złotych sygnetów i pierscieni na palcach, jak również wątpliwy złoty sikor rzucający blaski z jego ręki i cały czas czesze malutkim grzebyczkiem swoje wybrylantynowane włosy:)) normalnie mucha nie siada - Elegant Number One! :)

Gość nagle otwiera przed nami bagażnik swojego wybłyszczonego do bólu i świetnie utrzymanego starego mercedesa - a tam jak w istnym sezamie!

Pod klapą tej niepozornej taksówki ukazały się naszym oczom niezliczone ilości poprzyklejanych monet z całego świata, jakieś proporczyki, obrazki z wizerunkami znanych osób, figurki świętych, flagi państw z których przybywają turyści na Maderę:), jakieś pocztówki, breloczki, wisiorki, wycinki starych gazet i Bóg raczy wiedzieć co tam jeszcze było:).

Teatralnym ruchem Mr. Presidente wyciąga nagle z środka wielgachną mapę z atrakcjami Madery i prezentuje nam dokąd to on nas jutro zawiezie i za ile i że spełni nasze wszelkie życzenia i marzenia:) ; ale totalnie rozłożył nas na łopatki jak pokazał nam dziesiątki oprawionych grubych zeszytów z rekomendacjami i wpisami od poprzednich swoich klientów, których obwoził po całej Maderze i to oczywiście głównie z Polski. Rozbawieni patrzyliśmy na ten jego kramik i kiwaliśmy grzecznie głowami mówiąc mu, że już wcześniej tu byliśmy..., i tu też... i tu... , ale nieustraszony Mr. Presidente twardo trwał w swoim postanowieniu nie wypuszczenia nas już ze swoich szponów :) i wymyślał miejsca w których na pewno jeszcze nie byliśmy :)

Spektakl jednego aktora trwał więc nadal:), ale Mr. Number One in Madeira unosił zamaszyście kciuk w górę i zaczynał łamaną lingwistyczną mieszaniną polsko-angielsko-portugalską recytować slogany reklamowe, że jest Supergość Number One , zaczynał wyliczać nam dni tygodnia po polsku kalecząc potwornie biedny ponizzialek, weterek, sierreda... cezewertek, itd....:), po czym naciskał jakieś tajne guziczki w swoim aucie puszczając na całą okolicę różnie brzmiące, najczęściej zaskakujące jak muczenie czy szczekanie dźwięki klaksonów ku ogólnej uciesze mijających nas przechodniów.

Mimo, że należymy do osób raczej asertywnych, które wiedzą czego chcą, nie miewamy problemów z wyrażeniem stanowczego „NIE”, to nie byliśmy w stanie uwolnić się od niego i oprzeć się natarczywości ale i urokowi tego „kabareciarza”:).

Taksówkarzy na Maderze jest wielu, wszędzie stoi ich setki nudząc się potwornie w oczekiwaniu na klientów, ale taki jak ten, któremu chce się odstawiać ten istny cyrk - jest tylko jeden:)

Wspólnie doszliśmy do wniosku że z takim pozytywnie zakręconym gościem może być bardzo wesoło, choć wprawdzie dość kosztownie:);

Ugadaliśmy więc pasującą obu stronom cenę, pokazaliśmy mu co i gdzie chcemy zobaczyć i umówiliśmy się na rano pod hotelem za dwa dni:).

Uff.... w końcu się od niego wyzwoliliśmy; przyznam że człowiek jest bardzo wesoły i z pewnością niecodzienny, ale swoją natrętną gatką i wciąż powtarzanymi hasłami umęczył mnie już trochę i zaczął nawet irytować:).

Kolejny ranek zapowiadał się bardzo pogodnie; chmury już z samego rana gdzieś odpłynęły i od wczesnych godzin rannych świeci słonko, co w Machico o tej porze roku mimo, że jest ciepło jest jednak rzadkością. Po śniadanku idziemy na pobliski przystanek z zamiarem odwiedzenia starych kątów w urokliwym i barwnym Funchal.

W naszym kierunku w stronę przystanku natychmiast dziarsko maszeruje jakiś gościu, macha do nas i zagaduje:
- taxi to Funchal? - good price!, - the same as a bus ticket! :));

Normalnie, tutejsi taksiarze chyba czują nas nosem z daleka:);

- więc czemu nie? po co sterczeć na przystanku jak można wygodnie i szybko dojechać taksówką za tą samą kaskę?; taki numer powtarzał się tu za każdym razem jak szliśmy na przystanek i zawsze znaleźli się jacyś chętni:); zastanawialiśmy się jak te autobusy wychodzą tu na swoje? :) jeżdżą nimi chyba tylko Ci, którzy wykupili bilety miesięczne:).

Funchal wita nas kolorami, gwarem, błękitem oceanu, piękną pogodą i widowiskiem kwitnących barwnych krzewów i kwiatów. Wysiedliśmy z taksówki w pobliżu Mercado, zmierzamy więc najpierw do barwnego i głośnego miejsca lokalnego handlu. Spacerujemy wśród znanych nam już niezliczonych ilości niesamowitych maderyjskich owoców, którymi sprzedawcy chętnie częstują odwiedzających namawiając na zakup a my jeszcze chętniej próbujemy wszystkiego co nam podtykają:) kupujemy pyszne anony i z ciekawości banana-ananasa.

Idziemy piętro niżej gdzie odbywa się rybne szaleństwo szorowania, ściągania skór i ćwiartowania tutejszych ryb zakupionych rankiem wprost od rybaków. Zapach jest intensywny, ale niewiele ma wspólnego z aromatami jakie wszyscy dobrze znamy z naszych central rybnych; tutaj świeżo złowione ryby pachną oceanem. I znów z niekłamaną ciekawością przyglądamy się wszędzie leżącym upiornym espadom, z przerażającymi oczami i o wampirzych zębach:), ale ich niezwykły smak wciąż pamiętamy i nie odmawiamy sobie i tym razem próbując jej w przeróżnych wersjach.

Przyglądamy się pracy silnych i umięśnionych sprzedawców którzy wielkimi tasakami rąbią wielkie tuńczyki, dorady i dorsze. To praca wyłącznie dla twardzieli; nie ma tu ani jednej sprzedawczyni płci niewieściej, które opanowały za to cały sektor kwiatowy. Dalej przechadzamy się wśród feerii egzotycznych kwiatów, które ubrane po maderyjsku kwiaciarki sprzedają chętnym - piękne, rajskie strelicje, królewskie protee i przeróżne inne egzotyczne piękności w całych wielkich pęczkach; dalej idziemy do części gdzie kobiety misternie wystawiają piękne haftowane ściereczki, serweteczki, laleczki, maderyjskie mini-domeczki palheiros i mnóstwo innych barwnych lokalnych rzeczy; na koniec trafiamy do miejsca gdzie stoją tysiące butelek z lokalnym winem madeira i z mnóstwem wersji mocnej ponchy.

Ale tym razem już wiemy że wino madeira najlepsza jest ta firmowana znakiem Blandy’s, a kolorowe owocowe ponche to raczej chemiczne świństwo sprzedawane masowo turystom. Tą naprawdę dobrą Ponchę w bardzo prosty sposób można zrobić w domu samemu: wystarczy kupić gdziekolwiek na Maderze dosłownie w każdym sklepie czy markecie lokalny bimber z tutejszej trzciny cukrowej (Aquardete), zmieszać z naturalnym miodem i ze świeżo wyciśniętym sokiem z dowolnych owoców wg uznania. Mieszaninę robimy w proporcjach jakie lubimy, im więcej będzie Aquardete, tym poncha będzie mocniejsza i dopiero taka poncha jest najprawdziwsza, zdrowa, smaczna choć mocna jak diabli i po prostu najlepsza.

Z Mercado dos Lavradores udajemy się uliczką Santa Maria w stronę Starego Miasta do urokliwej dzielnicy pełnej restauracyjek ulicznych - Zona Velha, gdzie mijamy setki drzwi malowanych przez maderyjskich artystów w najprzeróżniejsze barwne motywy; te słynne drzwi to same w sobie małe dzieła sztuki; to codziennie dostępna Street Art Gallery :) lokalnego malarstwa zupełnie za darmo i przez 24 godziny/ na dobę :).

Zapytacie pewnie skąd ta uliczna sztuka się tu wzięła? - to nic innego jak genialna idea tutejszych władz miejskich, która pozwoliła lokalnym artystom wyżyć się ich talentowi na fasadach kamienic i ich drzwiach. Ale nie zawsze tak było.... trudno w to dziś uwierzyć, ale jeszcze kilka lat temu, a dokładnie pięć -malownicza Rua de Santa Maria była jednym z najbardziej niebezpiecznych zakątków Funchal, który szerokim łukiem omijali nawet sami mieszkańcy miasta.

Projekt „Sztuka Otwartych Drzwi” to wspólne przedsięwzięcie lokalnych artystów oraz władz miejskich, który zrodził to pomysł wykorzystania brzydkich i podupadłych drzwi najstarszej ulicy w mieście - jako przestrzeni dla pracy miejscowych malarzy oraz grafików. W projekcie wzięło udział wielu artystów, a każdy z nich stworzył coś zupełnie innowacyjnego. Pomysłodawcą całego projektu jest hiszpański artysta Jose Maria Montero, który w sierpniu 2010 roku przedstawił swój pomysł Radzie Miasta , który został zaakceptowany i po niespełna pięciu latach od wdrożenia pomysłu w życie, większość tych straszących brzydotą drzwi otrzymało - swoje drugie życie.

Przysiadamy więc na słonku w jakiejś małej kafejce przy Rua de Santa Maria i przy kawce a potem zimnym piwku napawamy się widokami i cieszymy się grzejącymi nas promieniami. Nie chce mi się stąd nigdzie ruszać.... Ech, jest tu tak klimatycznie i cudownie...., a syn właśnie dzwoni z Polski, że jest zimno, wieje, leje i jest okropna pogoda, brr... zrobiło nam się więc jeszcze cieplej i rozkoszniej:); - obserwując przechodniów można natychmiast zaobserwować ciekawe zjawisko: na Maderze jest teraz zima i mimo, że mnóstwo roślin kwitnie wokół barwnym kwieciem i słonko przypieka w godzinach 11-16 naprawdę ostro, to mieszkańcy wyspy chodzą w kozakach ubrani w ciepłe kurtki i nierzadko w czapkach na głowie:)); turyści natomiast przechadzają się między nimi w t-shirtach, w cienkich spodniach lub spódnicach i sandałach na gołych stopach szukając zimnych lodów:). Kapitalny i zabawny to widok:)

Z kawiarenki ruszamy w stronę malowniczej Avenida Arriaga, żeby powspominać to klimatyczne miejsce i zobaczyć co się zmieniło.... ale nic się tu nie zmieniło, wszystko wygląda tak samo, chociaż o tej porze roku nie kwitną już niestety piękne jacarandy, które posadzone są wzdłuż ulicy tworząc przepiękną barwną Aleję, którą podziwiać można tu w marcu; ale za to gdzieniegdzie stoją choinki bożonarodzeniowe przypominając o nadchodzących świętach, czego w tym klimacie nie czuć jednak zupełnie:)

Prawdziwe szaleństwo bożonarodzeniowych dekoracji zacznie się tu dopiero od Mikołajek; ale już można zaobserwować tysiące aranżacji z małych żaróweczek, które ekipy techniczne rozwieszają nad ulicami i montują po kolei na wszystkich drzewach; widok tego wszystkiego nocą w czasie Świąt musi być szałowo obłędny!, kto wie..., może to jest pomysł na następny, maderyjski wypad?:)

My tymczasem idziemy do słynnej i najbardziej znanej na wyspie winiarni znanej, szacownej rodziny Blandy’s, żeby pozwiedzać trochę to ciekawe miejsce, tym bardziej, że tam wcześniej nie byliśmy.

Otóż, Madera Kochani, to nie tylko kwiaty, ogrody, piękne góry, klify i nadmorskie krajobrazy... to również kraina płynąca winem, i to takim baaaardzo specyficznym winem...., słynną Madeirą, czyli winem wzmacnianym brandy, gdzie ów trunek uważany jest za najbardziej trwały na świecie (wiarygodne źródła podają że w użyciu wciąż są roczniki z czasów napoleońskich!).

Podobno sam Churchill kiedyś powiedział : „Czy zdajecie sobie sprawę z tego, że to wino powstało, gdy Maria Antonina jeszcze żyła?”- wznosząc jakiś toast kieliszkiem madeira boal.

Wchodzimy więc do dawnego Klasztoru, w którego murach ulokowała się słynna Blady's Wine Lodge. Jest tu kilka wariantów do zwiedzania dostępnych za dosłownie kilka euro, ale takie „vintage tours’y” odbywają się tylko o określonych godzinach, co 1,5 godz i niestety kolejne wejście jest dopiero za godzinę; buu..... tyle czekania :);

Pani widząc nasze mocno zawiedzione miny woła nas dyskretnie i mówi , że w tzw. międzyczasie możemy sobie pozwiedzać indywidualnie dostępne sale oprócz piwnic. Zanurzamy się więc prawie na godzinkę w mroczny świat milczących i zakurzonych butelek pełnych bursztynowej rozkoszy....

Oglądamy wszystko dokładnie, czytamy etykiety, patrzymy na stare urządzenia związane z winiarstwem, z uwagą przyglądamy się starym kadziom i godzinką upływa nam nie wiadomo kiedy; ale tak już jesteśmy nasyceni oglądaniem tego wszystkiego, że jak zaczął się w końcu nasz vintage tour zrezygnowaliśmy i wyszliśmy na zewnątrz do pobliskiego cudnego ogrodu.

W winiarni Blandy’s jest świetny patent na zakup wina, który nie wchodzi w wagę bagażu podczas wylotu do kraju. Kupujemy tutaj w Funchal odpowiadające nam smakowo winka (taniej niż w duty-free), płacimy, a odbieramy to już zapakowane dla nas w ich sklepie firmowym na lotnisku.

Nasz cudowny dzień w Funchal zakończyliśmy włócząc się jeszcze po marinie, trochę po porcie, po gwarnej Avenida do Mar, zaglądając do bajecznych ogrodów, których nigdy nie mam dosyć i ok 18.00 wracamy Expressem do Machico, bo o tej porze roku na Maderze zaczyna się ściemniać ok. godz.19.00).- (taki expres jedzie ok 30-40 minut, w zależności czy zajeżdża po drodze na lotnisko czy nie; (taxi jedzie 20 minut);

Przyszedł dzień w którym umówieni byliśmy na wycieczkę z naszym Presidente Number One:). Nasz taxi-driver jest bardzo punktualny, pakuje nas elegancko jak na dżentelmena przystało - otwierając drzwi swojej świątyni na 4 kółkach i po chwili już mkniemy w jego żółtej, prawie old-skulowej taksówce via Rapidą jak królowie w karecie :)

Po drodze widzimy zjazd do Canico de Baixio, gdzie mieszkaliśmy poprzednim razem; krótka wymiana sentymentalnych spojrzeń między nami i już jesteśmy pod naszym poprzednim hotelem:); a zajrzeliśmy tu i z sentymentu i ciekawości.

Hotel został ładnie odnowiony i wesoło przemalowany na intensywnie niebieski kolor; idziemy popatrzeć przez chwilę na piękne baseny i tarasy usytuowane kaskadowo bezpośrednio na czarnej lawie, gdzie ocean niezmiennie wali z siłą rozbryzgując z hukiem wodę na samym dole. Wygląda to niezwykle zjawiskowo, i w obecnym hotelu właśnie tego widoku nam brakuje.

Jedziemy dalej i na naszą prośbę zatrzymujemy się jeszcze na słynnym Ponta de Garajau, gdzie poprzednim razem dotarliśmy z Canico wspinając się pod górę w pocie czoła:);

Statua Chrystusa wciąż stoi niezmiennie z szeroko rozpartymi ramionami i parząca w stronę Atlantyku i mimo, że jest znacznie mniejsza od tej z Rio i tym bardziej tej naszej ze Świebodzina:), to jednak robi wrażenie; a majestatu dodaje jej wiejący tu wiatr od oceanu. Zauważamy tu miliony kwitnących na czerwono aloesów, które wtedy w marcu były już brzydko rdzawo-suche; widocznie teraz jest ich pora kwitnienia, bo zachwycają feerią czerwieni jak nasze maki w zbożu w środku lata, a będziemy je tu na wyspie jeszcze oglądać w takiej ilości nie jeden raz.

Powtarzamy wizytę w pięknej i klimatycznej Ribeira Brava i na wysokim klifie Cabo Girao; nowo zbudowany szklany taras po którym stąpamy ostrożnie robi naprawdę ogromne wrażenie, szczególnie jak spojrzy się pod nogi i zobaczy tą blisko 600-metrową przepaść pod nami pikująca wprost w granatowy, wzburzony ocean:)).

Stąd jeździmy już po nowych dla nas miejscach; zatrzymujemy się w licznych malutkich miejscowościach po tej stronie wyspy, które dokładniej opiszę pod zdjęciami; uboga infrastruktura jest tutaj widoczna już na pierwszy rzut oka. Nie ma tu promenad ani setek hoteli; nie ma zbyt wielu miejscowości, a tylko raczej małe wioski, które są malutkie i bardziej lokalne; toczy się tu zwykłe, maderyjskie życie jakby oderwane od turystycznego zgiełku Funchal, za to naturalne widoki, ta cisza i spokój i non-stop słyszalny ocean po prostu powalają.

Takie jeżdżenie taksówką po wyspie, mimo sporej ceny ma jednak swoje niezaprzeczalne atuty: zatrzymujemy się gdzie chcemy i na ile chcemy; nie martwimy się w ogóle o samochód i jego ubezpieczenie, nigdzie nie błądzimy, nie szukamy niczego z mapą, nie zawracamy i nie tracimy czasu, posiadujemy w klimatycznych kawiarenkach tyle czasu ile nam się podoba, a nasz driver czeka na nas dopóki nie wrócimy do samochodu; no i wszędzie w końcu możemy popróbować do woli ponchy, madeiry i piffka:))); mamy więc dzień pełen doznań na bogato! :).

Następuje malutka zmiana planów i jedziemy jeszcze na północ przez lasy eukaliptusowe popatrzeć ponownie na piękne Porto Moniz, na urokliwe Seixal, na piękne Sao Vincente; Ech, te wspomnienia.... wybieramy sobie knajpkę i zasiadamy na lunch z widokiem na potężne góry spadające wprost do Atlantyku.

Najedzeni, napojeni i nieco senni wpadamy na spontaniczny pomysł, żeby odwiedzić o zachodzie słońca klimatyczne i chyba najbardziej malownicze z maderyjskich wiosek - piekną Camara de Lobos. - Nasz Mr. Presidente mówi: - no problema, Amigos de Polones :) - i już mkniemy naszym żółtkiem przez środek wyspy po totalnych bezdrożach i pustkowiach, mijamy pasące się wszędzie krowy, a nasz Presidente co i raz naciska swój głośny klakson wydający dźwięk krowiego muczenia wprowadzając te biedne zwierzęta w kompletną konsternację i zdziwienie :) !

Poprzednim razem byliśmy w Camara de Lobos rankiem, ale dopiero o zachodzie słońca widać urodę tego miejsca w kapitalnym świetle dodającym bajkowej scenerii. Nie dziwota, że Churchill zakochał się w tym miejscu.... my też się zakochaliśmy:)

Następnego dnia umówiliśmy się z sympatycznym Presidente, żeby zawiózł nas na dość odległą od Machico Lewadę. Pisałam Wam już poprzednio, że wybór lewad na Maderze jest ogromny, ale po kilku lewadach przemierzonych za pierwszym razem, wiedzieliśmy już że chcemy taką zupełnie dziką, leśną i pierwotną z naturą u boku bez widoków domostw i malowniczych zamieszkanych dolin. Wtedy strasznie podobał nam się trekking po słynnej lewadzie Caldeirao Verde, tym razem chcieliśmy przeżyć coś podobnego. Padło więc na przepiękne dwie połączone lewady Risco i Rabacal, znanej bardziej pod nazwą 25 Fountains.

Spacer po leśnych ostępach, wzdłuż spokojnie szemrzącej w lewadzie wody, wśród pierwotnych maderyjskich lasów wawrzynowych, pełnych kapiącej zewsząd wody, strumyków, wodospadów, mchów i paproci, z mnóstwem świergoczącego ptactwa urzekł nas i pochłonął na cały dzień. Jesteśmy w niebywale pięknym prastarym lesie laurissilva, z którego przecież słynie Madera; - Witajcie więc na wyspie Listka Laurowego :))

Kolejne dni upływały nam na dłuższych spacerach i krótszych spacerkach; ponownie odwiedziliśmy stolicę zgarnięci z przystanku przez kolejnego taksiarza:) zanurzając się w cudownie położonych ogrodach wysoko nad miastem, gdzie napawaliśmy oczy wspaniałą, egzotyczną roślinnością posiadując w klimatycznej knajpce z widokiem na stolicę w dole ; odwiedziliśmy też Fort Sao Tiago, w którym byliśmy po raz pierwszy; z zadumą patrzyliśmy na maderyjskie widoki z pięknych punktów widokowych, spacerowaliśmy wzdłuż oceanu w różnych miejscach wyspy.

Ten wypad był urzekająco spokojny, wręcz lightowy, bez żadnego pośpiechu, ale i bez chwili nudy. Napawaliśmy się cudowną pogodą i słońcem pieszcząc podniebienie maderyjskimi przysmakami.

Co do kuchni i smaczków, szczerze przyznaję, że ten hotel miał jedną poważną przewagę nad poprzednim pod względem kulinarnym; tutejsza restauracja serwowała nam naprawdę mnóstwo pysznych maderyjskich dań, być może to za sprawą połowy obłożenia hotelu, w końcu jest po sezonie i jeszcze przez najazdem, a raczej inwazją wyspy na święta:)!

Taki stan rzeczy jednak przekłada się w widoczny sposób na jakośc pracy restauracji! , Mieliśmy wiec okazję również w hotelu skosztować wspaniałych ryb, mięs, owoców morza, pysznych zup, mnóstwa owoców i najróżniejszych sałatkowych i innych dodatków, z ciastami i lodami włącznie; a sama espada podawana na kolację nie odbiegała smakiem od tych jadanych w czasie lunchu gdzieś w lokalnych knajpkach na wyspie.

Będąc na Maderze spróbować należy też estapady - to smakowity mięsny szaszłyk serwowany wg uznania od krwistego do wypieczonego; oczywiście nie zapomnijcie posmakować rewelacyjnego chlebka z masłem czosnkowym i ziołami zwanego tu bolo de caco a stanowiącym świetną przekąskę w ciągu dnia, oraz rewelacyjnej zupy z kałamarnic - caldeirada de lula; również warty uwagi jest talerz pysznie przyrządzonych tzw. lapas de madeira, to małe ślimaczki czaszołki będące tu wielkim przysmakiem (ale to należy sobie zamówić gdzieś w pozahotelowej knajpce); no i oczywiście lody papajowe, ale takie z pestkami - niebo w gębie albo gęba w niebie, jak kto woli :).

Nie potrafię opisać Wam na czym w ogóle polega ta przedziwna magia Madery.... Dlaczego akurat ta wyspa, spośród wielu pięknych wysp, które odwiedzaliśmy wcześniej - działa na nas tak jak działa.....

bo tylko Madera ciągnie nas jakimś niewidzialnym, silnym magnesem.....; może to ten klimat....., ale nie ... przecież taki sam był na Teneryfie i innych Kanarkach ( poza tymi wschodnimi :)).

Jest wiele pięknych miejsc, które kiedyś być może jeszcze chętnie powtórzymy. Zaczarowała nas przecież zachwycająca urodą Gran Canaria, cudownych widoków dostarczała piękna Teneryfa, wspaniale wspominam zieloną, pierwotną La Gomerę, na której chciałabym pobyć kiedyś dłużej, wspaniałe klimaty można odnaleźć na urokliwym Zakyntosie, Kefalonii, przepięknej Santorini czy malowniczej Krecie, nie mówiąc już o arcy-ciekawej Sycylii;

ale jednak.... tylko Madera powoduje w nas aż takie tęskne westchnienie na samą myśl i bezustanną chęć powrotów....

Na tej wyspie znajdujemy absolutnie wszystko co kochamy najbardziej, niczego innego nam do szczęścia nie potrzeba, jest tu dosłownie wszystko co zaspokaja nasze podróżnicze apetyty.

I już wiemy, że wrócimy tu kiedyś po raz trzeci.... i czwarty.... i być może kolejny... :)

Dziękuję za wytrwałość w czytaniu; to już wszystko tym razem, nie bedzie kolejnych części:))

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Portugalii:
Autor: piea / 2015.11
Komentarze:

eleni
2016-08-11

Dzięki takim ,,kolorowym,,opisom chciałoby się od razu spakować walizkę i mknąć w tamte rejony. Serdecznie pozdrawiam:):)

eleni
2016-08-11

Dzięki takim ,,kolorowym,,opisom chciałoby się od razu spakować walizkę i mknąć w tamte rejony. Serdecznie pozdrawiam:):)

Patka
2016-04-16

Bardzo podoba mi się ta relacja, przyznam się, że poprzeglądałam kilka ofert na Maderę, po jej przeczytaniu hihihi ;) Na Kanary mnie jakoś szczególnie nie ciągnie, ale portugalskie wyspy i Cabo Verde to już strasznie ;)

kawusia6
2015-12-12

Ala- jak zwykle opisowa "perełka". Widać, że masz do tego talent- poparty wiedzą. SUPER :) No i oczywiście życzę, aby takie "spontany" pojawiały się jak najczęściej... Pozdrawiam :)

Antenka
2015-12-08

Zyczę wam jak najwięcej takich spontanów :) Szkoda,że nie będzie więcej części ;) Jak zwykle super się czytało i odlądało-dziękuję :)

roman_gor
2015-12-08

Dziękujemy za piękne opisy. W maju też będziemy podziwiać cuda Madery. Serdecznie pozdrawiamy :-)